Rozdział 3.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gdy udało mi się wspiąć na dach, na dole zdążył zebrać się tłum gapiów i staż pożarna. Rozejrzałem się i ku mojemu zaskoczeniu ujrzałem przed sobą tańczącego niczym w transie wampira, którym był William. Nie byłem w nastroju na wygłupy. Nie po tym jak musiałem zabić tuziny swoich i wysłałem najbardziej znienawidzonego przeze mnie człowieka na ratunek największej miłości mojego życia.

- Przestań pląsać niczym Neron nad płonącym Rzymem i powiedz mi lepiej, w którą stronę pobiegł uleczony przez ciebie człowiek. - odwrócił się do mnie z szaleńczym uśmiechem na ustach. Wskazał dłonią na Piazza San Marco. - westchnąłem ulgą. Chociaż nie pomylił drogi. Zanim od niego odszedłem podziękowałem za jego pomoc.

- Biada ci święty grodzie Priama! - zawołał w odpowiedzi i pobiegł przed siebie po dachach niczym wariat, którym poniekąd się stał. Ja za to, niczym wiatr, pognałem w stronę mostu, który z pewnością wybrała by odebrać sobie życie. Znałem ją na tyle by wiedzieć, że właśnie taką śmierć wybierze. Pamiętałem jak bardzo przeżywała śmierć Ofelii gdy omawialiśmy dramaty Szekspira. A jaki inny most nadawałby się lepiej do tego niż Ponte Di Rialto? W oddali widziałem już jego fasady. Przyspieszyłem i rzuciłem się z dachu na ulicę i po kilku sekundach byłem na miejscu. Moim oczom ukazał się biegnący niczym strzała Robert. Ale był zbyt wolny. Musiała już skoczyć. Bez namysłu wbiegłem na most i rzuciłem się z balustrady do wody by ją wyłowić. Gdy tylko zanurkowałem uderzył mnie chłód otaczającej mnie toni. Rozejrzałem się pod czarną jak noc wodą w poszukiwaniu ciepła ludzkiego ciała. Mimo, iż widziałem lepiej niż jakakolwiek istota na tej ziemi w ciemnościach  nie dostrzegałem nic. 

Gdy już miałem pogrążyć się w rozpaczy, ujrzałem błysk blond włosów w oddali i natychmiast rzuciłem się w ich kierunku. Unosiła się głęboko pod wodą niczym marionetka. Włosy otulały jej twarz niczym aureola. Nawet w takich warunkach i takiej sytuacji jej piękno zaparło mi dech w piersi. Objąłem ją ściśle ramionami i natychmiast ruszyłem czym prędzej w stronę powierzchni. Gdy tylko się wyłoniliśmy usłyszałem pełen ulgi krzyk Sorela. Dopłynąłem z dziewczyną w stronę brzegu i jak tylko położyłem ją na zimnym kamieniu rozpocząłem reanimację. Nawet w wodzie nie słyszałem bicia jej serca. Rytmicznie uciskałem je i wykonywałem wdechy, jednak w ogóle nie reagowała. Sorel liczył ze mną oddechy i uciski jednak nie mógł wiedzieć, iż po takim czasie powinna zacząć się przemieniać, jednak nie robiła tego. Zadrżałem. Nie. Tylko nie to. 

Wschodzące nad horyzontem słońce mnie oślepiło. Bez namysłu kłami przebiłem swój nadgarstek i wtoczyłem krew do jej ust pomimo głośnych sprzeciwień Roberta. Odepchnąłem go od siebie i od niej tak mocno, iż upadł na bruk. Patrzyłem na jej śnieżnobiałą skórę i mokre blond włosy, które leżały na jej ramionach i szyi. Były niczym przeźroczyste wodorosty przyklejone do jej skroni. Przyciskałem desperacko nadgarstek do jej ust, chyba bardziej licząc na cud, niż na jakąkolwiek reakcję z jej strony. Było za późno, jednak nie dopuszczałem do siebie możliwości, że mogła umrzeć. Miała się przemienić. Dawali jej krew. A co jeśli William...Wpadłem w niemą rozpacz. Czułem się jakbym stał nad przepaścią. O krok od niej. O krok od skoku. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że ona...

- Zabierz ich ode mnie. - usłyszałem cichy melodyjny szept i spojrzałem na moje kolana, na których trzymałem jej drobne ciało. Miała otwarte oczy i patrzyła na mnie z przerażeniem. Przyciągnąłem ją do siebie mocno i przytuliłem, chowając twarz w załamaniu jej szyi. Nie czułem plusu, do którego byłem tak przyzwyczajony. Nie czułem świstu powietrza opuszczającego jej gardło gdy oddychała. Drżała w moich ramionach, tak delikatna i miękka i za razem zimna i niezniszczalna niczym sam marmur.

- Anaisse. Myślałem... - urwałem, a głos mi się załamał. - Myślałem, że się spóźniłem. - ulga jaką odczułem prawie zwaliła mnie z nóg. To co działo się w mojej głowie było nie do opisania. Ulga mieszająca się ze wściekłością. Miłość z nienawiścią do samego siebie. Obrzydzenie wraz z bólem. Tak dotkliwym bólem. Odbierał mi od dech. Była od teraz skazana na mój los i nie wiedziałem, ściskając jej mokre ciało czy nie lepiej byłoby dla niej gdyby się jednak nie obudziła. Choć tym samym skazałaby mnie na rozpacz pchająca mój wycieńczony żywot do śmierci.

W ogóle nie reagowała na mój głos. Podniosłem na nią wzrok. Jej twarz nadal była biała niczym śnieg. Oczy wydawały się teraz jadowicie zielone. Jej usta były intensywnie czerwone i powtarzały cały czas to samo. Sorel podszedł do nas na miękkich nogach i opadł na kolana u mojego boku. Czułem w swoich żyłach żar i dziwną, niewytłumaczalną więź, która wydawała się niemalże śpiewać w moich żyłach.

- Dlaczego oni tak krzyczą. - wyszeptała i schowała twarz w moich ramionach. - Proszę niech to się skończy. - wtuliła się we mnie nie zwracając w ogóle uwagi na Roberta. On nawet tego nie dostrzegł, zbyt otumaniony tym, że dziewczyna żyje. Jego oczy błyszczały z radości, ulgi i...trwogi. Anaisse na jego własnych oczach zamieniła się w coś co obiecał niszczyć. Musiał odczuwać do niej niechęć. Miłość, pragnienie, przyjaźń i instynktowna nienawiść. Wiedziałem jak na niego działamy. Isse nie miała o tym pojęcia. Jeszcze.

- O czym ty mówisz. - pogłaskałem ją po włosach. Były gładkie niczym jedwab. Dopiero gdy ujrzałem piękne złote refleksy w jej włosach przypomniałem sobie sprawę, że jesteśmy wystawieni na działanie promieni słonecznych. Z trwogą odwróciłem jej twarz w stronę słońca. Zmrużyła oczy od ich jasności ale nic poza tym się nie wydarzyło. Miała dar. Mój umysł zalała fala przekleństw i radości, że nadal żyje. Byłem skończonym idiotą. Prawie 400 letnim idiotą, który wyprowadzony z równowagi ryzykował jej ledwie narodzone życie. 

- Przestańcie. Błagam. Błagam! - jęknęła i podniosła się gwałtownie powodując, iż upadłem na bruk całkowicie zaskoczony. Robert zareagował błyskawicznie. Podbiegł do niej i chwycił mocno za jej ramiona i obrócił ją do siebie twarzą. Zasyczała z bólu i odskoczyła od niego z cierpieniem wypisanym na twarzy. Była jak dzikie zwierze nagle wypuszczone z klatki. Nie mogła na niczym zawiesić spojrzenia na dłużej niż kilka ułamków sekundy. To jej własne zmysły ją do tego doprowadzały.

- Dlaczego twój dotyk mnie parzy Robercie? - jej głos uległ zmianie. Pogłębił się i zrobił się dźwięczniejszy. Spojrzała zaskoczona na swoje ramiona, na którym już zanikały czerwone ślady bo jego dłoniach. Zacząłem pośpiesznie wstawać bojąc się, że się na niego rzuci.

- Bo jestem łowcą wampirów. - jego głos się załamał. - Już zawsze będziesz tak reagowała na kontakt z moim ciałem. - cofnął się o krok od niej. Zabolało ją to. Przygryzła nerwowo wargę i spojrzała na niego błagalnie. Widziałem jak bardzo był spięty. Jak całe jego ciało rwało się do walki i ucieczki. Nienawidziłem Roberta, ale w tamtej chwili mu współczułem. Naprawdę. Całym sercem.

- Proszę nie odchodź. - wyciągnęła w jego stronę dłoń. Nie pochwycił jej. - Nie dbam o ból. Chcę cię dotknąć. - zrobiła w jego stronę krok, a on uniósł dłonie w obronnym geście.

- Nie chcę byś cierpiała. - jego głos był spokojny jednak mogłem sobie tylko wyobrazić jak się czuł. Wiedziałem, że naprawdę ją kocha. Nie wiem jakbym zachował się na jego miejscu. Mimo jego sprzeciwu rzuciła się w jego ramiona. Nawet z tej odległości widziałem jak z jej poparzonego ciała unosiła się para w zetknięciu z jego ciałem. Mimo to przytulała go mocno i szeptała do jego ucha. Za wszelką cenę skupiłem się na tym by tego nie słuchać. Nie było to trudne. Życie wokół nas budziło się do życia. Motorówki mknęły pod naszymi stopami a o nasze ciała ocierały się ludzkie, śpieszące do pracy i na pierwsze zwiedzanie. Anaisse nadal się jeszcze nie pożywiała. Ryzykowałem w tej chwili życiem jej, Roberta, swoim i całego tłumu.

Gdy na nią spojrzałem oderwała się od Roberta cała pokryta pęcherzami, z których sączyła się krew. Robert wyglądał jakby dowiedział się właśnie, że najbliższy członek jego rodziny umarł. Patrzył na nią z miłością i rozpaczą za razem. Nie patrzyłem na nią. Nie zniósłbym tego. Podszedłem do nich i położyłem dłoń na jej małym ramieniu i spojrzałem na Sorela. Jeśli nie tak wyglądał pogrążony w kompletnej rozpaczy człowiek...

- Powinniśmy się ukryć. Niedobitki mogą gdzieś się tutaj kręcić. - Sorel rozejrzał się uważnie dookoła. Wcisnąłem do jego ręki klucz do swojego mieszkania przy uczelni. - Wiesz gdzie mieszkam. Zatrzymaj się tam i nigdzie nie wychodź, dobrze? - spytałem go łagodnie. Jego mina wyrażała zaskoczenie jednak bez słowa przyjął moją propozycję. - Dołączymy do ciebie później. Powinienem wyjaśnić jej parę rzeczy...- zrozumiał co chciałem powiedzieć bo pożegnał się z nami i ruszył szybkim krokiem w stronę labiryntu korytarzy. Patrzyła na niego kompletnie nie rozumiejąc co właśnie przed chwilą się stało. Ruszyła w jego kierunku, ale ją powstrzymałem. Nie opierała się. Nie rozumiała jeszcze, że to ich koniec. Łowca nigdy nie mógł  być z wampirem w bliskiej relacji. Nawet jakby nie chciał zrobić jej krzywdy, mógłby zabić ją przez sen. Instynkt samozachowawczy i zew krwi zawsze miał być potężniejszy od miłości. Kiedyś byłem świadkiem podobnej tragedii. 

Anaisse wydawała się cały czas nieobecna i tak bardzo skupiona za razem. To był dziwaczne. Słyszała nasze rozmowy i odpowiadała na pytania ale za razem wydawała się dostrzegać coś czego ja nie widziałem. Jej oczy podążały za czymś czego ja kompletnie nie dostrzegałem. Może skupiła się na refleksach słońca na budynkach obok nas, albo na małym zwierzęciu? Młode wampiry zawsze bywały rozkojarzone na samym początku swojego istnienia.

- Musisz umierać z głodu. - zacząłem i spojrzałem jej w oczy. Cierpiała, jednak nie byłem pewien z którego konkretnie powodu. - Powinniśmy znaleźć dla ciebie trochę krwi. - powiedziałem delikatnie. Wiedziałem, że czasem pogodzenie się z nowym stylem życia może być trudne. Zwłaszcza pogodzenie się z nową dietą. Pozwoliła ująć się za dłoń i poprowadzić wzdłuż mostu w stronę przejść w głębię miasta. Nic nie mówiła. Czasami tylko zerkała na boki z niepokojem, jakbyśmy cały czas byli przez kogoś obserwowani. Niepokoiło mnie jej zachowanie. Była zbyt spokojna. Nowo narodzeni najczęściej wpadali w szał i ciężko było jakkolwiek nad nimi zapanować. Zachowywali się jak dziwie zwierzęta. Anaisse była jednak jedynie...niespokojna. Zadziwiała mnie. Może moja moc miała na nią wpływ? Mimowolnie starałem się panować nad jej wzburzonymi emocjami. Dla jej własnego dobra. Przynajmniej to sobie powtarzałem. Zmuszałem ją siłą swojej perswazji do opanowania. Jedyna zaleta mojej umiejętności. Opanowanie istoty kompletnie na to nie gotowej.

- Jesteś moim stwórcą. - powiedziała i spojrzała na mnie bez cienia wątpliwości. Mocniej uścisnąłem jej delikatną dłoń.

- Chyba tak. - odparłem i pociągnąłem ją w zaułek.

- Czuję jak przyzywa mnie twoja krew. - odparła. - Śpiewa do mnie.

- I ja to czuję. - westchnąłem. - Nie chciałem nim być, ale gdy zobaczyłem, że nie ma już w tobie życia, spanikowałem. Przepraszam. - ująłem jej twarz w dłonie. Patrzyła mi w oczy tak jakby mogła dojrzeć zakamarki mojej duszy. Jej oczy pociemniały.

- Mogłam umrzeć. Nawet tego pragnęłam. Mogłeś pozwolić mi odejść.

- Nie mogłem. Nie potrafiłbym. Tak bardzo mi przykro. - przygryzłem nerwowo wnętrze policzka. Odgarnęła mi z oczu zaplątany kosmyk włosów. - Wiem, że powinnaś była umrzeć, ale nie mogłem. Nie mogłem wyobrazić sobie życia bez ciebie. Nie po tym wszystkim przez co przeszliśmy. Nie gdy choć jestem temu przeciwny, możemy być ze sobą wiecznie. Uciekając, chowając się, walcząc, ale razem. Jeśli tylko tego zechcesz.

- Nie jestem na ciebie zła. Podejrzewam, że zachowałabym się na twoim miejscu podobnie. Miłość bywa bardzo egoistycznym uczuciem. - zamknęła oczy i oparła głowę i całe ciało o mur. Odruchowo nabierała powietrza do płuc. Nie zdawała sobie jeszcze sprawy z tego, że nie musi już oddychać. Robiliśmy to tylko po to by wzmocnić sobie węch. Gładziłem delikatnie jej policzek. Badałem jej emocje. Sprawdzałem na ile radzi sobie sama z sobą. Wyczuwałem ją tak, jak jeszcze nigdy inną istotę na tej ziemi. Chyba jako stwórca miałem nad nią władzę, jakiej nie miałem nawet z moim własnym darem. Może dlatego Joseph zawsze potrafił nade mną zapanować. Uspokoić. To doświadczenie było dla mnie kompletnie nowe. Myślę, że dla nas obojga. Nie odpowiedziała na moje wyznanie. Nie zrobiła nic poza wyciszeniem się. Pragnąłem od niej zbyt wiele i to wiedziałem. Nie tylko z powodu tego co uczyniłem ale także z powodu tego kim w tej chwili była. A była pisklakiem. To było dla niej zbyt wiele.

- Zostań tutaj, proszę. Zaraz przyjdę. - pokiwała głową wyrażając zgodę i pozostała w tej samej pozie dopóki nie wróciłem. Na pierwszą ofiarę wybrałem z tłumu najbardziej przeciętną osobę jaką udało mi się znaleźć. Zwabiłem ją swoim spojrzeniem i uspokoiłem obiecując, że nie zrobię jej żadnej krzywdy. Nie miałem zamiaru jej zabijać, więc było to po części prawdą. Gdy pojawiłem się w zaułku otworzyła oczy i spojrzała na nas z mieszanką zainteresowania i strachu. 

Nie miałem pojęcia czy była na to gotowa. I czy ja sam byłem.

------------------

Piosenka: M83 - Outro (Intestellar OST)

Rozdziały, które publikuję ostatnio są bardzo krótkie z jednego powodu. Nadal publikuję treści, które napisałam dawno temu i staram się przedłużyć moment, w którym będzie dane mi pisać tą serię na bieżąco. Wolę unikać nakładania na siebie presji. Wiem, że lubicie gdy rozdziały pojawiają się zwykle co 3-4 dni. Dajcie mi czas. Mam nadzieję, że zrozumiecie. 

All the love! S.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro