Rozdział 34.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Podetnijcie jej żyły - głosy docierały do mnie zza ciężkiej kurtyny snu. - Na co czekacie. 

Mocne szarpnięcie za obolałe ramię powodowało, że poczułam jakby moja świadomość powoli wnurzała się ku powierzchni. Nawet nie wiedziałam od jak dawna dryfowałam w ciemnościach. Kolejne mocne szarpnięcie. 

- Chyba sobie ze mnie żartujecie - niski głos był tak potwornie bezlitosny. - Boicie się jej dotknąć? - odległy śmiech, wydał mi się znajomy. - W takim stanie nie otworzy nawet oczu. 

- Widziałem to, co z niej eksplodowało. Nigdy więcej nie zasnę.

- Gdyby nie sabat, wszyscy byśmy... 

- Zamknijcie się - syk tuż przy moim uchu był przerażający. - Daj mi ten nóż. Jesteście bezużyteczni - ostry, nagły ból zawładnął mną w pełni. Rozcięte aż po kość nadgarstki zawisły w bezruchu z moich dłoni. - A teraz skoro już wykonałem za was brudną robotę, chociaż odciągnijcie ją do reszty. 

- Tak jest! - młode, miękkie dłonie wsunęły się pod moje pachy. Nawet nie wiedziałam, że jeszcze mogę odczuwać ból. 

- Nie mam pojęcia jak mamy im to wszystko wyjaśnić - męski głos mówił ze zmęczeniem, podczas gdy ja powoli byłam odciągana w tylko im znane miejsce. Z każdym krokiem i naciskiem miękkich dłoni, głos stawał się coraz mniej słyszalny. - Ta wampirzyca zmiotła niemalże wszystko z powierzchni ziemi. Zabawne. Mieliśmy spalić ją zaraz po jej kochasiu. 

- Będziemy mogli wymienić ją na, co tylko zechcemy. Dostaliśmy od losu tykającą bombę. I to na nasze każde skinienie. 

- Nie my o tym zadecydujemy - głosy zlały się z szelestem suchych liści, po których mnie ciągnięto. Poranione stopy uderzały raz za razem o wystające, wysokie korzenie. Gdziekolwiek mnie odciągano, nie było to przyjemnym miejscem. 

Krew powoli ściekała po moich dłoniach gdy rzucono mną, niczym workiem z ziemniakami, o szeroki pień drzewa. Każdą krzywiznę jego kory poczułam dokładnie na skórze moich pleców. Byłam na granicy jawy ze snem. Odchylona do tyłu głowa sprawiła, że pierwszą rzeczą jaką ujrzałam, gdy uchyliłam powieki były korony drzew na tle powoli jaśniejącego od świtu dnia. Żyłam. Jakimś cudem żyłam. 

Syk skóry w zetknięciu z mokrymi linami sprawiły, że wydałam z siebie ciche westchnienie. Dwójka stojących nade mną mężczyzn, wydała z siebie wysoki pisk zaskoczenia. Moje oczy powoli wyostrzyły spojrzenie na ich sylwetki, co ich nie ucieszyło. 

- Miała się już nie obudzić - powiedział pierwszy, nie wiele starszy ode mnie samej. 

- Uspokój się - powiedział drugi, patrząc na mnie jak na dzikie zwierze uwięzione w klatce. Poniekąd się nim stałam. - Nie ma siły, żeby się nawet ruszyć. Wykrwawi się do suchej nitki do końca dnia. 

- To samo mówiliście, gdy byliście przekonani, że się nie obudzi. 

- Jakim cudem jesteś w ogóle łowcą? - pierwszy spojrzał na łowcę u jego boku z niechęcią i niedowierzaniem. Tamten miał już mu odpowiedzieć, gdy im przerwałam. 

- Blaise...- wychrypiałam niewyraźnie. Tylko o tym potrafiłam myśleć. O jego wykrzywionej agonią twarzy. O tym, że umierał gdy ostatnio go widziałam. Krzyczał z bólu, gdy ja kompletnie rozpadłam się na kawałki. 

Odpowiedział mi jedynie ich śmiech. Zamknęłam oczy, czując jak zdradliwe łzy zbierały się w kącikach moich oczu. Czy to znaczyło...to nie mogło być prawdą. 

- Zamknij się, albo cię zakneblujemy - silna dłoń szarpnęła za moją brodę, zmuszając mnie do tworzenia oczu. - Może i jesteś nieboskim stworzeniem wartym teraz krocie...jednak nikt nie zabronił nam umilenia sobie czasu patrzeniem, jak dławisz się własną krwią. Mieliśmy cię jedynie nie zabijać. Przynajmniej na razie - kolejny śmiech.

Błysk oczu znajdujących się o ledwie centymetry od mojej twarzy były zimne niczym lód. Potrafiłam jedynie w nie patrzeć, dostrzegając w nikłym świetle poranka ich niezwykłą barwę. Te oczy. Ten odcień niebieskiego, przywodzący na myśl łąkę fiołków...nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie ja je wcześniej widziałam. Wspomnienie zdawało się zatarte nie tylko przez czas, ale także moje nieśmiertelne istnienie. 

Pamiętałam je z wcześniejszego życia. Wiedziałam, że widziałam je nie jeden raz. 

Mocna dłoń pchnęła mnie mocno na pień, a mężczyzna wyprostował się dumnie. Choćbym chciała, nie mogłabym ich rozpoznać. Twarze obu mężczyzn ukryte były pod czarnym materiałem, a ciało spowijały skórzane pancerze. Obszerne kaptury doskonale ukrywały ich tożsamość. 

- Czas na nas - idealnie wyćwiczone ruchy sprawdziły broń umieszczoną na udach. - Sorel już na nas czeka - jego głos też znałam. Niewiedza i próba przypomnienia sobie, do kogo on należał, doprowadzała mnie do obłędu. - Jeśli choć raz się odezwiesz bądź poruszysz, czeka cię gorszy los niż podcięcie żył. 

Tym razem nie zwątpiłam w jego słowa nawet na sekundę. 

*                                                                                   *                                                                                          *

Raz. Blaise. Dwa. Blaise. Trzy. Blaise...

Dźwięki, skapującej na suchą ściółkę leśną, krwi, mojej własnej krwi, wydawał się jedyną rzeczą przerywająca panującą wokół mnie ciszę. Nie słyszałam nawet świstu wiatru. Czas zdawał się zatrzymać w miejscu. Żadne żywe stworzenie nie miało odwagi się do mnie zbliżyć. Nie mogłam się im dziwić. Dzisiaj już raz porównano mnie do tykającej bomby. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z pokładów własnej mocy. 

Jak w transie odtwarzałam przed oczami każdą sekundę tego wieczoru. Każde spojrzenie mijanych nas na placu oczu. Każdy zapach. Każde wypowiedziane słowo. Szukałam w tym wszystkim sensu. Ostrzeżenia, że idziemy na pewną śmierć. Liczyliśmy na to. Poniekąd wiedzieliśmy, że tak może się stać. Chyba nadal nie docierało do mnie jak wielkimi byliśmy głupcami, zwłaszcza ja, sądząc, że Robert Sorel nas ocali. Choćby poprzez wzgląd na to, że znaliśmy się całe życie, o fakcie, że jeszcze tak niedawno, tak koszmarnie się kochaliśmy, nawet nie wspominając. Byłam idiotką. Skończoną idiotką. 

A Blaise zapłacił za to swoim życiem. 

Raz. Dwa...

Pociągnęłam bezwładną dłonią w górę, tylko po to, by lina nasączona werbeną jeszcze mocniej wpiła się w moje ciało. Ból był cudownie ludzki. Nawet mi się to podobało. To, że teraz cierpię, podczas gdy jedna z najważniejszych osób w moim życiu, już nie żyła. Przełknęłam głośno ślinę, czując jak moje ciało drży z wycieńczenia. Z każdą kroplą traconej przeze mnie krwi, czułam jak moje ciało wrze w akcie protestu. Niemalże czułam jak moje żyły się ze sobą sklepiają. Jedyne o czym potrafiłam myśleć to krew. Jej smak. Jej wilgoć w moich ustach. I Blaise. 

Raz. Dwa. Trzy...

Liśćmi drzewa, do którego mnie przywiązano, zafalował delikatny wiatr. Wpatrywałam się bezmyślnie na ich powolny, leniwy ruch. Na niebo tak boleśnie błękitne na tle tej całej tragedii, do której doprowadziłam. Bo zaufałam komuś. Bo nie chciałam dać sobie pomóc. Bo nie chciałam po raz kolejny ryzykować życia innych w moim imieniu. Miałam nadzieję, że Pierre, Chelsea i Alessio uciekli. Miałam ogromną nadzieję, że byli daleko stąd sądząc, że zginęłam. Chociaż tyle mogłam dla nich zrobić, zanim oddadzą mnie w ręce Cesare. Wiedziałam kogo dokładnie mieli na myśli, mówiąc o przetargu. Stałam się towarem luksusowym. Nie potrafiłam siebie winić za tamten wybuch. Musiałam chociaż spróbować go ocalić, nawet pomimo starań Magnusa...

Magnus. 

Nagle się wyprostowałam, co moje ciało przyjęło z protestem. W oczach zatańczyły mi łzy, a przyklejone wcześniej do policzków włosy, opadły mi na oczy. 

- Shhhhh - ciepła dłoń zakryła moje wysuszone usta, a ja zaskoczona uniosłam spojrzenie na kucającego przede mną mężczyznę. Nie słyszałam jego nadejścia. Omiotłam go dzikim spojrzeniem. Jego stopy... - Jestem tylko projekcją - dodał szybko i odsunął się ode mnie na wyciągnięcie dłoni. Jego długie, czarne włosy zafalowały na wietrze. Był niemalże przeźroczysty. Piękna zjawa unosząca się w powietrzu. Po raz kolejny otworzyłam usta, żeby się odezwać. - Nie mam wiele czasu. Zaraz ktoś się zorientuje, że na chwilę odpłynąłem - oczy Magnusa błyszczały, pochłaniając mnie spojrzeniem. - Umrzesz tej nocy, jeśli nikt nie udzieli ci pomocy - czarne oczy zatrzymały się na dłużej na moich podciętych nadgarstkach. - A mówiłem ci, żebyś nie używała swoich mocy. Nie ważne, co się stanie. Nie mam pojęcia jak przełamałaś moją blokadę...to co uczyniłaś...skazałaś się tym samym na niewolnictwo. Nikt nigdy o tym nie zapomni, a ty po wieki będziesz pożądana. Mógłbym skrócić twoje cierpienia i teraz cię zabić. Oszczędziłbym tym samym i siebie, ukrywając tajemnicę twojego stworzenia...- spojrzałam na niego błagalnie. Nie chciałam już żyć. Nie, mając krew Blaise'a na rękach. Nie chciałam być towarem przetargowym i najważniejsze, nie chciałam już nigdy więcej nikogo skrzywdzić. Wiedziałam, co z siebie wypuściłam tej nocy. Byłam bronią zagłady. Samą śmiercią. 

- Jeśli cię jednak zabiję...to i ja sam zginę - powiedział, kucając przede mną, dotykając oplatających mnie lin. - Magia krwi jest doprawdy interesująca. 

Zapadła między nami chwila ciszy. 

- Sorel przyjdzie po ciebie tej nocy. To twoja jedyna deska ratunku. Jeśli chodzi o resztę... - zaczął, widząc moją twarz umazaną od zaschniętych, krwawych łez.

- Magnusie - wychrypiałam jak najciszej potrafiłam, przerywając mu w pół zdania. - Uratuj ich. Zrobię wszystko...

W oddali oboje usłyszeliśmy gwarę głosów. 

- Głupia dziewczyno, mówiłem, żebyś nie odzywała - rzucił jedynie i zniknął równie szybko, co się pojawił, pozostawiając mnie zbliżającej się w oddali grupie łowców, którzy nie mogli mieć niczego dobrego w zamiarach. 

*                                                                                    *                                                                                       * 

Nawet jeśli nie chciałam, czułam jego obecność w oddali. 

Pod zaciśniętymi mocno powiekami widziałam jedynie czerń. Zapadł zmrok, a dzień pełen cierpienia miał dobiec końca. Łowcy, którzy dołączyli do mnie parę godzin temu, mieli konkretny plan co do mojej osoby, a ja nie mogłam powstrzymać ich przed niczym. Żadnym dotykiem, tak przeze mnie niechcianym. Żadnym cierpieniem i agresją. Poddawałam się im bez słowa, aż wreszcie znudzili się brakiem widowiska, na które liczyli i zostawili mnie w jeszcze gorszym stanie, niż zastali. Byłam jedną wielką raną, która nie mogła się zaleczyć. Moje wampirze ciało najzwyczajniej nie miało do tego wystarczająco dużo siły. Krew już dawno temu przestała spływać z moich nadgarstków. Nie miałam już co liczyć, poza moimi coraz wolniej nabieranymi oddechami. Jakby w ogóle potrzebne mi były do życia. 

Powoli pozwoliłam sobie na kompletne odrętwienie, czując jak powoli tracę kontrolę nad własnymi kończynami. A więc tak miało się to wszystko skończyć. 

Nie, poprzez atak nieznajomego w zimowy wieczór. Nie, poprzez mój akt samobójczy. Nie, poprzez spalenie na stosie lub walkę na śmierć i życie z Cesare i jego klanem. Miałam zginąć właśnie tak. Kompletnie pozbawiona krwi i przywiązana samotnie do drzewa, po tym jak z mojego powodu zabito większość ludzi, których kochałam. 

Poczułam jak powoli się zbliża. Poruszyłam bezgłośnie ustami. Nie mogłam już nawet zmusić się do wydania z siebie dźwięku. Nie czułam nic. Byłam pusta. Moja moc się wyczerpała. Nawet echo straty Blaise'a pozostawiło mnie w spokoju. Jedyne co pozostało, to ta głucha noc, która nadchodziła w moim kierunku wielkimi krokami. 

Słyszałam jego powoli stawiane na suchej ściółce kroki i szelest jego spokojnego oddechu. Poznałabym go wszędzie. Nie miałam, co do tego najmniejszych wątpliwości. Nie liczyłam na jego litość ani pomoc. Wiedziałam o tym, w momencie, w którym bez mrugnięcia okiem skazał Blaise'a na śmierć, a mnie na oddanie w ręce szaleńca. Jeśli Robert Sorel kiedykolwiek mnie kochał, miało to miejsce bardzo dawno temu. 

Przystanął o kilka kroków ode mnie, opierając się spokojnie o jedno z gęsto rosnących wokół drzew. Nie odzywał się ani słowem. Jedynie na mnie patrzył. Czułam jego spojrzenie na każdym centymetrze mojego ciała. Nie miałam śmiałości na niego spojrzeć. Nie wiedziałam czego mogłabym się po sobie spodziewać. 

Nienawidziłam go. Z całego cholernego serca. Za razem tęskniłam za nim, tak samo jak tęskniłam za swoim ludzkim życiem, w którym największym moim zmartwieniem były zadania domowe i o co pomyślą sobie o mnie koledzy w szkole. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy z tego jak beztrosko żyłam. Skąd miałam o tym wiedzieć. Właśnie na tym polegało proste, szczęśliwe życie. Na tym, że nie musiało się o nim myśleć w ten sposób. Chciałam wrócić do tamtych dni. Do budzenia się do krzyków mamy i zapachu parzonej przez tatę kawy. Nawet tego już nie miałam. Nie mogłam cofnąć czasu. Nie byłam też pewna czy bym chciała. 

Wściekłość, którą do niego czułam rozlewała się po moich coraz bardziej zasklepiających się w agonii żyłach, a ja sama poczułam jak czarna pusta panująca w moim wnętrzu powoli zaczyna tętnić. Najwidoczniej nienawiść do niego była na tyle potężna, by na chwilę wybudzić mnie z letargu. Wiedziałam, że gdy tylko na niego spojrzę, ujrzę wykrzywioną twarz Blaise'a. Na nowo usłyszę dźwięk łamania własnego kręgosłupa i poczuję ten przerażający ból. Jeśli na tej polanie znajdował się jakiś potwór, to nie ja nim byłam, tylko on. 

- Nawet na mnie nie spojrzysz? - powiedział spokojnie, a ja po prostu przestałam oddychać. Zapach jego ciepłego, ludzkiego ciała sprawiał, że moje ciało krzyczało o krew. Brzydziłam się sama sobą. - Wiem o czym teraz myślisz i jak bardzo się sobą z tego powodu brzydzisz - kontynuował, a ja walczyłam z sobą, by nie okazać słabości. By nie poruszyć się nawet o milimetr. Nawet jeśli ledwo poczułam swoje ręce i nogi. Postawił kolejny krok w moją stronę, a ja poczułam jak w moim kierunku emanują fale gorąca z jego ciała. Był niczym rozpalona flara na tle czarnego nieba. Nie potrafiłam go zignorować. Żadne umierające ciało nie zignorowałoby swojego zbawienia. Nawet takiego, którego nienawidziło się aż po sam szpik kości. 

Przysunął się w moją stronę po raz kolejny z pełną premedytacją. Wysuwające się z głodu kły, wpiły się boleśnie w moje wargi. Próbowałam to ukryć, ale nie miałam wobec niego żadnych szans. Od razu to dostrzegł. Jego pełen zadowolenia i satysfakcji śmiech był niczym kolejny tego dnia policzek, który otrzymałam. 

- Gdyby nie te liny, pewnie już dawno byś się na mnie rzuciła. Nawet jeśli szczerze mnie nienawidzisz. 

Uparcie patrzyłam w górę, walcząc z sennością. Miałam szczerą nadzieję, że naprawdę umrę zanim dojdzie do przekazania mnie Cesare. Czy nie to powiedział mi Magnus? Że umrę tego wieczora jeśli mi nikt nie pomoże? Czy on sam miał zamiar coś z tym zrobić? Czy nie na tym polegała magia krwi, o której wspomniał? Jeśli ja zginę to i on odejdzie z tego świata? Od ilości niedopowiedzeń moja głowa niemalże pękała w pół z bólu. 

Dłoń Roberta mocno uchwyciła moją szczękę i siłą odwróciła ją w swoją stronę. 

- Spójrz na mnie - jego oddech omiótł moją twarz. Moje ciało zadrżało z głodu. Żyły w całym moim ciele zapłonęły najprawdziwszym ogniem. Miałam wrażenie, że się przy nim duszę. Jego dotyk mnie parzył, dokładnie tak samo jak ostatnim razem. Tylko, że wtedy zalana łzami chciałam go pocałować, błagałam by mnie nie porzucał. Gdyby ktoś wtedy mi powiedział, że tak wyglądać będzie przyszłość, nigdy bym nie pozwoliła by odratowano mnie z czeluści kanału pod mostem di Rialto. Chciałam się mu wyrwać, ale nie potrafiłam. Przy najmniejszym ruchu, cholerne liny wpijały się jeszcze głębiej w moje ciało. 

Jakim cudem stałam się tak bezbronna. Jego palce prawie miażdżyły moje kości. Uczyniłam więc to, o co tak brutalnie mnie prosił. Zapadła pomiędzy nami martwa cisza. Moje czarne niczym noc, nieludzkie oczy, spoczęły na jego niebieskich, które tak bardzo kochałam. Dostrzegłam w nim zagrzebany głęboko smutek. Niemalże widziałam się w odbiciu jego tęczówek. Wyglądałam jak najprawdziwszy potwór. Skąpana w zasuszonej krwi. Powykrzywiana pod nienaturalnymi kątami od tortur, które mi zadawano. Najgorsza była jednak moja skóra. Byłam teraz sina. Niczym najprawdziwszy żywy trup, którym poniekąd byłam. 

- Nie podoba ci się to co widzisz? - wychrypiałam, patrząc na niego pełna nienawiści. - Tak szybko odwróciłeś twarz od mojego spojrzenia - kontynuowałam, próbując wyprostować plecy. Wybite ramię i złamany obojczyk mi to uniemożliwiały. Stał do mnie plecami. Doskonale widziałam jak od moich słów jego mięśnie pleców zamieniły się w kamień. Nie mógł znieść nawet mojego głosu - Spójrz na mnie - kusiłam go swoim zdartym głosem, tak samo jak on przed chwilą mnie. - No spójrz - krzyknęłam, wykorzystując pokłady siły jakie mi pozostały. Zrobił to, patrząc na mnie z góry. Patrzyłam mu prosto w oczy. Jeśli miałam zginąć to chociaż niesiona na tarczy. - To ty mi to zrobiłeś - powiedziałam, wykręcając głowę tak, by dostrzegł ślady po złamanym parę godzin temu kręgosłupie. Byłam monstrum w ludzkiej skórze. - Jestem w tej skórze, zmuszona do tego ciała i życia, przez ciebie. Przez to, że cię uratowałam, oddając siebie w zamian. Skazano mnie na to dla ciebie. Jak śmiesz patrzeć na mnie w ten sposób - wyrzuciłam z siebie. Kłębiąca się we mnie ciemność zawirowała. W jej wnętrzu poczułam kolejne drgnięcie. Malutką iskierkę złota. Pierre. - Oddałam swoją przyszłość i szczęście, byś mógł wrócić do domu i żyć normalnym życiem. Oddałam swoją rodzinę, przyjaciół...absolutnie wszystko, co kiedykolwiek miałam, dla ciebie. 

- Zrobiłaś to dla siebie - wrzasnął nagle, nie mogąc znieść moich słów. - Zawsze to planowałaś. Pojechałaś tam, żeby się z nim na nowo związać. Wykorzystałaś mnie, żeby zamydlić innym oczy. 

- O czym ty mówisz? Przecież doskonale wiesz, że to nie prawda - odpowiedziałam mu po chwili zszokowana jego wybuchem. 

- Byłem tylko twoją marionetką. Wykorzystałaś mnie, a potem udałaś wielką scenę ocalenia. Nie jestem głupi - jedynie na niego patrzyłam. On mówił poważnie. Widziałam to po jego zaciśniętych w złości pięściach u jego boków. Rumieńcach, które wypłynęły na jego policzki. Po szalenie błyszczących oczach. 

- Robert. 

- Nie masz prawa zwracać się do mnie po imieniu - warknął i odszedł ode mnie na kilka kroków. Ledwie panował nad swoimi emocjami. Obawiałam się, że jeśli nie umrę od wykrwawienia, to jednak wrzucą mnie na ten przeklęty stos. Robert był zbyt zraniony, by mi to zapomnieć. Zastanawiała mnie tylko jedna rzecz. Jakim on cudem, do cholery, nagle wymyślił taką teorię spiskową. Przecież doskonale znał prawdę. Kto mu zamydlił oczy? Albo gorsze. Czy ktoś grzebał w jego głowie?

- Na prawdę w to wierzysz? - spytałam prosto, czując jak oczy same mi się zamykają. Cisza, która pomiędzy nami zapadła była tak odprężająca. Pozostało mi zaledwie parę minut. Nie odpowiedział. Był w szle. Krążył po małej polance, patrząc na mnie z coraz większą nienawiścią. Sam się nakręcał. Sam sobie tego nie wpoił. Nie potrafiłby znaleźć w sobie takiej nienawiści. Ktoś bardzo skutecznie mu to zrobił. Nie było siły na tej ziemi, żeby nagle zwątpił w moją miłość. Nie, po tym, jak to on mnie porzucił na chwilę po przemianie. To nie ja odeszłam od niego, to on odszedł ode mnie. Robert Sorel miał być moją ostatnią deską ratunku. 

W tamtym momencie wiedziałam, że dawno temu ona zatonęła.

- Co ze mną zrobicie? - spytałam, widząc, że zbierał się do tego, żeby ode mnie odejść. - Po co w ogóle tutaj przyszedłeś?

- Zostaniesz przekazana o północy - powiedział jedynie. Niemalże się uśmiechnęłam na jego słowa. Do tamtego czasu miałam już dawno nie żyć. Podcięte przez łowców także żyły pod kolanami miały mi to zapewnić. Specjalnie ich do tego sprowokowałam parę godzin temu. Nie sądzili, że w ten sposób chcę sobie zapewnić pewną śmierć. Nie byłam w stanie poruszyć stopami ani dłońmi. Nie mogłam według nich uciekać. Nawet się mi to nie śniło. 

- Co zaoferowano tobie w zamian? - spytałam, jakbym ze spokojem przyjęła to, że byłam jedynie przedmiotem przetargu. 

- To już nie twój interes - powiedział na odchodne. 

- Mam nadzieję, że do końca życia będziesz słyszał jego krzyki gdy płonął - wyszeptałam, zamykając oczy i opierając głowę ponownie o pień. Byłam taka zmęczona. 

- Należało mu się to - odpowiedział i zniknął w cieniu otaczających mnie drzew. 

Po raz kolejny zostałam kompletnie sama z własnymi myślami. 

Blaise nie żył. Pierre choć ledwie wyczuwalny, nadal tlił się w moim wnętrzu. Miałam tej nocy zginąć. Dosłownie lub poprzez oddanie wolnej woli w diabły.

********************************

Piosenka: LANY - Malibu Nights

Kochani zastanawia mnie jedna rzecz. 

Bardzo wielu z was sięga po rozdziały tego opowiadania. Jedynie 1/5 z was pozostawia za sobą gwiazdki, o komentarzach nie wspominając. Pragniecie bym pisała rozdziały jak najczęściej, co staram się uczynić w ramach własnych możliwości. Nie wiem czy tego rodzaju obojętność jest znakiem, że opowiadanie się wam już nie podoba i nie ma sensu go kontynuować? Czy może nie jest ono napisane na, na tyle wysokim poziomie, żeby zasłużyć sobie na takie wyróżnienie?

Kasze komentarze sprawiają, że za każdym razem wracam tutaj i dalej piszę to opowiadanie. Każda gwiazdka jest dla mnie znakiem, że sprawiam tym wszystkim komuś przyjemność. 

All the love! S. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro