Rozdział 44.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Brnęliśmy przez gęsty, nieprzyjazny las już od ponad godziny. Elegancko zataczaliśmy się od pnia do pnia, od korzenia do korzenia, uparcie stawiając kroki przed siebie. Jak najdalej od koszmaru, z którego uciekliśmy. Jak najdalej od strasznej śmierci, o którą tak boleśnie się otarliśmy. 

Raz po raz udawało nam się niezdarnie upolować dzikie zwierzę, uciekające przed nami w popłochu. Zawsze wtedy dzieliliśmy się nim po równo, kropla po kropli odzyskując swoje mocno nadszarpnięte siły. Nie potrafiliśmy wymienić pomiędzy sobą żadnych znaczących słów. Żadnych poza wskazywaniem odpowiedniego kierunku marszu lub uwagi, dotyczącej otaczającej nas natury. Panujący wokół mrok był przytłaczający. Nawet z wampirzym wzrokiem miałam spore trudności z dojrzeniem własnej dłoni przed twarzą. Otaczająca cisza była tak przenikliwa, że zdawała się ranić nasze uszy. Odbijała się głuchym echem od naszych czaszek. Tym razem jednak mój umysł pozostawał spokojny. Wyciszony. Zamknięty szczelnie w murach, które na nowo uczyłam się budować. Z własnych poszarpanych wspomnień pamiętałam, że potrafiłam już to uczynić. Myśl, że już raz mi się udało, pomagało mi lepiej zapanować nad sobą. Choć zdawało się nie mieć to większego sensu. Wdychałam więc wilgotną woń mchu i otaczających nas drzew z ulgą. Cieszyłam się tą złudną chwilą spokoju. Tylko tyle nam pozostało. Resztę musieliśmy nauczyć się ignorować. Nie mieliśmy innego wyjścia. 

– Jak myślisz, która jest już godzina? – spytał po długiej chwili ciszy Blaise, gdy przedzieraliśmy się przez wyjątkowo gęste zarośla. Szarpały o nasze ubrania, liśćmi ścierając bród z naszych ciał. Gałęzie szarpały nasze włosy. Kaleczyły dłonie i twarze. 

Pozostawialiśmy wszędzie po sobie ślady naszej obecności. Bardzo mi się to nie podobało. Wytropienie nas mogło okazać się nazbyt łatwe.

– Na pewno jest już po północy. Straciliśmy swoją szansę. 

– Tego nie jesteśmy pewni – odrzekł blondyn dziwnie optymistycznym tonem. – Ta zabłąkana dusza była zdesperowana. Z resztą jak każda z nich. Jestem pewien, że i tak nas przyjmie. Czekała na swoje ocalenie już od tak dawna. Kilka minut spóźnienia jej nie zbawi.

– Tego dowiemy się na pewno, gdy wreszcie dotrzemy do tego przeklętego jeziora – wyrzuciłam z siebie ze złością, podając mu kolejną kunę, którą udało mi się tej nocy złapać pośród wysokich paproci i chwiejnych drzew. Z każdym łykiem ciepłej, lepkiej krwi było mi lepiej. Nie byłam jednak nawet bliska powrotu do choćby połowy swoich sił. – Gdzie ono do cholery jest?

– Powietrze robi się wilgotniejsze – wampir spojrzał na mnie, błyszcząc w ciemności swoimi białymi zębami. Jego brudne, podarte ubrania zwisały z jego ciała żałośnie. Wyglądaliśmy jak skazańcy uciekający przed stryczkiem. Poniekąd tak było. Może pomijając stryczek. Nas chciało po prostu wyssać z życia. – Jesteśmy już niedaleko. 

Jak na zawołanie parę minut później stanęliśmy na granicy małej polany, w której sercu znajdowało się złowieszczo wyglądające małe jeziorko o wyjątkowo gładkiej linii brzegowej. Do jego środka prowadziło kilka głazów, na tyle dużych, by pozwolić człowiekowi swobodnie na nich stanąć i zajrzeć pod powierzchnię nieprzeniknionej tafli wody. Z każdej strony porastał je miękki, jadowicie zielony mech, widoczny nawet w otaczających nas ciemnościach. 

Powierzchnia jeziora raz po raz marszczyła się leniwie przy mocniejszych powiewach wiatru, który odgarniał poczochrane włosy z naszych twarzy. Wysokie świerki otaczały urokliwą polanę z każdej strony, tworząc naturalną barierę od reszty lasu. Tańczące w świetle księżyca źdźbła trawy, aż zapraszały do postawienia na nich nagiej stopy i zatraceniu się w otaczającej nas potędze przyrody. To miejsce było wyjątkowo piękne. Może nawet aż nazbyt. Zastanawiał mnie spokój tego miejsca. Brak jakichkolwiek oznak życia. Wejście na polanę oznaczało absolutne obnażenie się przed potencjalnymi drapieżnikami. W tej chwili to my byliśmy najgorszymi z nich. Zwierzęta wyczuwały nas z daleka. Uciekały przed nami w popłochu. Jednak tej nocy my także byliśmy uciekinierami szukającymi schronienia.

Blaise patrząc z zachwytem na blask księżyca odbijający się od pomarszczonej wody jeziorka, postawił krok przed siebie, jednak natychmiast go powstrzymałam. Coś mi się tutaj nie zgadzało. 

–  Poczekaj – wyszeptałam blisko jego twarzy, zmuszając go tym samym, by na mnie spojrzał. – Jest zbyt cicho. 

– Po lesie grasują przerażający mordercy, czego innego się spodziewałaś? –  powiedział wyluzowany i spojrzał tęsknie w stronę wody. 

–  Mordercy? – powtórzyłam za nim jak echo. – Jacy mordercy? 

–  My –  powiedział z naciskiem i wskazał na nasze ciała. Wywrócił oczami wyjątkowo dramatyczny sposób, widząc moją srogą minę. Robiąc to sprawił, że przez chwilę poczułam się jak skończona idiotka. 

– To nie czas na żarty – założyłam ramiona na piersi i spojrzałam na niego bykiem. – Po raz drugi w przeciągu dziesięciu dni próbowano nas zabić. Żeby było ciekawiej, po raz kolejny są to osoby, które uważałam za swoją rodzinę. Pierra porwano. Reszta znanych nam wampirów nagle po prostu zniknęła jak kamfora. A teraz – wskazałam teatralnie na jezioro. – Musimy z jeziora wyłowić trupa i przekonać go, by opowiedział nam o historii mojego życia. 

– Przesadzasz – machnął na mnie ręką i postawił pewnie krok przed siebie w stronę pustej przestrzeni. Zamknęłam oczy szykując się na reakcję otoczenia. Jakąkolwiek. Nagły wrzask bólu. Nagłe uderzenie. Wybuch. Cokolwiek. Nic się jednak nie wydarzyło. – Nie jest tak źle. Uwierz. Bywałem w gorszych sytuacjach. Chociaż jesteśmy znowu wolni.

– Chwilowo.
 
– Ale wolni – wzruszył ramionami. – Zawsze może być gorzej. Daj mi minutkę, a coś wymyślę – wyszczerzył się do mnie w beztroskim uśmiechu, a ja cisnęłam w niego szyszką. Zgrabnie się przed nią uchylił. Dołączyłam do niego po chwili, zdejmując brudne od ziemi trampki ze stóp. Marzyłam o kąpieli i czystych ubraniach. Nie mogliśmy sobie jednak pozwolić na taki luksus. Kąpiel w jeziorze, w którym znajdowało się przypuszczalnie więcej niż jedno martwe ciało, wydało mi się zniechęcające. 

– Kto ją wyłowi? – spojrzałam na Blaise'a pytająco. Nadal urzeczony spoglądał w stronę jeziora. Chyba nie przeszkadzało mu to, co mogło znajdować się na jego dnie. 

– Nie mam z tym problemu – wzruszył ramionami i zaczął, podobnie jak ja, zdejmować buty ze swoich stóp. – Ty przez ten czas wykop jakiś grób i obserwuj okolicę. 

– Nie mamy łopaty – rzuciłam w jego stronę, jak zbliżył się do tafli wody. Rozciągnął obolałe mięśnie i nabrał głębokiego tchu do płuc, rozkoszując się wonią lasu. 

– Improwizuj – zawołał i wskoczył niczym zawodowy pływak prosto w czarną, nieprzeniknioną toń. Zostawił mnie kompletnie samą po środku tej ciszy i przerażającego spokoju. Włosy stanęły mi dęba na całym ciele. Przygryzłam nerwowo wargę. Czy na prawdę było jeszcze cokolwiek, czego mogłam się bać? Widziałam już wszystkie potworności. Zaznałam tyle bólu. Co zabawne, to ciemności bałam się najbardziej. Zmusiłam się do zachowania spokoju i spoglądałam tęsknie w stronę jeziora, oczekując powrotu mojego przyjaciela. 

Uważnie obserwowałam okolicę, oczekując najgorszego. Nie byliśmy przecież daleko od obozowiska sabatu. Nadal mogli nas dopaść. Skrzywdzić. Pozbawić życiowej energii i mocy. Wyrzuciłam z siebie niemą prośbę do otaczających nas dusz. Zataczały szerokie kręgi wokół nas, obiecując ochronę przed obcymi. Nie był to pierwszy raz, gdy prosiłam je o taką pomoc. Pozwoliło mi to się na chwilę rozluźnić. Czułam ich obecność z tyłu głowy i tak długo jak tam były, czułam się bezpieczniejsza. Blaise wracał raz po raz na powierzchnię i wyrzucał na brzeg jeziora najróżniejsze przedmioty. Czasami duże kawałki drewna, innym razem przedmioty codziennego użytku. Najgorsze były jednak momenty, w których na trawę lądowały duże kawałki czegoś podejrzanie miękkiego i ludzkiego. Naprawdę nie chciałam dłużej zastanawiać się nad tym, czym to było. Chyba podświadomie doskonale to wiedziałam. 

Rozejrzałam się dookoła. Mieliśmy szczęście. Ziemia była miękka i nasiąknięta wodą. Kopanie jej nie mogło okazać się aż tak mozolnym zadaniem. Znalazłam oddalony od polany skrawek ziemi i po oderwaniu dużego kawałka kory z drzewa, zaczęłam kopanie. Czarna masa przesypywała się przez moje palce niczym piach. Kopałam tak długo, aż nie zagłębiłam się w dole po połowę po pierś. Odgarniając po raz kolejny włosy z twarzy uniosłam wzrok na Blaise'a zbierającego wszystkie swoje znaleziska w jedną kupę. Nawet z tej odległości widziałam kawałki poszarzałych ubrań i matowe, długie włosy. Starałam się zapanować nad mdłościami podjeżdżającymi do mojego gardła. Śmierć była częścią życia. Jedyną pewną rzeczą, która miała nas spotkać. Nie powinnam była się jej bać. Zwłaszcza biorąc pod uwagę moją sytuację. 

Gdy szedł powoli w moją stroną z naręczem skarbów (zarówno tych groteskowych jak i kompletnie normalnych), ogarnęłam palcami ostatnie grudy ziemi i wyskoczyłam z całkiem głębokiego dołu. Wycierając dłonie o jeansowe spodnie, wskazałam z dumą na głęboką dziurę dłońmi, uśmiechając się do Blaise'a szeroko. 

– Widzę, że jesteś z siebie wyjątkowo dumna – powiedział, unosząc wysoko brwi. Jego złota czupryna błyszczała od kropli wody, tak samo jak jego ubrania. Chociaż zdawał się o tę odrobinę czystszy ode mnie. Ja wyglądałam jak upiór, który dopiero co wypełzł z ziemi. Nie było to dalekie od prawdy. – To twój pierwszy grób? 

– A który miałby być? – spoglądałam na niego oniemiała, gdy wrzucał powoli różne paskudztwa do wgłębienia w leśnej glebie. – Jestem wampirem od kilku tygodni. Byłoby czymś niepokojącym, gdyby było ich więcej. Rozumiem, że ty tak na co dzień kopiesz groby topielcom? 

– Od czasu do czasu – powiedział z szelmowskim uśmiechem na ustach i pochylił się po resztę swoich znajd. Podeszłam do niego i kucnęłam koło jego nóg. Przy jego stopach plątało się coś połyskującego delikatnie, w skradzionych przez prześwity koron drzew, blasku księżyca. Drobny łańcuszek owinął się wokół moich palców, a ja pociągnęłam za niego mocniej. W tamtej właśnie chwili, gdy ja podziwiałam zardzewiały medalik z ledwie rozpoznawalną sylwetką anioła, Blaise uczynił coś, za przysięgam, po dziś dzień, miałam ochotę go zabić. Jedna z tych przerażających, podejrzanie miękkich i ludzkich znajd zachwiała się w jego ramionach i z głośnym plaśnięciem uderzyła prosto w moją twarz. Wrzasnęłam głośno z przerażenia i zatoczyłam się do tyłu, wpadając tyłkiem do wykopanego dołu. Zapadłam się kompletnie przerażona w mokrych i śliskich odpadkach, bliska najprawdziwszego ataku paniki. Wstając czułam, że cała pokryta jestem pozostałościami kobiety, której obiecaliśmy należyty pochówek. Nie byłam pewna czy nadal mogliśmy dotrzymać danego słowa. 

Blaise widząc mnie zawył tak głośnym i szczerym śmiechem, że miałam pewność, że usłyszała nas cała okolica. Warknęłam na niego wściekła, zmuszając go, by rechocząc jak skończony idiota, którym niewątpliwie był, pomógł mi wygrzebać się z doły. Po chwili dorzuciliśmy do ziemi ostatnie skrawki martwej od dawna kobiety. Widząc moje absolutne oburzenie, zgiął się  po raz kolejny w pół, starając się opanować swój nagły ataku śmiechu. Widząc jego roześmianą twarz, pierwszy raz od tak dawna, sama nie pozostałam mu dłużna. Tyle wycierpiał. Myślałam, że już nigdy nie ujrzę u niego tak ludzkiego gestu.

Odrzuciłam głowę do tyłu i zawtórowałam mu nawet głośniej. Oboje śmialiśmy się tak długo, aż myślałam, że głowa eksploduje mi z bólu. Co za groteskowa scena.

– Naprawdę musiałeś uderzyć mnie tą ręką topielicy? – spytałam go po długich chwilach ciszy. 

– Nie – odpowiedział nadal rozbawiony. – Ale było to bardo zabawne. Poza tym, to była jej noga. 

– Dziękuję za doprecyzowanie. 

- I co teraz? – spojrzeliśmy na siebie, ścierając łzy śmiechu z twarzy. 

– Czekamy – odparłam jedynie i odeszłam parę kroków od prowizorycznego grobu, by oprzeć się o pień jednej z otaczających nas sosen. Z miejsca, w którym stanęłam miałam idealny widok  na całą zalaną srebrzystą poświatą, polanę. Nic nie zmieniło się na niej od kiedy powoli z niej zeszliśmy, chowając się w okolicznym cieniu. Wiatr łagodnie szeleścił koronami drzew nad naszymi głowami i muskał miękkie źdźbła trawy u naszych stóp. Jeziorko połyskiwało zachęcająco z oddali, jednak ja znając jego mroczne tajemnice nie odważyłam się do niego zbliżyć. Obawiałam się tego, co mogą pokazać mi dusze w jego głębinach. Obawiałam się historii, które mogłam mimowolnie usłyszeć. Śmierć tak tragiczna jak ta, mogła mieć tylko potwornie mroczną historię na swoich ramionach. W spokoju obserwowałam okolicę, czekając na znak niechcianej obecności. Duchy pozostawały jednak ciche, w zaklętej tej nocy ciszy. Pozwoliłam sobie na sekundę odpoczynku, zamykając na chwilę oczy. Leni wiatr owiewał moją twarz, co przyjęłam z uśmiechem.

Otaczająca nas cisza była relaksująca. W spięciu swoich ramion nadal czułam skutki ostatnich wydarzeń. Nikła obecność Pierra w mojej piersi przynosiła mi ukojenie. Marzyłam by był teraz obok mnie i mój widzieć to co ja. Po raz kolejny spróbowałam się z nim skontaktować za pomocą jednej z zagubionych dusz. Prosząc ją o przysługę, wiedziałam, że skazuję się na niepowodzenie. Pierra, od samego początku jego zaginięcia, otaczała gruba tafla szkła, niedopuszczająca nawet znikomych pierwiastków magii. Oznaczało to dla mnie jedno, i w jego przypadku maczały palce wiedźmy. Ledwie dowiedziałam się o ich istnieniu, a miałam same negatywne wspomnienia i skojarzenia w głowie. 

– Porozmawiamy o tym? – cichy głos Blaise'a dotarł do mnie miękkimi falami jego głębokiego głosu. Zmarszczyłam czoło, powoli otwierając oczy. Odwróciłam twarz w jego stronę. Siedział przy granicy grobu, zwieszając do niego swoje długie, szczupłe nogi. Opierając się ramionami o mokrą ziemię za sobą, odchylił głowę do tyłu i spokojnie mi się przyglądał. Zbyt długie blond włosy muskały już granicę jego ramion. Pofalowane od wody i wiatru dodawały mu chłopięcego uroku. Złudnego. Po raz kolejny wyglądał jak anioł. Przepiękny, ukryty w cieniach, o zaskakująco smutnych oczach. 

– O czym dokładnie? – spytałam, udając, że nie wiem do czego pije. Patrząc w jego błękitne oczy zdałam sobie sprawę, że wyglądamy jak rodzeństwo. Z każdym dniem upodobniałam się do jego idealnych rys i postawy. Nie pozostało we mnie prawnie nic z ludzkiej, nieperfekcyjnej Anaisse. 

– O tym co powiedziała Madlene – jego wzrok powoli badał moją twarz. Przyglądał się smugom ziemi na moich policzkach i ich kawałkach zaplątanych w moich długich włosach. Wzruszyłam ramionami. 

– A pragniesz tego? – spytałam prosto. Nie miałam siły na zniesienie kolejnych bolesnych słów tej nocy. Usłyszałam zbyt wiele. Poczułam się na tyle dotkliwie zraniona, by chcieć zwinąć się w kłębek i płakać. Nie robiłam tego jednak. Stałam niezachwiane, wpatrując się przed siebie, w oczekiwaniu na zagrożenie. Nie mogłam pozwolić sobie na słabość. Postanowiłam więcej tego nie zrobić. Miałam dość zadręczania się i robienia z siebie ofiary. Tak jak ujęła to Madlene - nie byłam wyjątkowa. Nie byłam też tylko ofiarą. Wszystko co mi się przytrafiło było moją winą, nawet jeśli nie wszystko było przeze mnie zaplanowane. Miałam krew na rękach. Musiałam się wreszcie z tym pogodzić. 

– Madlene mówiła prawdę...przynajmniej o mnie – zaczął. Wyprostował się i spojrzał na swoje brudne dłonie. – Zawarłem pakt - patrzyłam spokojnie na jego zgarbioną sylwetkę i smutną twarz. 

– Nie muszę tego wiedzieć – wzruszyłam ponownie ramionami z udawaną obojętnością i wróciłam wzrokiem do jeziorka. – Nie musisz mi tego opowiadać, jeśli nie chcesz. Wcześniej nie czułeś takiej potrzeby. Niech tak pozostanie. 

– Nie chcę żebyś myślała...– urwał, widząc, że odrywam się od drzewa i powoli idę w jego stronę, zapatrzona na polanę. Ujrzałam po jej drugiej stronie nagły ruch. 

– To nie ma znaczenia – powiedziałam szybko, przyciszonym głosem. 

– Mogłem cię uratować. Darować tobie to wszystko. 

– Mogłeś. Ale tak się nie stało – dopadłam do niego, widząc jak wysoki cień wychodzi z gęstego lasu i kroczy w stronę jeziorka. Nie byłam pewna, czy widzę właśnie wtedy ducha czy osobę cielesną. Moje duchy nie dały mi znać o zagrożeniu. Kogo właśnie teraz obserwowałam? Usiadłam pośpiesznie przy Blaise'ie, chowając się tym samym w cieniu drzew i krzewów. – Najwidoczniej tak miało być. 

– Anaisse...– jego dłoń chwyciła moją, a ja nie potrafiłam oderwać wzroku od wysokiej postaci stojącej nad brzegiem wody. Muskała ją księżycowa poświata. Cholera. To była istota z krwi i kości. Ciemne ubrania przykryte były równie czarną peleryną, umiejętnie ukrywającą twarz intruza. Uważnie stawiane kroki i zaciśnięte w pięści dłonie ujawniały zdenerwowanie.

– To nieważne – powiedziałam szybko i spojrzałam na swojego towarzysza uważnie. – Czy masz zamiar mnie zdradzić, sprzedać, oddać lub zabić? – spytałam, patrząc mu prosto w oczy. 

– Nie – odpowiedział od razu, znosząc moje spojrzenie. Mogłabym wtedy zajrzeć mu wprost w jego duszę, ale tego nie zrobiłam. Ufałam mu. Może mogło okazać się to błędem, ale ufałam mu. Zbyt wiele dla siebie zrobiliśmy. Zbyt wiele poświęcaliśmy się dla siebie nawzajem by mogło być inaczej. 

– Tyle mi wystarczy – powiedziałam prosto i zanim odpowiedział, przykryłam dłonią jego miękkie usta. – Ktoś jest na polanie. 

Słysząc moje słowa zerwał się natychmiast ze swojego miejsca i zakradł się do jednego z drzew żeby mieć lepszy widok na nagle pojawiającego się nieproszonego gościa. Uczyniłam to samo. Oparłam się o szorstką korę drzewa i mimowolnie wstrzymałam oddech. Dłońmi odgarnialiśmy liście i gałęzie z naszych twarzy. Opieraliśmy się o swoje boki, gotowi w każdej chwili do walki lub ucieczki. Obecność przyjaciela u mojego boku dodawała mi otuchy. Z równym skupieniem obserwował otoczenie, w zamyśleniu przygryzając różowe wargi. 

Zakapturzona postać sięgnęła powoli dłonią powoli do wody, a kryształowe krople skapywały leniwie ze smukłej, bladej dłoni. Wiatr zafalował obszernym kapturem ukrywającym twarz. Nieznajomy rozejrzał się powoli dookoła po raz kolejny, zatrzymując swój wzrok na sekundę dłużej w miejscu, w którym się ukrywaliśmy. Coś w tym geście poprawiającym czarne ubranie i prostowaniu ramion, wydawało mi się znajome. Nieznajomy wstał i postawił pierwszą stopę na głazie prowadzącym do głębi jeziora. Zmarszczyłam brwi w zastanowieniu. On czegoś szukał. Nabierając na nowo tchu przyzwałam do siebie wezwane wcześniej dusze. Jakim cudem go przeoczyły? Spojrzałam na nieruchomą twarz Blaise'a. Był w pełni skupiony na postaci przed nami. Nie zauważyłam nawet kiedy tuż obok naszych twarzy pojawiła się zagubiona dusza, na którą czekaliśmy już od tak dawna. Widząc mój wzrok, uśmiechnęła się szeroko. Jej zgniłe zęby i poczerniałe dziąsła sprawiły, że się skrzywiłam. Była zachwycona. Cokolwiek planowała, wykraczało to poza jej własny plan. Na prawdę chciałam mieć jej pochówek za sobą. Odwróciłam od niej wzrok i ponownie spojrzałam przed siebie. Nie mogłam pozwolić duchom na wyprowadzanie mnie z równowagi w tak trudnej sytuacji. 

Blaise nabrał nagle tchu i ku mojego zaskoczeniu powoli wstał w przysiadu. Na poważanie rozważałam ucieczkę. Nie miałam siły na kolejną walkę tej nocy. Spojrzałam na niego skonsternowana gdy obciągnął swoją zrujnowaną koszulę z godnością i odgarnął włosy z oczu. Postawił krok w stronę intruza. Natychmiast pochwyciłam jego dłoń w swoją. 

– Blaise...– zaczęłam, uśmiechnął się do mnie niemrawo. 

– Nie grozi nam niebezpieczeństwo – odparł jedynie i pewnym siebie krokiem wyszedł na polanę, puszczając delikatnie moją dłoń. Obserwowałam go, nadal schowana w cieniach. Przywołane dusze zaczęły swoje nawoływania i szepty. Nie mały one dla mnie większego sensu. Przeoczyły nieznajomego tłumacząc się jego dobrymi zamiarami. Nazywały go bratem i rodziną. Rodziną? Jakim cudem? Nie myślałam długo. Wybiegłam na wolną przestrzeń tuż za Blaisem, nie chcąc zostawiać go samego na pastwę nieznajomego. 

Nieznajomy widząc nagle blondyna kroczącego w jego stronę odwrócił się do nas twarzą i zeskoczył ze zwinnością z głazu i miękko wylądował na trawie przy brzegu jeziora. Widząc mnie nagle dołączającą do wampira, zamarł na chwilę, przyglądając mi się w totalnym oszołomieniu. Dopadłam do przyjaciela w dwóch susach i ponownie chwyciłam go mocno za dłoń. Otaczające nas duchy dodawały mi sił. Wiedziałam, że na moje jedno skinienie były w stanie mnie ochronić. Pozwoliłam Blaise'owi także je dostrzec. Drgnął lekko na mój dotyk, jednak ukrył swoje zaskoczenie. Wiedziałam, że je widział. Jego mocno zaciśnięte nagle ze strachu szczęki wyrażały więcej niż tysiąc słów. 

Zakapturzona postać ruszyła w naszą stronę, podnosząc dłonie w górę w geście poddania. Prawa dłoń zamaszyście zrzuciła kaptur z głowy, gdy Blaise do niego dopadł i mocno do siebie przytulił. Moim oczom ukazała skąpana w świetle księżyca złota czupryna i opalone czoło. Schowana w ramionach przyjaciela twarz wydała z siebie głębokie westchnienie ulgi. Po chwil spoglądały na mnie błękitne, błyszczące oczy. Górująca nad Blaisem sylwetkę nie mogłabym pomylić z nikim innym. Zamarłam widząc go przed sobą. Nie pamiętałam kiedy ostatnio dane mi było być w jego towarzystwie. Jego szczery śmiech nadal dźwięczał w moich uszach za każdym razem gdy dane mi było być w jego otoczeniu. 

– Zel...– wyrwało się z moich ust, a on posłał mi jeden ze swoich najpiękniejszych uśmiechów. Blaise oderwał się od niego z niewysłowioną ulgą wymalowaną na twarzy. Jeden z braci Marcelieu odgarnął włosy z oczu swoim firmowym gestem i wyciągnął w moją stronę ramiona. 

– Witaj szwagierko. 

Zanim się obejrzałam, ściskałam go równie mocno, co on mnie. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że nagłe pojawienie się dawno zapomnianego sojusznika może przynieść naszej dwójce tyle radości.





Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro