Bestia z kamiennym sercem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ulice były puste, co w tym mieście się nie zdarzało. Nigdy, odkąd tutaj żyję, nie zdarzyło się, by czas zatrzymał swój bieg, pozwalając mi przypatrzeć się tym niezrozumiałym rzeczom... Tym wszystkim rzeczom pokrytym krwią. Zarówno tą świeżą, jak i już skrzepłą. Wszystko było spryskane czerwonymi kroplami jak deszczem.

Różnica była taka, że deszcz nie pachniał śmiercią i rozkładającymi się zwłokami.

Spojrzałem przed siebie. Cała ulica niemal usłana była trupami. Ciała dzieci i dorosłych łączyły się w jeden makabryczny dywan. Ciarki przeszły mi po plecach. Nienaturalnie wykrzywione ręce i nogi, krwawe potoki, łączące się w małe rzeczki, czasem oderwane kawałki mięsa i skóry sprawiały, że przestawałem uważać ten pomysł za taki dobry. Jednak Bucky mówił, że wie, co robi. Całkowicie mu wierzyłem, a mimo to poczułem odrazę do samego siebie, kiedy patrzyłem na tych wszystkich martwych.

Kim się stałem, by zabijać Bogu ducha winne dzieci? Odpowiedź była tylko jedna: stałem się potworem, niemal tak skutecznym, jak zawodowy morderca. Nie, sam zostałem zawodowym mordercą. I dla kogo to wszystko robiłem?

Mimo że to Bucky podkładał bomby, mnie dopadły wyrzuty sumienia. Czułem się, jakbym każdej z tych osób przykładał do głowy pistolet, jakbym patrzył w każdą parę błagających o litość oczu, jakbym rozumiał, co czuli, a mimo to strzelił. Czułem się jak ostatni śmieć.

Słyszałem, jak szedł do mnie. Jego kroki były pewne jednak... Jakby się zapadał. Wstrząsnęły mną dreszcze. No tak. Dywan z ciał.

Spojrzałem przed siebie, na tę część ulicy, której nie wysadziliśmy. Samochody stały porzucone przez właścicieli, którzy uciekli po pierwszym wybuchu, ceniąc swoje życie wyżej, niż życia bliskich, których ciała zostały w środku. Budynki na końcu ulicy płonęły, rzucając jasne błyski na wszystko wokół, bawiąc się, nadając życie ciałom pozbawionym już ducha.

Przez nie myślałem – nawet wiedząc, że to nie może być prawda – iż niektóre kończyny się ruszają, że jakieś życie jeszcze tam jest. Jak bardzo wzrok ludzki może mylić...

Przyjaciel poklepał mnie po plecach, chcąc dodać otuchy. Czy to mu wyszło, to sprawa wątpliwa. Mimo wszystko próbował.

— Pierwszy raz zawsze jest najgorszy. Przeżywałem to jeszcze bardziej niż ty...

Spojrzałem na niego. Patrzył w dal, na pióropusze ognia, których blask oświetlał jego zmęczoną twarz, dodając mu lat. Wyglądał, jakby całe swoje życie patrzył tylko na śmierć. Jakby jego własne istnienie przeciekało mu przez palce razem z czasem, zostawiając tylko wspomnienia. Jakby tylko nimi żył.

— Pamiętasz jeszcze pierwsze...? — „Morderstwo” nie chciało mi przejść przez gardło.

— Pamiętam ich wszystkich, Steve.

Znów przeszły mnie ciarki. Każdy, choćby najmniejszy ruch powietrza przynosił okropny smród, a to, co Bucky powiedział, zmroziło mi krew w żyłach. Nareszcie zrozumiałem, co nękało go po nocach, kiedy przez sen mamrotał: „Nie! Przestań!”. Nareszcie zrozumiałem, czemu tak strasznie obawiał się snu.

Demony go nie potrzebowały. Mogły atakować jego umysł w każdym momencie życia.

Bucky odwrócił głowę w moją stronę, a wtedy zobaczyłem jego oczy – przepełnione żalem i cichym wołaniem o pomoc. Pomoc, której w żaden sposób nie byłem w stanie mu dać.

Znów wpatrzyłem się w ogień, choć oczy bolały mnie od światła. Lepszy ból, niż ten chłód, który ogarnął moją duszę... Zastanawiałem się, czy mnie też będą prześladować oni wszyscy, tworzący makabryczny, pełen krwi dywan?

Zapytałem sam siebie, dlaczego musieliśmy zdetonować te bomby akurat wtedy, gdy przerażeni ludzie uciekali, by ochronić siebie, swoje dzieci i bliskich. Czemu to musiało być aż tak okrutne? Bezwzględne? Zimne, bez jakiejkolwiek krzty szacunku?

Dlaczego w ogóle dałem się na to namówić? Przecież mogłem się nie zgodzić, mam swój rozum, który powinien jeszcze pracować. Czy naprawdę stałem się taką bestią, kiedy mordowaliśmy członków Avengers? Czy naprawdę jestem potworem żądnym tylko krwi i krwi, i jeszcze więcej krwi?

Wychodzi na to, że... Tak. Może nie pragnąłem krwi dla samej krwi ani zabijania dla niego samego, ale już przychodziło mi to łatwiej. Dużo łatwiej niż z Clintem, który był pierwszy oraz z drugą Natashą.

Zamknąłem na chwilę oczy, pragnąc odciąć się od ognia, w którym widziałem ich postaci, przywodzące na myśl żywe marionetki, poruszane tylko wprawnymi dłońmi. Nic nie znaczyły, były niczym, które zmieniało się w cudo dopiero w doświadczonych rękach. Podobnie jak oni. Bez TARCZY niemal nie istnieli... Jak każdy zwykły człowiek. Dopiero TARCZA ich ukształtowała.

Zacisnąłem dłonie w pięści. Czemu ja żyję, skoro sam dałem się stworzyć od nowa? Czemu jeszcze szukam drogi odkupienia, skoro pochłonęło mnie piekło? Za chwilę strawi mnie ogień mordu, czemu by tego nie przyspieszyć? Czemu miałbym dalej się bronić, skoro sam rzuciłem się w zdradzieckie macki TARCZY i pozwoliłem, by zrobiły ze mnie marionetkę?

Może drzemał we mnie ten ostatni skrawek... Dawnego mnie? Steve'a Rogersa, a nie Kapitana Ameryki? Małego, słabowitego człowieczka, który rozumiał tych biednych, zastraszonych ludzi będących tylko pionkami na ogromnej planszy gry?

Otworzyłem oczy, czując na ramieniu dłoń, której chłód przenikał nawet materiał mojego stroju. Znów spojrzałem w oczy Bucky'ego, chcąc wyczytać, co będzie naszym kolejnym krokiem. Otworzyłem oczy szerzej, domyślając się, co ma na myśli, kiedy potoczył spojrzeniem po krwawym dywanie. Zimny pot oblał moje ciało. Przełknąłem ślinę, po czym zapytałem, choć doskonale wiedziałem, jaka będzie odpowiedź:

— Nie chcemy chyba tego zrobić?

James popatrzył na mnie i tylko skinął. Pokręciłem głową. Nie, tak nie mogło być, przecież...

— Oni odbiorą to jako akt miłosierdzia. Wyobraź sobie ich ból. Gdybyś tak cierpiał, też pragnąłbyś śmierci.

Spojrzałem na niego zaskoczony. Zrozumiałem. Nareszcie zrozumiałem! Bomby nie były po to, by zabić jak najwięcej ludzi. Owszem, miały zabić, ale to było tylko efektem ubocznym. One miały złagodzić wyrzuty sumienia.

Zrobiło mi się niedobrze i mógłbym przysiąc, że pobladłem. To był... Plan. Plan doskonały. Mający zabić to, co zostało z człowieczeństwa. Jednak, mimo wszystko, rozumiałem Bucky'ego. Zawsze lepiej dobijać kogoś, kogo życie i tak byłoby zmarnowane, niż gasić płomień świecący jasno jak Słońce.

Usłyszałem cichy jęk, natychmiast otworzyłem oczy i spojrzałem w stronę, z którego dochodził.

Chłopiec, najwyżej dwunastoletni, przerażająco poparzony, krwawił obficie. Leżał na samym wierzchu trupiej sterty, miał możliwość oddychać. Na jego nieszczęście, odzyskał przytomność. Jego jęki były coraz głośniejsze, przerywane, jakby płakał. Patrzyłem na niego zszokowany i wściekły. Czemu dorośli mogli ginąć szybko, a ten mały musiał się męczyć?!

Zacisnąłem dłonie w pięści. Dłoń Bucky'ego zacisnęła się na moim ramieniu. Spojrzałem na niego. Jak mogliśmy to zrobić? Byliśmy potworami bez serc, czarnymi owcami społeczności. Czemu natura się nas nie pozbyła? Miała przecież tyle dobrych sposobn...

Znów jęk tego chłopca. Ból przebijał się przez cichy płacz, powodując, że zrozumiałem, czemu Bucky mówił o akcie miłosierdzia. On... Ten chłopiec... Tak bardzo cierpiał. Nie mogłem mu opatrzyć ran, nie znałem się na tym i z pewnością zrobiłbym mu jeszcze większą krzywdę. Ale mogłem inaczej ukrócić jego cierpienia. W jeden tylko sposób. Przecież byłem bestią. Może tak poczułbym się lepiej?

Postanowiłem. Mogłem zrobić tylko jedno.

Sięgnąłem po pistolet, który dał mi kilka dni wcześniej Bucky. On wiedział, byłem tego pewien. Spojrzałem na drogę przede mną, szukając jakiegoś miejsca wolnego od ludzkiego ciała. Chłopiec leżał naprawdę niedaleko, ale ciężko było się do niego dostać, nie nadeptując na zwłoki. Jednak znalazłem wolne przestrzenie między poodrywanymi członkami, udało mi się podejść bliżej. Odbezpieczyłem pistolet i przystawiłem mu do głowy.

— Wybacz mi, mały — szepnąłem w nadziei, że mnie zrozumie.

A wtedy ostatnim wysiłkiem uniósł zakrwawioną główkę tak, że mogłem zobaczyć jego oczy. Małe, niebieskie jeziorka bólu, na których powierzchni pływał strach... Wstrzymałem oddech. On był przerażony. Ale nie przerażony tym, co miało nadejść. Bał się, bo widział, jak giną rodzice, jak wszyscy ludzie dookoła padają.

Chciałem się uśmiechnąć, dodać mu jakoś otuchy, powiedzieć: „Nie bój się, wszystko będzie dobrze!” i pogładzić po główce, ale nie mogłem. Przecież... Może mogłem go jakoś uratować?

Nie. Nie mogłem. Zabiłyby mnie jego krzyki, skoro już jęki bolały.

Zamknąłem oczy i... Nacisnąłem spust. Poczułem lepkie kropelki na skórze, usłyszałem odgłos upadającego ciała. Oddychałem głęboko, wargi mi drżały. To było dziecko. Ale mimo wszystko... Myślałem, że będzie trudniej, że będę jakoś bardziej się hamował.

Stałem się potworem. Bestią z kamiennym sercem.

Otworzyłem oczy. Starałem się nie patrzeć na jego ciałko pośród innych trupów. Wstałem, choć nogi wydawały mi się miękkie. Broń w dłoniach lekko drżała. Tak, zdecydowanie było lepiej, niż z Clintem. Po nim miałem ochotę rzucić się w przepaść.

Spojrzałem na Bucky'ego, który stał obok mnie. Patrzył na to, co zrobiłem bez jakichś większych uczuć. Pogodził się z tym. Chciałem zapytać, jak on to robi. Jak tak szybko godzi się ze śmiercią. Nie było mi to jednak dane, bo powiedział:

— Chodź. Musimy iść dalej.

Raz jeszcze spojrzałem w jego oczy i ruszyłem za nim. Cóż innego mi pozostało? Straciłem swoją własną duszę, co więcej mogą mi zabrać?

Usłyszałem kolejny cichy jęk. O nie. Znowu. Znowu to samo.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro