Co wtedy?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Szła szybko jakby się bała, że ktoś ją goni. Kto? Nie wiadomo, ale ktoś mógłby ją przecież próbować zatrzymać. Nie może na to pozwolić. Nie teraz. Nie po tym, co się wydarzyło.
Bruk był śliski od niedawnego deszczu. Szybciej! Przebiegła ulice na czerwonym świetle zanim auta z przeciwka zdążyły nadjechać. Przed kasą na dworcu zawsze taki tłok, zdaje jej się, że wszyscy na nią patrzą, wiedzą, co zrobiła. Mogła pewnie zamówić bilet przez Internet, ale nie pomyślała o tym. Zresztą nigdy nie wiedziała, jak się to robi. Chyba coś z telefonem. Został w kuchni na stole. I bardzo dobrze. Nie jest jej potrzebny. Nie będzie do nikogo dzwonić. Ani nikt do niej. Nie ma czasu! Musi zdążyć do...
Właściwie nie wiedziała dokąd. Tam. No tam. Bez obaw.
Szła jak automat, nie rozglądając się na boki. Minęła kasy, wbiegła po schodach na peron. Konduktor już stał nogą na stopniu. Wskoczyła do pociągu w ostatniej chwili. Sygnalizator wydał krótki barani dźwięk i drzwi zasunęły się z sapnięciem. W środku był ścisk. Ludzie kołysali się monotonnie w rytm stukotu kół. Pachniało kiełbasą, potem, perfumami i rozgrzanym plastikiem.
Minęło sporo czasu, nim konduktor przepchnął się przez cały wagon i poprosił ją o bilet do kontroli...

**********

Krople wieczornego deszczu spływały po delikatnie zaróżowionych od wysiłku policzkach. Pot na czole mieszał się ze spadającą z nieba mżawką. Hope stała oparta o drzewo i patrzyła w ciemną dal starając się dostrzec psa. Znając życie jak zwykle za chwilę pojawi się równie brudny, co i wesoły.

I o to wyłonił się zza krzewów, lecz tym razem niósł coś ze sobą, dziewczyna od razu dostrzegła co to i w jej oczach pojawił się błysk zadowolenia. Dziki bażant idealnie nada się na kolację. Wystarczy tylko odpowiednio go przyrządzić, aby był piekielnie dobry. Może i okradanie domów swoich ofiar było szybkie, proste i praktyczne, lecz nigdy nie znalazła na tyle jedzenia, żeby się porządnie najeść, bo przecież bogacze stołują się w drogich restauracjach.
Na co im jedzenie w domu?

Pies wyraźnie z siebie dumny kroczył powoli z podniesioną głową w stronę Meghan. Dziewczyna z niedowierzaniem stwierdziła, że w ciągu tych pięciu lat Dusk bardzo się zmienił. Przeszedł z zastraszonego szczenięcia w groźnie wyglądającego, pewnego siebie dobermana. Zadowolona z tego faktu, poklepała zwierzę po głowie, odwróciła się i delikatnym skinieniem ręki nakazała mu iść za sobą. Nie musiała tego robić, pies i tak poszedłby bez jakiegokolwiek znaku, ale zrobiła to machinalnie.

Szli przez las w całkowitej ciszy. Raz po raz Hope rozglądała się wokoło, aby sprawdzić, czy ktoś przypadkiem się wokół nich nie kręci. Raz jej się wydawało, że coś zobaczyła... ale zrzuciła to na zmęczenie. Czuła się bezpiecznie, lecz w kieszeni cały czas trzymała otwarty nóż gotowa do walki w przypadku jakiegokolwiek ataku.

W końcu dotarli do domu starego Rickmana, człowieka świrniętego, z równie zwariowanym mózgiem, co i śmiercią. Zginął skacząc z dachu budynku i testując swój wynalazek, który miał umożliwić mu lot niczym orłu. Jednak w swym locie skutkiem bardziej przypominał Ikara z mitów, aniżeli majestatycznie latającego sokoła. Spadł z wysokości 6 piętra. Sanitariusze nie mieli co zbierać. Roztrzaskał się w drobny mak.

Weszli do ciemnego pomieszczenia zamykając za sobą drzwi. Hope położyła jutrzejsze śniadanie na odrapanym blacie w kuchni i westchnęła. Była głodna, ale stwierdziła, że wytrzyma i surowego mięsa nie będzie jeść. Zwróciła spojrzenie na psa. Nawet w delikatnym świetle księżyca wpadającego przez stare okno do pomieszczenia widać było, że on także potrzebuje jedzenia. Trudno. Musi do jutra przeżyć.

Przymknęła oczy. Miała nadzieję, że kolejnego dnia nie będzie padało. Jeśli by tak było, to upolowany przez Duska bażant zmarnowałby się.
Dziewczyna potrzebuje suchych gałęzi do rozpalenia ogniska. A jeśli pogoda nie będzie sprzyjała. Co wtedy?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro