Rozdział 29

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Było dobrze, ale balonik znów się napompował zmartwieniami przez setki czarnych scenariuszy. Gdy zeszłam na śniadanie, już wiedziałam, że zostanę po godzinach. Dusiłam się, ale nie wiedziałam, co konkretnie tak mocno zapierało mi dech. Czyhające zagrożenie z zewnątrz, czyhające zagrożenie ze strony mojego narzeczonego, to że wciąż jestem ubezwłasnowolnioną marionetką manipulowaną na lewo i prawo, a może to, że moje własne życie wisi na włosku, a ja nie wiem, co robić! Uciekać, krzyczeć?!

Po przywitaniu, usiadłam do porannej kawy i śniadania.

— Dziś muszę zostać do późna w szpitalu — obwieściłam spokojnie. Przecież zostawałam już w szpitalu po godzinach, a tamten facet to lekarz. Ja wszczęłam niepotrzebny alarm, więc nie ma co się denerwować, tak?!

Jonathan popatrzył na mnie niespokojnie. Jego wzrok się rozleciał, a mięśnie nerwowo spięły.

— Czy istnieje może jednak szansa, że nie musisz? — zapytał niezbyt pewnie. — Dziś chcę konkretnie wypytać ojca o Lloyda, ale jeszcze nie dał mi odpowiedzi, o której godzinie. Wolałbym, żebyś za dnia wróciła do mieszkania. Byłabyś tu zdecydowanie bezpieczna — wyjaśnił swoje obawy.

Czy każde jego zdanie będę analizować pod dwoma kątami? Tym szczerym, że naprawdę zależy mu na moim bezpieczeństwie, czy tym manipulacyjnym, że jednak tylko tak mówi albo ma w tym inny interes?

Oszaleję i właśnie po to mi te nadgodziny!

Bridget wyjątkowo nas dziś ignorowała. Widziałam to, że ona nie chce uczestniczyć w tej rozmowie. Zachowywała neutralny uśmiech i nawet nie przypatrywała się z natarczywością.

Zmusiło mnie to do delikatnej refleksji, że może jednak kuszę los, ale czułam, że zwariuję, gdy ponownie tu wrócę i niejako znów zostanę uwięziona.

— Daj mi po prostu znać, kiedy spotkasz się z ojcem. Ja wrócę, a to co mi zostanie do roboty, zabiorę tutaj. — Kompromisy zawsze służą spokojowi.

— Dobrze, słuszne wyjście — odparł z lekkim uśmiechem i skupił się na swoim talerzu.

— Świetnie, skoro ustalenia mamy za sobą. Muszę się wam do czegoś przyznać... — zaczęła tajemniczo i przysiadła przy nas.

Jonathan zareagował momentalnie. Jego widelec, który zmierzał do buzi zatrzymał się gwałtownie przed otwartymi ustami. Oczy wytrzeszczył, jakby bał się ich zamknąć, by po ponownym otworzeniu nie zobaczyć zgliszczy, które po sobie zostawiła Bri. Kobieta, widząc jego reakcję zachichotała.

— Pierwszy raz od wielu lat namalowałam obraz! — powiedziała wesoło.

Jonathanowi ulżyło, włożył kawałek jajecznicy do ust i sympatycznie się do niej uśmiechnął.

— I zarysowałam ci auto — dodała nagle i ponuro. Powiało grozą i chłodem, jakby klimatyzacja sama się wystraszyła Jonathana i automatycznie zmniejszyła swoją temperaturę.

W końcu Bri zaczęła się uśmiechać, ale Jonathan opuścił załamany ramiona i z jeszcze pełnymi ustami rzucił zdenerwowany:

— Bridget! — Przeżuł do końca i ciskał w nią takimi gromami z oczu, że powinna płonąć ze wstydu, a ona się w najlepsze nabijała.

— Przepraszam! — powiedziała pełna skruchy i w wesołym uśmiechu rzekła: — Możesz mi potrącić z wypłaty na lakiernika. — Była święcie przekonana, że do czegoś takiego nie dojdzie.

— Trzeba dopisać nową pozycję do koła fortuny — stwierdził sucho w moim kierunku.

Był jednocześnie dumny i zły z jej nowego osiągnięcia, ale to nie było nic co wywołałoby koszmar w tym mieszkaniu.

Zaśmiałam się na to lekki rozluźnienie atmosfery i dokończyłam śniadanie.

Strach spowodował, że musiałam odetchnąć w drugim bezpiecznym miejscu. W szpitalu. Nie byłam tym zmęczonym typem lekarza, który leczy bo mu dużo płacą, a pacjentów przyjmuje od niechcenia. Robiłam to z dumą i to kochałam, dlatego uważałam szpital, jako bezpieczną przystań. Tutaj nie liczyła się moja rodzina, czy to co mi zagraża. Tutaj liczyła się moja dusza, moja wiedza i to, że realnie jestem potrzebna. Może akurat nie w tym momencie, bo jedyne moje zaległości były na etapie biurokracji. Robiłam wszystko, żeby nie wracać do mieszkania Jonathana. Potrzebowałam także od niego chwili wytchnienia. To wszystko dobijało, ale mimo upływających godzin nie przychodziła wiadomość o konkretnej godzinie spotkania, więc dawało mi to minimum ulgi.

Co rusz się irytowałam i chodziłam nerwowo po gabinecie. Szpital i mój gabinet wymagały jedynie, ode mnie, zszarganych nerwów, przez wzgląd na zdrowie pacjentów, ale te nerwy byłam w stanie akceptować, bo kochałam pracę na rzecz ludzi. By pomagać tym, którzy nie byli w takim bagnie, co ja.

Nawet nie pamiętałam, kiedy odsunęłam się od komputera, by chodzić różnymi ścieżkami po gabinecie. Nerwowe sytuacje to u mnie idealna okazja na nadrobienie kroków.

W końcu komórka zaczęła dzwonić, a ja sama miałam już ochotę wracać do mieszkania. Górę wzięła tęsknota za łóżkiem i czekomiśkami.

— Tak? — Odebrałam połączenie po drugim sygnale. Mogło to zastanowić, przecież to wyglądało, jakbym czekała na ten telefon.

— Umówiłem się z ojcem na dziewiątą. Właśnie stoję przed jego domem. Mam nadzieję, że popracowałaś wystarczająco długo — powiedział spokojnie, ale wyjątkowo ostrym tonem wypowiedział ostatnie zdanie, sugerując że powinnam niezwłocznie wracać.

— Tak. Pakuję się i wracam.

— Nie wyjdę od niego dopóki się czegoś nie dowiem, obiecuję! — powiedział bardzo przekonująco. Bardzo wierzył w to, że coś wyciągnie od ojca.

— Czyli za pewne długo to potrwa — stwierdziłam, lecz chciałam to tylko powiedzieć w głowie, a powiedziałam na głos. Chciałam się uspokoić, ale nie wiem do czego miałby mi być Jonathan. Chyba bałam się zostać sama w mieszkaniu.

— Bridget na ciebie czeka. Postara się odstresować cię. Sam jestem cały w nerwach...

— Przyda mi się to. Serdecznie jej za to podziękuję czekomiśkami — powiedziałam ni to wesoło, ni smutno.

— Och, to teraz ty obiecaj, że nie zjecie całego zapasu czekomiśków! — rzucił rozbawiony, na co nawet się uśmiechnęłam.

— Obiecuję.

— Uważaj na siebie. Posłałem do was dodatkowo Nicka.

— Dziękuję.

Zakończyłam połączenie z głośnym westchnięciem.

Spakowałam się i wyszłam. Szpital był podzielony na dwie część. Tę stricte szpitalną, czynną cały dzień oraz tę prywatną, czynną tylko w porze przyjmowania pacjentów. Z tej części wychodziłam opustoszałymi korytarzami. Wszystko było oświetlone, a ja minęłam dwóch strażników, którym oczywiście musiałam się wylegitymować. To nie był problem, że tutaj byłam.

Dałam znać Philowi, że nadchodzę. On w takiej sytuacji zazwyczaj podjeżdżał po mnie pod tylne wyjście, bo główne wejście do części prywatnej było zamknięte. Z tyłu wypuszczał mnie ochroniarz, który zamknął za mną drzwi.

I w tej chwili właśnie się przeraziłam. Jego nie było, a blisko mnie padł strzał. Nie w moim kierunku, gdzieś w oddali. Skuliłam się i schowałam za karetką, ale wtedy w tą karetkę ktoś strzelił. Pisnęłam, ale musiałam się skupić i uciekać. Wokół mnie nikt nie krzyczał. Jedyne dźwięki to był szum ulicy i strzały. Miałam ze sobą nóż. To jedyne, co mogłam przemycić do szpitala. Trzeba się bronić, czyż to nie ja właśnie byłam celem?

Padłam na ziemię i przeczołgałam się pod murek. Zostawiłam tutaj torebkę i torbę.

Kolejne strzały i krzyk Phila.

— Susan!

Wyłoniłam się w kierunku jego głosu, a on do mnie podbiegł.

— Co się dzieje? — spytałam przerażona, ale wtedy z góry, z dachu zeskoczyło trzech typów.

— Nick, atakują! Podjeżdżaj! — Rozkazał Nick'owi, z którym zapewne się słyszał.

Mężczyźni, którzy na nas naskoczyli rozdzielili się. Dwóch na mnie, jeden na Phila. Kto by przypuszczał, że byłam cenniejsza. Z nożem rzuciłam się do ataku, bo widziałam, że obaj sięgają po broń. Wytrąciłam mu zamaskowanemu mężczyźnie, który był najbliżej, z zaskoczenia kopnięciem. Stracił broń, ale drugą ręką złapał moją kostkę i odwrócił, tak że padłam na plecy. Mężczyzna chciał się na mnie rzucić, ale ja podcięłam mu nogi, przez co ten upadł. Niestety wpadłam w łapy drugiemu, chwycił mnie od tyłu za ramiona. Gdy tamten się zbierał z podłogi, miałam szansę z nim walczyć sam na sam. Obniżyłam się na kolanach i stanęłam szeroko na nogach, tak że lewą nogę napastnika miałam centralnie między nogami. Schyliłam się, gdyż nie byłam silnie trzymana, złapałam za nogę i mocno pociągnęłam. Facet zwyczajnie stracił równowagę. Niestety ten drugi był już gotowy do ataku. Na szczęście Phil skończył ze swoim i zaatakował tego, który padł. Ja zaatakowałam tego, z którym stałam twarzą w twarz. Wykonałam parę ruchów i drasnęłam go nieszkodliwie ręce, ale podczas naszej walki ni stąd ni zowąd, dobył broń i strzelił. Trafił mnie w prawe ramię i to z bliskiej odległości. Wrzasnęłam, zdzierając gardło i padłam na kolana. Pierwsze niekontrolowane łzy zaczęły spływać z oczu. Poczułam ciepło, gdy pocisk mnie przeszył, a następnie ciepło w samej ranie, które się zaczęło powoli rozchodzić, a raczej spływać. Powoli! Nie poszła tętnica! Złapałam ramię i zaczęłam tamować krwotok. Sekundy po tym padł strzał, a mężczyzna, który mógł mnie dobić padł martwy. Mógł, ale założeniem ich akcji nie było: „zabić ją". Nie chciał mnie zabić, bo patrzył na mnie jak na zdobycz. Strzał oddał Nick, który celował zza otwartych drzwi samochodu.

— Kurwa! — wrzasnęłam, gdy adrenalina zeszła z poziomu znieczulenia.

— Świetnie sobie poradziłaś! — krzyknął Phil, który podbiegł do mnie i natychmiast pomógł mi wstać. Byłam oszołomiona, ale iść mogłam.

— Och, świetnie! — krzyknęłam zirytowana. Mężczyzna chciał mnie pocieszyć i poczuł się urażony przez mój kpiący ton. — Ale boli! — wyjęczałam, gdy część moich ubrań stała się już mocno nasiąknięta krwią.

— Boli... boli — rzekł wyrozumiale Nick, który nagle się zjawił z moimi rzeczami.

— Moja krew jest na ziemi! — rzuciłam przestraszona zostawianiem śladów.

— Nie przejmuj się tym. Nie będzie problemów z policją. — Uspokoił mnie Phil

— Oni nie żyją? — Musiałam spytać. Musiałam pomagać, choć wiedziałam co oznacza strzał między oczy.

— Tak... — szepnął Phil i zostałam zaprowadzona do samochodu. — Nick prowadź, ja ją opatrzę.

Mężczyzna posadził mnie na tylnych siedzeniach, a sam skądś wyczarował apteczkę. Następnie wskoczył do samochodu i ruszyliśmy.

Powoli zdjął mój płaszcz, a nożyczkami rozciął rękaw koszuli, torując sobie drogę do rany.

— Przeszła na wylot?

— Tak.

— O ja pierdole... — syknęłam z bólu i z lekką ulgą, ale wiedziałam, że rana z tak bliskiej odległości będzie mocno poszarpana.

Phil robił mi coś przy ręce, a ja pozwoliłam się udać w nicość, dzięki bólowi, który całkowicie mnie otępił.

— Susan, nie możemy się połączyć z Jonathanem. Co się z nim dzieje, miał być u swojego ojca? — Zaczął Nick.

— Zanim wyszłam rozmawiałam z nim. Mówił, że jest przed domem ojca — wyrecytowałam słowa, które dobrze zarejestrowałam przed atakiem.

— Jest poza zasięgiem. Jego komórka straciła sygnał — wyjaśnił nerwowo Nick.

Straciła sygnał? Czy to przypadek, że akurat w chwili, gdy zostałam zaatakowana?

— Co się stało! — wrzasnęła od progu, gdy zauważyła mój nasiąknięty opatrunek, jak i resztę ciuchów ze śladami krwi. Za pewne zareagowała też na obitego Phila.

— Zaatakowano mnie — wysyczałam wkurwiona przez ból. — Gdzie, do cholery, jest Jonathan!

— Nie wiem, nie mogę się z nim skontaktować! — powiedziała zmartwiona, gdy biegła mi już na pomoc z domowym sprzętem.

Prawą rękę miałam całą zesztywniałą. Phil miał przeszkolenie medyczne, więc to jemu zawierzyłam zszycie jej. Opatrzono i zeszyto mi ranę. Trwało to nieco ponad godzinę. Ryzyko zakażenia w warunkach domowy było znikome, a po procesie szycia zostanie tylko niewielka blizna.

Phil poinformował mojego ojca, bo do ojca Jonathana także nie mógł dotrzeć żadnymi kanałami. Dostał informację, że wszystkim się zajmie.

Jonathan knuł z Henry'm? No tak, mogłam się spodziewać, że interesy będą ważniejsze.

Pierwsze chwile po opatrzeniu ręki spędziłam siedząc nerwowo nad szklanką wody. Analizowałam wszystko pośpiesznie. Chciałam sama zrozumieć, co to miało znaczyć, ale naraz zalałam się łzami, głośnym szlochem i bolesnymi spazmami całego ciała.

Już nie miałam siły! Kto, co, jak?!

Chwiałam się na krześle, bo czułam wewnętrzną siłę poruszania się, jakby to miało zminimalizować ból i stres. Bridget coś do mnie mówiła, ale ja odpływałam i to nie przez leki. Nic nie miało prawa mnie boleć, ale jednak bolał mnie każdy mięsień. Nic nie słyszałam, Bri próbowała mnie przytulać, ale się wyrwałam zaczęłam nerwowo chodzić między salonem i jadalnią. Czułam, że Phil i Nick mi się przyglądają, ale ja nic nie widziałam przez oczy zamglone łzami.

— Susan, błagam cię, uspokój się — prosiła Bridget, która także była bliska płaczu. — Nic się nie bój. Nie jesteś sama, przysięgam. — Przysiadła przy mnie otuliła mnie ramieniem i delikatnie gładziła po głowie.

Gadanie...

Ból zelżał do minimum, ale strasznie zaschło mi w gardle po krótkiej drzemce. Wstałam z łóżka, uważając na rękę. Otworzyłam cicho drzwi i w tym samym momencie usłyszałam trzaśnięcie drzwiami.

— Gdzie Susan, co z nią?! — Głos Jonathana był przejęty i wściekły.

Podeszłam prędko do krawędzi ściany, by podejrzeć co tam się dzieje. Pierwsze co ujrzałam to, kiedy Bridget z surową miną zdzieliła Jonathana w policzek. Kobieta stała u podnóży schodów, torując drogę jemu oraz tacie. Przeraziłam się, chciałam wkroczyć, by Jonathan nie zrobił jej krzywdy, ale on nic nie zrobił. Wrócił wzrokiem do kobiety.

— Gdzie ty byłeś?! Dlaczego nie było z tobą kontaktu?!

— Byłem u ojca! Nie wiem, czemu nie było kontaktu! Co z Susan?!

— Patrz tam! — krzyknęła i wskazała palcem miejsce pod schodami. Pokazywała na jadalnię, lecz Jonathan nie powiódł tam wzrokiem. Spojrzenie utkwił w przeciwnym kierunku.

— Nie... — powiedział słabo i z bólem.

Kamienna twarz Bridget zelżała. Chyba go w jakiś sposób przetestowała, bo zmieniła całkowicie ton. Była opanowana i mniej zdenerwowana.

— Dostała w ramię. Nic jej nie będzie. Powinna spać.

— Jak to nie wiesz, dlaczego nie było kontaktu?! — spytał wrogo mój ojciec, a Jonathan wyjął swój telefon.

Pomóż mi, proszę!

— Tuż przed wejściem do domu ojca zakończyłem rozmowę z Susan. Wychodziła ze szpitala, a moja komórka w pełni działa! Teraz, o! — rzucił i próbował włączyć swój telefon, który całkowicie nie odpalał.

— Telefon ci padł?! Tak nagle?! Co ty opowiadasz?! — rzucił wściekle ojciec.

— To, co się wydarzyło! Czemu sądzisz, że kłamie?!

— Bo to nie przypadek, że Susan została zaatakowana, a ty nagle straciłeś zasięg!

— To prawda, że was okradziono? — spytał nagle, czym zdekoncentrował ojca. Ustalił coś?

— Tak, to był Lloyd.

— Co ci skradziono? — spytał podejrzliwie.

— Pięć milionów.

— Mężczyźni, którzy napadli Susan mieli tatuaże na szyjach. Wąż w kształcie litery S. Ustaliłem, że to mały gang na usługach Lloyda — dodał Phil.

— Lloyd atakuje nas powoli — stwierdził chłodno ojciec. — Muszę porozmawiać z Henry'm! — oświadczył i szybko wyszedł.

— Dziękuję, że ochroniliście Susan. Co tam się dokładnie stało? — spytał cierpliwie.

Pierwszy przemówił Nick.

— Atak się zaczął na parkingu. Łącznie było ich sześciu. Trzech zaczęło od frontu szpitala, ja ich wziąłem na siebie, a Phil poszedł szukać Susan. Kiedy dał mi znać miałem podjechać samochodem. Gdy dojechałem za szpital jeden był martwy. Drugi bił się z Philem, a trzeci z Susan.

— Robiła co mogła, żeby się ratować. Zadała kilka ciosów nożem, ale sama oberwała kulę. Przeszła na wylot przez ramię. Wtedy Nick miał czysty strzał i go zabił — dokończył Phil.

— Dziękuję wam. Wezwijcie kogoś na zmianę i wróćcie do domu odpocząć — poprosił, a następnie gestem dłoni ich wyprosił z mieszkania.

— Wyrzuć to, błagam cię — zwrócił się błagalnie do Bri. Nie wiem, o co prosił, ale ja zaczęłam się wycofywać do pokoju, bo ten już tu zmierzał.

Otarłam szybko łzy, żeby nie widział, jak łatwo mnie przestraszyć. Położyłam się na łóżku tyłem do drzwi w ostatniej chwili. Głupotą było udawanie, że śpię więc sennie odwróciłam się do mojego gościa.

— Susan — jęknął Jonathan. Zdziwił się, że nie śpię, ale podszedł szybko do łóżka, przysiadł po jego drugiej stronie i z bólem na mnie spoglądał. — Zawiodłem. Wybacz, ale przysięgam, że nie wiem co się stało. Mój telefon nagle przestał działać, dlatego nie przyjechałem wcześniej.

Nie miałam siły odpowiedzieć. Chciałam go wyśmiać, bo nie uwierzyłam. Chciała mu powiedzieć, że nie mam mu czego wybaczać, bo wiedziałam i wiem, że jestem sama i nikt mi nie pomoże, i że nie musi mi mówić tych pustych przeprosin, ale i tego się bałam.

— Jest w porządku. — Tylko to było moją linią obrony. — Dzięki Nickowi i Philowi żyję.

— Słyszałem, że sama dzielnie się broniłaś, ale nie jest w porządku.

Zbliżył się. Nie odskoczyłam. Pragnęłam dowodu.

— Byłaś przerażona, bo zostałaś sama, a ja ci tyle naobiecywałem — rzucił z wyrzutem do samego siebie, a w trakcie wypowiedzi zwiesił głowę z bólem i udręką. Próbował odwrócić moją uwagę? Wziąć wielkodusznie odpowiedzialność na siebie, czy naprawdę ubolewał nad tym, co mi się stało?

— Próbowałeś to naprawić z innej strony. To tylko nieszczęśliwy wybór momentu... Nie winię cię... — Chciałam utrzymać pewność siebie i oziębłość, ale to przeszło w płacz. Wystraszyłam się go. — Naprawdę cię nie winię — wychlipałam.

On się zbliżył. Wyciągnął dłoń ku mojej twarzy. Trwałam w bezruchu. Poczułam jego dotyk na policzku. Delikatnie go objął, a kciukiem otarł mokry ślad. Podczas tego gestu wpatrywał się we mnie z intensywnością przeszywającą duszę, ale w oczach nie miał gniewu, czy grozy. Miał tam strach, rozpacz, ból i coś co go motywowało. Jakąś małą cząstkę, która nie pozwalała mu upaść. Chyba sam się bał tej sytuacji. Z policzka przeniósł się delikatnie na bok szyi i wślizgiwał mi się na kark pod linią włosów. Następnie jeden krótki, szybki, stanowczy i delikatny ruch. To nie było szarpnięcie. Jonathan przytulił mnie do swojej piersi. Nie zdejmował ręki z karku, który delikatnie gładził. Drugą rękę zostawił przy sobie. To było takie kojące uczucie... Chciałam się tak czuć, ale czy powinnam przy nim? Czy to kolejna próba zwiedzenia mnie? A może jest okrutniejszy niż ojciec przypuszcza i on chce mnie uwieść, by później złamać mi serce?

— Ale ja się winię, bo to mój błąd mógł zaważyć na twoim losie. Lloyd atakuje nas wszystkich. Ojca, twoich rodziców. Zaatakował cię gang na jego polecenie, ale już jesteś bezpieczna. To pewnie oni zhakowali mi telefon, by nikt nie mógł ci pomóc... Kurwa... dałem się pokonać własnemu żywiołowi. — Napiął się. Zarzucał sobie nieudolność.

— Czy to znaczy, że to naprawdę duże zagrożenie? — spytałam słabo, co było niemalże szeptem.

— Możliwe, ale zrobię wszystko byś już nie ucierpiała. Nauczę cię wszystkiego, byś przetrwała. Przypomnę ci całą samoobronę i atak, w tym oddawanie strzałów.

Żeby później wykorzystać to przeciwko mnie i wiedzieć, jak atakować?! Ta myśl mnie oparzyła i przywróciła to negatywne myślenie. Odskoczyłam od niego. Zdystansowałam się, ku jego zaskoczeniu, które było wyrażało ból. Jakbym go uderzyła, po tym gdy on znów zrobił coś dobrego. Tylko, czy to nie iluzja.

— Przepraszam — szepnął ze zwieszoną głową. — Wiem, co powiesz. Że jesteś lekarzem, etyka i te sprawy, ale Phil mi wszystko opowiedział. Byłaś odważna i nie dałaś się strachowi. Udowodniłaś też, że naprawdę potrafisz się posługiwać wszelakimi nożami — powiedział z zaczepliwym uśmieszkiem. Chciał rozluźnić sytuację. Rozbawiła mnie jego zaczepka, na którą się uśmiechnęłam, ale kotłowało się we mnie.

Sprzeczność stała na sprzeczności. Z kim ja rozmawiałam? Z robotem? Ze sztuczną inteligencją?

Milczałam przez zagubienie, jakie mnie otaczało.

— Boję się... — wyrwało mi się niekontrolowanie.

Gubiłam się! Pragnęłam czuć się tutaj, przy nim bezpiecznie, a z drugiej strony miałam być cały czas ostrożna tylko, że to męczyło. Cały czas na posterunku, cały czas analizowanie sytuacji i słów. Tego nie przeanalizowałam, chociaż teraz wydaje mi się to dobrym posunięciem. Dam po sobie poznać, że jestem nieporadna. Że w zasadzie nie myślę, nie analizuję i niczego nie podejrzewam, że jestem nieświadoma. To także może mnie uchronić przed niebezpieczeństwem.

— Tutaj nie masz czego — rzekł cierpliwie. — Masz ochronę, mnie i tego rottweilera o imieniu Bridget.

Zaśmiałam się na jego delikatny dowcip. Udawało mu się to uczynić w takich smętnych chwilach. Wiedział, który punkt poruszyć.

— Jak się czujesz? Jak ręka? Potrzebujesz leków, wody, jedzenia? Może chcesz się przespać? — Zaatakował mnie z troską.

— Tak, chcę się przespać... — poprosiłam otępiale.

— Pando! — Jonathan zwrócił się do miśka, leżącego tuż przy mnie. — Pilnuj, by spokojnie spała! To rozkaz, misiek!

— Powiedział, że rozumie i wykona rozkaz. — Zachichotałam.

— I tak ma być — odrzekł, a jego ostatnie spojrzenie, które mi posłał nim wyszedł zdawało się emanować tęsknotą i rozpaczą.

Mógł zrobić mi awanturę, że jestem tylko kulą u nogi i musi się jeszcze dodatkowo o mnie martwić, a tymczasem on mnie pochwalił za zdolność obrony. To nie jest mężczyzna z obaw mojego ojca. Mimo że on go słownie zaatakował to żadne z zachowań Jonathana, które zaobserwowałam dziś i wcześniej nie daje mi prawa myśleć o nim, jako o złej osobie. Jeśli mam być szczera, otoczył mnie opieką od A do Z podczas mojego ataku paniki. Nawet się nie zająknął. Nawet na mnie krzywo nie spojrzał. Sam był wściekły, ale mnie obserwował z troską i paniką o moje dobro. Chciał mnie przytulić. Chciał pozwolić by bliskość pozwoliła mi się trochę uspokoić. Przecież, gdy się odsunęłam on wyglądał jakby ponownie dostał w twarz! Tak zbolałej miny jeszcze u niego nie widziałam... On sam potrzebował bliskości, przecież to już zdążyłam zaobserwować.. Jest zagubiony i osamotniony jak dziecko, więc nie dziwi, że pragnie kontaktu i uwagi. W Jonathanie nie ma najmniejszego zagrożenia. Już dawno by były znaki ku temu!

Nie chcę się go bać i się nie będę bać dopóki mi nie da prawdziwego dowodu! Dopóki mnie nie skrzywdzi, ja zacznę być wdzięczna bez podejrzeń, bez szukania w nim czerwonych flag! Do tej pory to najczulszy mężczyzna, jakiego było dane mi poznać. Susan, miesza ci się! Przez jedno zdanie ojca, z którym niewiele cię łączy. Swoją ufność chciał udowodnić przez jeden prezent i fakt, że mnie po prostu słuchał. To za mało. Może faktycznie po ślubie wychodzi najgorsze zachowanie, ale kim jestem by bać się przyszłości i twierdzić, że na pewno będzie taka okropna.

Niech mnie ta przyszłość zaskoczy! I niech cię Susan, gdy twoja naiwność będzie najgorszą decyzją!


blacK_orchiD

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro