Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Posprzątałam swój gabinet po ostatniej pacjentce i opuściłam szpital, żegnając się uśmiechem z rejestratorką. Można powiedzieć, że to miejsce to jedyne miejsce, kiedy wykrzywiam usta, by się uśmiechnąć. Praca tego wymaga i nie mam z tym problemu, tylko nie robię tego automatycznie, i nie z własnej radości czy szczęścia. Robię to, żeby pokazać profesjonalizm i okazać tym ludziom, że mogą mi zaufać, a także uspokoić ich, gdy tego wymaga sytuacja. W życiu nic mi nie przynosi szczęścia ani radości tylko dlatego, że postanowiłam stanąć w miejscu i o ile dokształcam się dalej, bo to lubię to robię to, żeby zapełnić pustkę i wolny czas w moim życiu. Postanowiłam stanąć w miejscu, bo idąc do przodu spotkał mnie ogromny zawód miłosny, który pokazał mi, że miłość to durna bajeczka, a faceci są okrutni w swej istocie. Wole się zamknąć w moim świecie i egzystować tak po prostu, bez fajerwerków i niesamowitych odczuć oraz przygód. Samo doradzanie, dbanie i leczenie ludzi pozwala mi tylko odczuwać dumę, że moja wiedza nie idzie na marne. Nie czuję już smutku ze swojej samotności. Radzę sobie bez towarzystwa, i choć potrafię w nim funkcjonować, to mnie do niego nie ciągnie. Po co specjalnie się do tego pchać. Inni ludzie to wiedza i z chęcią posłucham innego człowieka, by się czegoś dowiedzieć lub podyskutować o sprawach medycznych, jednak by robić to dla rozrywki zabawy? Nie potrafię. Bycie skrytą i spokojną nie nauczyło mnie tego. Nauczyło mnie być beznamiętną dla otoczenia.

Wróciłam do domu w asyście ochroniarzy. Otworzył mi kamerdyner, a w domu nie tylko klimatyzacja dawała chłód, ale także życie rodzinne. Wiało mrozem... Dzięki rodzicom, że muszę być zdana tylko na siebie i jakoś sobie radzić w życiu, a ich brak miłości tylko spowodował to, że jeszcze bardziej mnie ona odpycha.

Nie wysiliłam się na żadne powitanie, bo wiedziałam, że nikt mi nie odpowie, a nie byłam sama w domu.

— Susan? — zapytał głos ojca, który zatrzymał mnie nim postawiłam pierwszy krok na schodach.

— Tak?

— Pozwolisz na chwilę do jadalni? — Poprosił spokojnie, a ja tam po prostu poszłam.

Od czasu do czasu czegoś chcieli.

— Tak — powiedziałam, zjawiając się w przepięknej jadalni z kryształowym żyrandolem i stołem z marmuru.

— Usiądź kochanie. Musimy porozmawiać. — Polecił zaniepokojony, a ja spełniłam jego prośbę, oczekując na rozwinięcie tematu. Matka patrzyła na mnie z jakimś obrzydzeniem, który był jej jedyną emocją od bardzo dawna wobec mnie — Pojawił się problem, a w zasadzie zagrożenie...

— Co to znaczy? — Już mnie nie dziwiło to stwierdzenie. Wiecznie, jakieś zagrożenia.

— To znaczy, że cała nasza rodzina jest zagrożona. Pojawiła się osoba, która chce naszej śmierci. Jesteś nam niewyobrażalnie potrzebna do tego, byśmy wyszli z tego cało. Mam przyjaciela, który oferuje nam pomoc, ale ma swój warunek.

— Jaki?

— Musiałabyś wyjść za jego syna... Wtedy on nas ochroni, bo my jesteśmy zbyt słabi — powiedział zasmucony, a mnie wcale nie podobał się ten pomysł. Był on wręcz obrzydliwy, żebym wychodziła za kogoś kogo nie kocham. Z resztą w tym świecie się nie kocha tylko nienawidzi. Matka względem ojca, chyba coś o tym wie.

— Ale dlaczego, ktoś nam zagraża?

— Nieudane interesy, sama rozumiesz... — Wcale tego nie rozumiałam. To dopiero było bezsensowne bagno.

— I oni nam pomogą jeśli wyjdę za mąż. Co nam to da?

— Dożywotnią gwarancję ochrony. Przecież wiesz, jak u nas jest ze ślubami. — Ta. Są trwałe, a przynajmniej tak mówią bajki.

— Kochanie, zapewniam że nie wiele się w twoim życiu zmieni. Ten mężczyzna, jest w zasadzie taki sam jak ty. — powiedziała krzepiąco mama i nie wiem, czy bardziej oszpeciła tą sprawę samym swoim wtrąceniem się, czy mnie zaciekawiła.

— Ile ma lat? — dopytałam, nie chcąc wychodzić za kogoś okropnie starego.

— Trzydzieści. — Trzy lata starszy ode mnie.

— Zgodzę się pod moimi warunkami... — Oznajmiłam, nie chcąc ryzykować dobra rodziny i mojego prywatnego dobra.

— Jakie to warunki? — dopytał z niepokojem tata.

— Żadnego cyrku ze ślubem i weselem. Tylko urząd. Żadnych dzieci. Żadnej przemocy wobec mnie. Kontakt fizyczny ograniczony do minimum, za pewne tylko na pokaz przy innych ludziach, na których wam zależy. Żadnych uczuć. Chcę móc dalej pracować, a nie siedzieć w domu. I za pewne miałabym się do niego przeprowadzić, więc osobny pokój. Ze swojej strony mogę zaoferować, że spróbuję go poznać, żeby to jakkolwiek miało ręce i nogi. — Oświadczyłam surowo. W tym świecie trzeba przecież być stanowczym, a nawet bezwzględnym.

— Myślę, że to sensowne warunki i na pewno przejdą. W takim razie Henry i jego syn Jonathan przyjdą dziś do nas na kolację. Zapoznacie się i przedstawisz warunki, dobrze?

— Wcześnie się dowiaduję. — Stwierdziłam chłodno, wstając od stołu. — Dobrze, i tak nigdzie nie wychodzę. Zejdę na dół nim się pojawią — odpowiedziałam i wyszłam z jadalni.

Chociaż moimi warunkami się jakoś uchronię przed nowym życiem. Nie chcę niczyjej śmierci, więc dla naszego dobra muszę to zrobić.

Nie da się wybrać rodziny, a mi z góry przypisano taki los. Nie wiem, czy zmęczenie wywołało u mnie taką spokojną reakcje, czy to, że naprawdę mi wszystko jedno, choć nie powinno. Powinnam się bać! Powinnam się stawiać wobec małżeństwa z obcym facetem, a jednak rozum podpowiada mi, że powinnam być racjonalna. Nie dano mi poczuć czym jest upór. Najczęściej kieruję się linią najmniejszego oporu. Po co się wysilać, główkować skoro oni i tak wszystko zrobią, by do tego ślubu doszło. Opór jest daremny i czy warto ryzykować życiem? Nie warto. Boję się śmierci, bo widziałam ją na własne oczy w moim zawodzie. Mam swoje dobro i teoretyczne szczęście przedłożyć nad życie, które mogę utracić? Tak nie postąpię.


blacK_orchiD

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro