Rozdział 27

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Obudził mnie jeden wielki alarm całego ciała. Było mi cholernie niedobrze. Bolał mnie brzuch, głowa i mocno mnie mdliło. Suszyło mnie nieziemsko. Nigdy się tak nie załatwiłam, ale kiedyś musi być ten pierwszy raz. Dlaczego akurat nie w dniu, kiedy przyśpieszono twój ślub do tygodnia? Chyba nie ma lepszej okazji...

Drażniło mnie światło i niezbyt miły zapach. Nie otwierałam oczu, ale zaczęłam się wiercić, bo tam gdzie leżałam, było mi nie wygodnie.

Takie są skutki picia wódki... Sporej ilości alkoholu. Wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizną. To dawka, czyni truciznę, a my z pewnością dostarczyliśmy odpowiedniej dawki etanolu, który przez fermentację wytworzył taki wspaniały produkt, jak aldehyd octowy i to on sprawia, że właśnie w tej chwili pragnę zapaskudzić całe to mieszkanie moimi wymiocinami!

Po chwili usłyszałam pisk alarmu przy drzwiach wejściowych, które po chwili zamknęły się z lekkim trzaskiem. Nie miałam siły i chęci by się podnosić, ale czułam, że zwariuję w tej pozycji. Byłam zrozpaczona moim stanem fizycznym, jak i tym w jak chujowej opcji jestem, że wyjdę za kogoś kogo może nawet w ogóle nie znam!

Gdzie jest prawda?! Gdzieś tam... Gdzieś na pewno, ale zdecydowanie poza moim zasięgiem na ten moment.

— O kurde. No to teraz już wiemy jak wygląda śmierć — skomentowała rozbawiona Bridget.

Ktoś zaczął koło mnie mruczeć i wtedy zmusiłam się do otworzenia oczu. Leżałam na kanapie obok Jonathana, a tak w zasadzie głowę miałam opartą o jego ramię. Do listy bolączek dopisuję skurcz szyi. Poskładało nas w salonie, po tym jak dokończyliśmy butelkę tequili... i wypiliśmy połówkę drugiej butelki. Padliśmy w czasie biesiady. I kto powiedział, że brak makijażu był błędem?

Podniosłam się do siadu. Łokcie oparłam na udach, a twarz podparłam dłońmi. Czułam, że gdy wstanę padnę na ziemię, bo nie będę w stanie zapanować nad nogami.

— Niewiele alkoholu trzeba, żeby upić lekarza i informatyka, ale ile wiadomości trzeba? — spytała Bri, która dociekała, co nas do tego doprowadziło. Na szczęście ta kobieta rozumiała, co czuliśmy! Postawiła dla nas na stoliku dzbanek z wodą i aspirynkę. Następnie posprzątała po naszym nocnej libacji.

Jonathan zajęczał i także usiadł w tej samej pozycji co ja. Oboje rzuciliśmy się na lek i wodę, a ukojenie i ulga, która nadeszła tylko po samym napiciu się wody była nieopisana.

— Za tydzień bierzemy ślub. — Poinformował ją Jonathan, który odłożył swoją pustą szklankę i nalał sobie kolejnej porcji.

— Dlaczego?! — wrzasnęła zszokowana. Mnie nie wypadało krzyczeć. Co za różnica, czekać dwa miesiące, a tydzień? Prawie żadna!

— Bo jakiś Marcus Lloyd, którego nasi ojcowie wkurzyli przystąpił do ataku. Ooo! Ale jakiego ataku to już nie wspomniał.

— I to on wam zagraża? — dopytywała.

— Ta — bąknęłam,odłożyłam szklankę i ponownie się położyłam na kanapie.

— Coś mnie jednak w tym niepokoi. Coś jest nie tak... — Zaczął Jonathan, który znów zaczął intensywnie myśleć.

— Intuicja ci coś podpowiada? — dociekała Bridget.

— Tak, ale co konkretnie to nie wiem. Będę musiał na własną rękę poszukać informacji — zapowiedział.

— A jak twój wuj?

— Przebojowy człowiek. — Zauważyłam wesoło.

— Właśnie! — Zdziwił się Jonathan. — Można by było nawet podejrzewać, czy to brat mojego ojca, gdyby nie byli tacy podobni do siebie. Totalne przeciwieństwa.

— Dlatego też tam wysiedziałam. Praktycznie cały wieczór przegadałam z jego żoną, Megan — opowiedziałam. Nie codziennie wracałam z uśmiechem do wieczora, który spędzałam w towarzystwie moich rodziców, a dziś bardzo się cieszę z poznanych osób z grona moich rodziców.

— Fantastyczni ludzie. Sam naprawdę dobrze się bawiłem w ich towarzystwie.

— A jak podejdziecie do tego ślubu? Strasznie dużo czasu wam odebrano — spytała zmartwiona Bri.

— Mogło być gorzej. Mogliśmy się poznać w dniu ślubu. — Zażartował Jonathan, co nawet było śmieszne.

— Cóż, ślub to przecież nie koniec świata. To będzie tylko papierek, po uroczystości też przecież będziemy ze sobą rozmawiać — wyznałam, bo to w zasadzie nie było nic specjalnie trudnego.

— No wiesz, według niektórych po ślubie wychodzi najgorsze zło, także nie wiem, o czym będziemy rozmawiać — dociekał rozbawiony Jonathan.

— O małżeńskich sprawach. Na przykład o spłacie kredytu, o wymianie żarówki, zamontowaniu nowej półki, będziecie się kłócić o słodycze, jak i o to co obejrzeć wieczorem. — Zażartowała Bri, która chyba mówiła to na podstawie własnej autopsji.

— Nie mamy kredytu. — Zauważył rezolutnie Jonathan.

— Oj, to trzeba poszukać nowego tematu! — odrzekła pośpiesznie, zerknęła w sufit i zaczęła szukać w myślach tematu do rozmów.

— Na przykład, co Bridget dziś zepsuje? — wtrącił podniośle Jonathan. — Może to będzie znów lustro, a może lampka, talerz, blender lub pralka? Hmm, zakręćmy kołem fortuny!

— A mogłam ci chamie nie dawać aspirynki! — krzyknęła wzgardliwie.

— Ja bym ci dała. — Pocieszyłam go, dotykając jego przedramienia.

— Bo masz to zapisane w swojej etyce lekarskiej, czy dlatego, że bardzo lubisz swojego narzeczonego i chciałabyś mu ulżyć w cierpieniu? — spytał z nadzieją w głosie i radością, jakby właśnie zorientował, że znalazł wyjątkowy skarb, tylko potrzebuje potwierdzenia.

— Jeszcze nie wiem, ale jak się dowiem to dam ci znać.

— Jasne! — Rzucił zrozpaczony, a buzię wykrzywił w smutną podkówkę. — Pewnie swojemu kochankowi dałabyś aspirynkę, żeby ulżyć mu w cierpieniu! — odparł pretensjonalnie, a ja wybuchnęłam kosmicznie głośnym śmiechem.

— Słucham?! — krzyknęła Bridget, która zajmowała się już śniadaniem w kuchni. — Oczywiście nie wtrącam się w wasze intymne życie...

— Akurat — bąknął wymownie Jonathan.

— Ale kobieto, jak ty dbasz o tego kochanka, jak ty w ogóle z tego mieszkania, poza pracą, nie wychodzisz!

— Nie mam kochanka. Wczoraj jeszcze przed kolacją się trochę upiliśmy, więc humor mi dopisywał. Kiedy ty dzwoniłaś moja matka się oburzyła, że kto to do mnie dzwoni o tej porze i jak mi nie wstyd odbierać telefon, no to jej odpowiedziałam, że dzwoni mój kochanek. Tak totalnie bezmyślnie.

— Także mi dopisywał wtedy humor i niemiłosiernie mi się wtedy chciało śmiać. Chowałem się za serwetką, ale powiem ci że rozbawiłaś też Rogera i Megan. Nasi rodzice nawet pod wpływem alkoholu mają kij w dupie.

— Wkurzała mnie, ale muszę ci podziękować, że znów stanąłeś w mojej obronie — odpowiedziałam wdzięcznie, bo było mi znów niewyobrażalnie miło. Nawet jeśli kiedyś będzie miał wobec mnie złe zamiary, to teraz kiedy czyni wyjątkowo czułe rzeczy muszę mu podziękować z całego serca.

Czuję, że zawsze staje w mojej obronie szczerze, tak jak mówi mi te różne komplementy i drobne gesty. To po prostu czuć, a nawet widać w oczach.

Śniadanie to było prawdziwe zbawienie. Stan poalkoholowy sobie powoli odchodził, ale nie powstrzymał on Jonathana przed rzuceniem się w wir poszukiwań, którego wyniki mieliśmy przed obiadem. Wtedy Jonathan wyszedł z gabinetu i zasiadł przy blacie w kuchni, gdzie ja bawiłam się w cukiernika, a Bri robiła obiad.

Mina mężczyzny mówiła ogrom. Po pierwsze, że dało mu się we znaki zmęczenie. Organizm był spustoszony przez alkohol i nie zdążył się dobrze zregenerować. Poza tym ta mina mówiła też, że ciężko z jakimiś nowymi informacjami.

— Wszystkie informacje z teczki są wiarygodne, jednak... — rzekł i zrobił ciężką przerwę, po czym zwiesił głowę. — Nie do wszystkiego udało mi się dotrzeć, przez moje luki w temacie. Bałem się też, że mogę sprowadzić na nas większe niebezpieczeństwo, więc tego nie ruszałem — wypowiedział te słowa z dramatem i wyrzutem w głosie. Dramatem pochodzącym z serca. Jonathan czuł, że zaniedbał to co kochał, a gorycz z tym związana była nie do przełknięcia.

— Mimo wszystko w tym dziadostwie podjąłeś słuszną decyzję, by w tym nie kopać! — Zauważyła pozytywnie Bri.

Zgadzałam się z tym, dlatego posłałam mężczyźnie pokrzepiający uśmiech.

— Ale mogę też powiedzieć, że coś odkryłem. — Zauważył z miną, która nie wiedziała co myśleć o swoim odkryciu.

Podeszłyśmy z Bri do blatu, przy którym siedział. Mężczyzna wyświetlił przed nami cztery zdjęcia. Pierwsze było zrobione z dalszej perspektywy i z wysoka, więc za pewne była to jakaś kamera przemysłowa. Przedstawiało szary samochód, w którym niezbyt widoczny był kierowca. Na drugim zdjęciu było ogromne i wyraźne przybliżenie na dłoń. Delikatną dłoń z zarysowanymi żyłami i kostkami śródręcza oraz dwoma pierścionkami z czego jeden był najprawdopodobniej obrączką. Na dwóch ostatnich zdjęciach Jonathan próbował dociec markę i rejestrację samochodu z bardzo niekomfortowego kąta, lecz mu się udało, a sama rejestracja pochodziła z Kalifornii. Wszystkie zdjęcia łączyła ta sama data i godzina z wczoraj rana.

— To był gość mojego ojca. Samochód pochodzi z kalifornijskiej wypożyczalni w San Bernardino. Nie ma danych o wypożyczającym. Kamery w pobliżu domu ojca padły podczas tej wizyty. Obraz pochodzi z kamer miejskich, ale co się stało z kobietą i samochodem później, tego nie potrafiłem ustalić.

— Kobieta, możliwe że zamężna — stwierdziłam, no bo nie wiedziałam, co mogę tutaj dopomóc.

— A może to... — Zaczęła ostrożnie i niepewnie — może taka pani do towarzystwa?

— Aż z Kalifornii? Nie znam intymnych fascynacji mojego ojca, ale musiałaby mieć chyba co najmniej błonę dziewiczą powlekaną złotem, żeby ją tutaj ściągnął.

Bridget na jego, ewidentnie sarkastyczny komentarz, spojrzała na mnie, jakby coś takiego naprawdę było możliwego.

— Osobiście nie kojarzę, by był taki zabieg. Szczerze mówiąc, nawet nie widzę jego sensu — odparłam rozbawiona. No, bo po co coś takiego? Rozumiem zęby. Znaczy nie rozumiem, dlaczego ludzie gotowi są wyrwać zdrowe zęby i wstawić złe, ale rozumiem, że robią to by się popisać przed innymi. Jednak pamiętajmy, że wariatów nie brakuje.

— Dobrze, to może była to jakaś posłanniczka Lloyda? — Zasugerowała Bri.

— Z Kalifornii? Okej, jego siła może tam sięgać, ale po co? On jest stąd, wystarczyło jechać do sąsiedniego stanu, żeby się zakamuflować. — Zaprzeczył jej sensownie. — No i też po co by to robił?

— Ale żeby później wyparowała? — Zdziwiła się Bridget.

— Nie rozumiem, co tu się dzieje, ale czuję, że ta kobieta ma coś wspólnego z Lloydem. Będę szukać powiązania! — Zarzekł się ochoczo.

I zniknął w gabinecie.

— Całe szczęście, że mamy Jonathana — powiedziała, odetchnąwszy głęboko, Bridget, która chyba podciągała się pod to zagrożenie. — Znaczy, to ty masz wielkie szczęście. — Poprawiła się i zaśmiała.

— Dlaczego? — Kobieta parsknęła próbując sosu.

— A ty myślisz, że dla kogo on się tak stara? Przecież nie dla mnie.

— Dla siebie — odparłam wprost, a Bri popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.

— Akurat. Gdyby cię tu nie było, a jakiś wariat zagrażał jemu i ojcu to Jonathan miałby to głęboko gdzieś. Siadłby przed telewizorem, książką czy komputerem i czekał sobie spokojnie, aż ktoś do niego przyjdzie, by mógł bezpośrednio chronić swoje życie! Teraz dostał takiego kopa dla ciebie. Zależy mu na twoim bezpieczeństwie, po prostu. Wie, że niewinni nie powinni cierpieć. Swój los ma w dupie, a ciebie - taki delikatny kwiat, pragnie uchować przed szkodliwymi czynnikami, żebyś ani na sekundę nie straciła swoich kolorów. Powiem ci szczerze, że takiego zapału nawet nie widziałam podczas jego związku ze Stacy. Wiesz, ten związek nie miał polotu, ale wy to co innego! — wypowiedziała się z ekscytacją, a ja zrobiłam ogromne oczy.

— Nie jesteśmy w prawdziwym związku. — Przypomniałam jej.

— I nie musicie w nim być, żeby się o siebie wzajemnie martwić. Jesteście przyjaciółmi, a przyjaciele się nawzajem wspierają.

— A jak ja go mam wesprzeć? — odparłam strapiona. Nawet nie wiedziałam, czy powinna go wspierać, skoro to może być moje jedyne źródło zagrożenia.

— Całą sobą! — pisnęła radośnie i zrobiła jeden obrót wokół własnej osi. — Znaczy, nie w ten sposób! — Zaśmiała się z wyjaśnienie. Faktycznie miało to podtekst. — Chodzi mi o twoje serce i słowa płynące z niego. Zawsze jesteś szczera, a Jonathan uwielbia cię słuchać! Opowiedziałabyś mu o najtrudniejszej operacji, a on by cię słuchał i tylko się cieszył z osoby, która w końcu nie mówi mu co ma robić!

Ja jestem szczera, ale czy mogę powiedzieć tak o moim przyszłym partnerze?

— I to wystarczy?

— Chyba masz już wystarczająco dowodów na to — odparła radośnie i mrugnęła do mnie.

Gdyby ona wiedziała to co ja... Jest tylko zwykła gosposią, która ślepo wierzy swojemu pracodawcy. Nie rozumiem jej łatwowierności. Ma rodzinę, nie boi się pracować dla Jonathana?! A może dla własnego spokoju i bezpieczeństwa wierzy w to, że nie jest groźny i próbuje wmówić to też mnie, bo choć trochę zależy jej na mnie?


blacK_orchiD

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro