Rozdział 35

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 — O! — Zareagowałam szczerze zaskoczona, gdy zamiast Phila czekał na mnie Jonathan, który nic nie zapowiadał, że się po mnie zjawi.

Mężczyzna stał sobie oparty o drzwi swojego samochodu i chłonął cierpliwie promienie słoneczne. Miał na sobie luźne ciuchy, które wskazywały raczej, że wybiera się na jakąś wycieczkę, niżeli na zwykły wypad do miasta.

— Jonathan. — Zwróciłam jego uwagę.

— Susan, punktualnie jak zawsze! — westchnął radośnie i odepchnął się od samochodu, robiąc ku mnie dwa kroki.

— O co chodzi? — spytałam, bo podejrzliwy był jego entuzjazm.

— Dziś obiad zjemy poza mieszkaniem. Spokojnie, będzie bardzo bezpiecznie, zważywszy na to jak mocno potrafisz kopnąć... — Złapał się z grymasem za brzuch — będę bardzo bezpieczny.

— A to wciąż nie pełna moc — zachichotałam, lecz mina Jonathana ze zgrozą prosiła bym nigdy tej pełnej mocy na nim nie używała. — Co takiego zaplanowałeś, że słowem się nie zapowiedziałeś?

— Piknik na łonie natury! W Parku przy Kamiennej Górze. Tylko ty, ja i dzika przyroda. No i ochrona gdzieś z tyłu.

— Ach, czyli taka randka? — Odważyłam się na wypowiedzenie tej śmiałej tezy.

Wydawało mi się, że naprawdę podczas tego postrzału pochowałam tamtą smętną, nijaką, bezbronną i nudną Susan. Zaskocz mnie, nowa rzeczywistości.

— Nazywaj to jak chcesz — bąknął nonszalancko, choć usteczka mu zadrgały — Ja tylko zabieram narzeczoną na piknik — rzekł z wyrafinowaną dyplomacją i mało brakło, że by mi się tu zaraz przede mną pokłonił. Normalna sprawa, zabrać narzeczoną na randkę, co nie?

Uśmiechnęłam się do niego zalotnie, wyrażając mu tym samym, że jestem skłonna myśleć o tym jak o randce. Dlaczego śmiało łamałam umowę? Bo już nie byłam tą samą osobą, która ją zawierała. Już nie czułam powinności, by nie odczuwać niczego względem mężczyzn. Chciałam po prostu być otwartą osobą i poznawać ludzi dookoła mnie. Miałam wstąpić w związek małżeński, a randka w żaden sposób nie jest niczym tak mocno wiążącym. To nawet nie musi się zwać randką. Piknik, obiad. Po prostu miło mi będzie z Jonathanem! Dawna Susan by analizowała każdy kolejny krok, wysnuwając nie rzadko straszne wnioski lub przypuszczenia. Ja, zważywszy a to, że jestem zmęczona po pracy i nie chce mi się tego robić, pragnę iść po prostu na żywca z moim wybrańcem na małą przygodę!

— Wiesz, tylko jakbyś się słowem odezwał to bym dostosowała swój ubiór... — Stwierdziłam i spojrzałam na swoją sukienkę i szpilki.

— A to nie problem! Bridget pozwoliła sobie zajrzeć do twojej garderoby i zabrać kilka stosownych rzeczy! — powiedział radośnie, wyjmując torbę z tylnego miejsca. — Możesz się swobodnie przebrać w szpitalnej łazience.

— Coś dużo rzeczy sobie przemyślałeś. — Wcisnęłam mu torebkę i torbę z laptopem, a wymieniłam je na torbę z zastępczym ubiorem.

— Spontan rzadko mi służy.

— Tak, czy siak to spontan.

Dojechaliśmy do parku, który na początku obeszliśmy dla zdrowia, a potem wdrapaliśmy się po specjalnym szlaku na Pomnik Konfederacji, a jednocześnie na Kamienną Górę.

Dyszałam, jak stara lokomotywa, gdy wyszłam na górę, ale opłacało. Widok zapierał dech. Jezioro o tej samej nazwie, co park również zapierało dech. Po prostu zwykły niezbyt widowiskowy krajobraz, ale jednak było coś urzekającego w tej przyrodzie, która przecież rządziła się swoimi prawami. Mogły tu stanąć jakieś monumentalne wieżowce, w których władze dzierżyłyby kosmicznej wartości imperia, ale wszystkie pomniki natury i większość parków przetrwała decydujące lata, pozostawiając coś co nie uległo technologicznemu postępowi.

Następnie zleźliśmy z tej góry tylko po to, żeby wdrapać się na inną górkę w środku lasu. Kiedy Jonathan powiedział, że dotarliśmy do celu to padłam na zieloną trawkę zmęczona jak trzeba.

— Słaba kondycja.

— A jaką kondycje może mieć lekarz? Już i tak nasze ćwiczenia nieco ją poprawiła, ale tak czy siak pali mnie w przełyku!

Był to niewielki teren z czego połowa to była łąka z widokiem na las poniżej i kawałek miasta. Nieco wyżej, jakoś tak z sześć stóp, był sosnowy bór. Było tutaj przepięknie i spokojnie.

Rozłożyliśmy kocyk i wygłodniali spałaszowaliśmy prawie wszystko co dla nas przygotowała Bridget. Potem położyliśmy się koło siebie, odpoczywaliśmy i słuchaliśmy w ciszy co ma nam do powiedzenia przyroda. Ptaszki ćwierkały, wiatr delikatnie wiał, przez co gałęzie drzew lekko szumiały, a słonko tak przyjemnie grzało.

W końcu nadeszła nuda, więc stwierdziłam, że koniec tego dobrego, trzeba znów się ruszyć. Wstałam ociężale, lecz gdy się prostowałam coś strzeliło.

— Czy to był patyk pod moimi nogami?! — Przeraziłam się i zastygłam. To chyba jednak był mój kręgosłup.

— To z pewnością był patyk. — odparł i także się podniósł, ale i jemu coś strzeliło. — To też był patyk.

— Och, z pewnością. — Zachichotałam i ruszyłam na górkę wyżej, by po przechadzać się między drzewami.

Jonathan ruszył za mną. Patrzyłam pod nogi i w oczy rzucił mi się ogrom szyszek. Podniosłam jedną, pooglądałam chwilę i wyrzuciłam za siebie.

— Au! — krzyknął Jonathan, który masował się w głowę za mną.

— Uderzyłam cię? — spytałam i zaczęłam się śmiać bo to było oczywiste. — Przepraszam!

— To oznacza wojnę! — krzyknął i podniósł owoc, po czym rzucił nim we mnie, lecz ja zdążyłam się skryć za pniem.

— Pudło! — Zaczęłam się śmiać, ale musiałam zacząć uciekać.

Szybko dobyłam z podłogi amunicję, schowałam się za drzewem i zaczęłam ostrzeliwać kryjówkę mężczyzny parędziesiąt stóp dalej. Biliśmy się nimi na zmianę, tak długo dopóki w moim obszarze brakło szyszek.

— Czas! Skończyła mi się amunicja! — krzyknęłam.

— A mi nie! — Zaśmiał się i zaczął we mnie rzucać, gdy zbierałam trochę dalej szyszki.

— Halo! Grasz wbrew zasadom!

— Nie ustalaliśmy zasad! — Stwierdził fakt.

— Ach, czyli jest jak z tym kredytem...

Zaczęłam uciekać w kierunku naszego miejsca piknikowego, ale wciąż pomiędzy drzewami. Musiałam zmienić teren. Biegłam, a Jonathan nie szczędził szyszek i biegł ciągle za mną. Słyszałam, że już mnie doganiał, ale wtem coś rzuciło mi się przed oczami. Tuż przede mna wyrósł malutki jerzyk, a ja za chwile miałam przed nim przebiec. Jonathan o nim nie wiedział, więc mógł mu zrobić krzywdę.

Natychmiast się odwróciłam.

— Uważaj! — Tylko tyle krzyknęłam, bo mężczyzna na mnie wpadł.

Przelecieliśmy, mam nadzieję ponad jerzykiem, i sturlaliśmy się z tej małej górki. Oboje się do siebie wtuliliśmy i ja zabezpieczałam jego kark, a on mój. Na szczęście była to sama trawa, bez ukrytych kamieni, także nie czułam się mocno obolała. Kiedy już równy teren nas zatrzymał, akurat moja twarz znajdowała się tuż przed twarzą Jonathana.

Był tak blisko, a jego szarawe oczy tak na mnie patrzyły. Nie wiem, jak nawet! Z dumną? Z marzeniem? Z obietnicą, co dziwne, bo gdy pierwszy raz w nie spojrzałam czułam obezwładniający chłód. Mróz, który mnie otaczał i zamrażał. Blokował drogę ucieczki, jakby już w ogóle nie było ucieczki od tego mężczyzny. Dziś czułam...

Dzieliło nas kilka cali. Słyszałam jego bicie serca, które zlało się z moim. Jakbyśmy byli jednym ciałem. Nie potrafiłam okiełznać tych endorfin, jakie się we mnie uwalniały, gdy byłam przy nim. Och, a jeszcze więcej namotała szczypta adrenaliny po upadku. Przepadłam, zapomniałam o całym świecie i po prostu go pocałowałam. Nie pomyślałam o niczym. Nawet, czy sama tego chciałam. Po prostu to zrobiłam, ale nie pożałowałam. Mężczyzna oddał mi pocałunek w szaleńczym tempie. Poniosła nas chwila i w tejże sekundzie nie było dla mnie nic istotnego. Nie liczyła się następna minuta tylko to kto trzyma mnie w ramionach. W tym szaleńczym tempie zjechałam z niego i usiadłam na ziemi. Przestaliśmy się całować i się wyprostowaliśmy. Milczeliśmy, ale po chwili skrzywiłam się, bo coś zaczęło uwierać mnie w tyłek. Sięgnęłam tam i wyjęłam szyszkę.

Zaśmialiśmy się wspólnie, a mnie się przypomniało co było powodem naszego upadku.

— Jeżyk! — Wstałam momentalnie i pobiegłam sprawdzić stan zwierzęcia.

— Jaki jeżyk? — krzyknął za mną Jonathan.

Mężczyzna także się pozbierał z ziemi i do mnie podszedł.

— Prawie go stratowaliśmy! Jak myślisz, żyje? — spytałam gdyż jeż zwinął się w kulkę. Na pewno ze strachu, ale czy nie dostał przez nas mini zawału serca to już nie wiedziałam.

— Nie wiem.

— Mam pomysł! — Pobiegłam prędko po parę nasion słonecznika, które mieliśmy ze sobą i wróciłam na miejsce. Sypnęłam kilka przy jeżu i razem z Jonathanem cofnęliśmy się za drzewa.

— Matko, zabiliśmy jeża! — Wystraszyłam się, przykładając strapiona dłoń do czoła.

— Nie uczyli cię, jak udzielić pierwszej pomocy jeżowi? — spytał ironicznie, na co skarciłam go wzrokiem. Oczywiście, że nie.

Ciągle zerkałam na małe zwierzątko, które zaczęło się odwijać. Nie mogłam dostrzec, czy zainteresował się ziarenkami, ale widziałam że się rusza!

— Żyje! Kamień z serca.

— Susan... — rzekł oschle Jonathan, który szturchnął mnie w ramię.

— Co? — spojrzałam na niego, a ten patrzył się gdzieś w dal.

Spojrzałam w tym samym kierunku i się trochę przeraziłam. Na naszym kocu buszował ogromny jeżozwierz.

— Jeżyk zawołał kumpla — stwierdziłam.

— Który się wprosił na koc — dopowiedział Jonathan. Jeżozwierz czuł się jak u siebie, szukał pożywienia i nawet zajrzał do koszyka. Zwinął nam kawałki marchewki!

— Co teraz?

— Poproś żeby sobie poszedł... — A masz za pierwszą pomoc dla jeża.

— Wiesz, nie chcę żeby mi odpowiedział swoim kolcem.

— Słusznie. No to czekamy...

Po paru minutach kolega sobie poszedł, dlatego szybko postanowiliśmy spakować nasz ekwipunek.

— Patrz! — rzuciłam i podniosłam jeden kolec, który najwyraźniej został zgubiony. — Mamy pamiątkę! — stwierdziłam, sięgnęłam po jedną piankę i zabezpieczyłam ostrą część.

— Brakuje tylko ogniska.

Zachichotałam.

— Tak, czy siak spędziłam dobrze czas. Dziękuję...

— Ja także dobrze się bawiłem. No może poza tym, kiedy jeżozwierz wprosił się na imprezę.

— To ten typ gościa, z którym lepiej się nie kłócić — przyznałam i wycelowałam w niego kolcem z pianką.

W drodze powrotnej do samochodu ciągle myślałam o pocałunku. Był niesamowity i taki inny, choć to milczenie ze strony Jonathana było raczej niepokojące. Czyżby tego żałował i był na mnie zły, że go pocałowałam? Spaliłam się ze wstydu i zwiesiłam głowę, patrząc sobie pod nogi, ale musiałam spytać.

— Jesteś zły, że to zrobiłam?

— Nie. A czy ty tego żałujesz? — Podniosłam głowę i spojrzałam na mężczyznę z iskierką nadziei. Jego spokój na twarzy oczekiwał tylko szczerej odpowiedzi.

— Nie, a co to oznacza?

— Że umowa poszła do lamusa?

— No chyba. — Zaśmiałam się.

— Ja mogę tylko powiedzieć, że nigdy o tym nie zapomnę.

— Dlaczego? — Zdziwiłam się na takie nietypowe wyznanie. Ot, zwykły pocałunek.

— Bo nie wiem, czy się jeszcze doczekam — odparł i spojrzał na mnie z cwaną miną.

— Ja też nie wiem. Raczej nie, bo mój kochanek będzie zazdrosny — rzuciłam ze smutną minką.

— A co ma takiego, czego nie mam ja?! — oburzył się z piorunami w oczach.

— Cztery łapy i plamki wokół oczu! — przyznałam i żeby to zobrazować namalowałam palcami wskazującymi kółka wokół moich oczu.

— I całuje lepiej?! — spytał oburzony, a ja się zaśmiałam.

— Nie. — Przyznałam i zostałam porwana w objęcia, po czym jeszcze lepiej pocałowana.

— Jezus, co to?! — spytała Bri, która opróżniała kosz.

— Kolec jeżozwierza. Zwalił nam się na piknik... — wyjaśniłam.

— A wy się zwaliliście z jakiegoś urwiska? — spytała, komentując nasze brudne ciuchy.

— No całe sześć stóp! — powiedziałam, jakby to naprawdę było urwisko.

— Jak to?

— To była zacięta wojna na szyszki, w której poszkodowanym był mały jeżyk. — Przyznał smutno Jonathan.

— Dobra, kurna. Co wy tam do licha piliście?

— Znaleźliśmy chatkę wiedźmy i wypiliśmy parę eliksirów... — odparłam i razem z Jonathanem zaczęliśmy się śmiać. W tym chyba jeden miłosny.

— Nie było tematu... — odpuściła sobie.

 ∞

Bridget miała rację. Tak się cieszyłam, że dzięki Jonathanowi będę wolna od adorujących mężczyzn, no i finalnie byłam wolna od wszystkich mężczyzn poza Jonathanem. Nie pomyśleliśmy o sobie nawzajem... Że mimo najszczerszych chęci odcięcia się od uczuć nie da się tego zrobić będąc człowiekiem.

Siedziałam z Jonathanem na podłodze w mojej sypialni. Opieraliśmy się, wtuleni do siebie, o ramę łóżka i wpatrywaliśmy się w miasto.

— Nie boisz się? — spytałam po solidnej dawce milczenia.

— Nie boję się — przyznał szczerze z wlepionym i beznamiętnym wzrokiem w Atlantę nocą.

— Dlaczego?

— Bo nie daję dojść do słowa strachowi. — Zerknął na mnie. — To on ciągle mi szepcze, że będę cierpiał ponownie, że ponownie będę miał zranione serce. Nie zamierzam go słuchać, bo ci ufam. Wolę się w tej ufności zatracić niż ciągle się chować przed strachem i uciekać przed przeszłością. Żyję tu i teraz. Chcę spróbować żyć szczęśliwie, a ty czego chcesz? — spytał i złapał mnie za dłoń.

— Chcę się przestać bać... — Zwiesiłam głowę przez ciężar, który tkwił we mnie przez ojca.

— Przed czym ostrzega cię twój strach?

Nie boję się Lloyda, boję się swoich uczuć, które zaczynam kierować do mężczyzny, którego też się boję. Ten pocałunek wywrócił wszystko do góry nogami. To był ostatni punkt, który mnie rozdarł. Miałam się go bać, a nie zbliżać się do niego. Powiedziałam sobie, że przestanę to robić, jeśli nie da mi poważnego powodu. Zaczynam się obawiać, że znajdę ten powód, kiedy wyznam mu, że ojciec mnie przed nim ostrzegł. On mi ufa i usłyszy teraz ode mnie, że ja mu nie ufam, bo tak długo trzymałam to w tajemnicy, że zawierzyłam ojcu, który nawet o mnie nie dbał, podczas kiedy to on z każdym dniem ofiarowywał mi coraz więcej swojego serca. Z drugiej strony boli mnie fakt, że chcę go dalej okłamywać.

Zaczynałam się telepać wewnętrznie od tego stresu. Z sekundy na sekundę zmieniałam zdanie - mówić, czy nie mówić, aż w końcu usta same zadecydowały.

— Przed tobą — oświadczyłam roztrzepana. — Kiedy ojciec tutaj przyjechał porozmawiać ze mną, zasiał we mnie ziarno strachu przed tobą. Twierdził, że możesz mnie skrzywdzić i jeśli tak się stanie przekazał mi, umieszczony na niepozornej pozytywce, adres dokąd miałabym uciec.

Raniłam go, co dostrzegłam w jego blaknącym spojrzeniu, ale on mnie cały czas słuchał. Może nie był świadomy tego, ale cały czas trzymał moją dłoń splecioną ze swoją.

— Od tego czasu targały mną emocje, bo nie miałam dowodu, a cały czas temu zaprzeczałeś. Nie wiedziałam komu mam wierzyć, mojemu niby ojcu, czy tobie, który może stosować na mnie jakieś manipulacyjne sztuczki. Przestałam o tym myśleć, kiedy powiedziałam sobie że potrzebuję poważnego dowodu. Nie mogłam pozwolić, żeby te natrętne myśli zrujnowały naszą relację. Teraz rozumiem, że moje milczenie nadszarpnęło twoje zaufanie. Przepraszam... Dusiło mnie to, zwłaszcza teraz, kiedy nie mogę przejść obok ciebie obojętnie.

Jonathan zastygł z beznamiętną miną. Wziął głęboki oddech i zaraz wypuścił to powietrze.

— Dlaczego cię przede mną ostrzegł?

— Dlatego, że jesteś synem Henry'ego.

Jonathan parsknął śmiechem.

— Myślałem, że zna mnie na tyle, by sądzić że nie zamierzam być kopią ojca — odparł załamany. — Nie jestem na ciebie zły i nigdy nie będę dla ciebie zagrożeniem — powiedział w końcu i mocniej uścisnął moja dłoń. — Rozumiem, że próbowałaś się chronić, uważając że jesteś sama. Nie jesteś sama, a ja zawsze byłem wobec ciebie szczery. — Objął mnie i mocniej przytulił. Jego ton był melancholijny. — Dałaś mi tak dużo kolorów, tak wiele powodów do radości, tak wiele wiedzy. Obiecuję, że nigdy cię nie skrzywdzę i nie pozwolę skrzywdzić. Obiecuję, że zapewnię ci bezpieczeństwo... — wyszeptał ostatkami sił.

Spojrzałam na jego twarz i ujrzałam łzy.

— Nie ma piękniejszych łez — wyszeptałam, mając ostateczny dowód.

Złączyliśmy nasze usta w czułym pocałunku.


blacK_orchiD

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro