Rozdział 38

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Sala, w której burmistrz urządzał swoje przyjęcie mieściła się w najnowszym wieżowcu, na jego najwyższej kondygnacji. Był to trzydziestopiętrowy budynek z różnymi lokalami oraz biurami. Sama sala była ogromna. Jego zadaniem było sprawianie, że gospodarz tego przedsięwzięcia to nie byle jaka osoba, tylko osoba z wyższej klasy. Cały burmistrz Wilson...

Dziś prezentowaliśmy nasze małżeństwo, a spora część osób była nami zainteresowana. I była tu tylko garstka ludzi z przyjęcia charytatywnego. Nie każdy został zaproszony, ale pani Warren i Blackwood nie mogło zabraknąć!

Nie rozumiem, dlaczego Wilson jest burmistrzem drugą kadencję. Czy należymy do garstki osób wtajemniczonych, wiedzących o jego szwindlach i podłym zachowaniu? W sumie... Nie wiem nic o jego szwindlach tylko podłości moralnej tego człowieka. Tutaj bryluje, jako wzorowy burmistrz i dumny mąż oraz ojciec. Ludzie tego nie wiedzą? Nie krążą plotki o jego zachowaniach? A może Dystrykt magicznie zamyka usta?

— Susan, Jonathan! Jak miło was widzieć! — krzyknęła pani Warren. — Jak wam się wiedzie? Słyszałam, że nagle wzięliście ślub bez niczyjej wiedzy, co za wariactwo, a co za miłość! — powiedziała wesoło.

— Coś, czego takie wredne suki, jak my, nie doświadczą — odpowiedziała jej dość wulgarnie Blackwood, ale kobiety zaczęły się z tego śmiać. Ciekawa przyjaźń.

— Tak! — Zaczęłam i mocno przytuliłam się do Jonathana. — To była szalona decyzja, ale jej nie żałujemy! Wiedzie nam się wybornie!

— I z tego się cieszymy! Wasze zdrowie, kochani! — powiedziała miło pani Warren i razem z nimi napiliśmy się szampana. Kobiety prowadziły z nami luźną rozmowę, a wkrótce poszły dalej. Nie gadało się z nimi źle, jednak pojawiali się inni.

Nie było rozmowy bez chwalenia się naszym fantastycznym pomysłem i piękną miłością przed obcymi. Przyszedł też czas, by podejść do rodziców. Przywitaliśmy się krótko, bo na szczęście nie byli nami zainteresowani. Ojciec i pan Hurrington gadali o sprawach burmistrza, a mama rozmawiała z jakąś kobietą. Pocieszyłam się lampką szampana, którą zgarnęłam z tacy kelnera. Wzięłam także dla Jonathana.

— Jak się czujesz, mężu? — spytałam, rozpoczynając sztywną rozmowę. Nie będziemy tu stać jak kołki. Jonathan popatrzył na mnie z zażenowaniem i obrzydzeniem, a ja się zaśmiałam.

— Ja wiem, że musimy wyglądać na zainteresowanych tym przyjęciem, ale bez przesady...

— No to może przejdziemy od razu do planu C?

— Plan C to ostateczność, która strasznie kusi... — odparł i zerknął w stronę bufetu. Jeśli nie ma tematu do rozmowy to warto porozmawiać o jedzeniu, przy jedzeniu!

Krążyliśmy blisko naszych rodziców i w końcu przyszło zapoznać się z gospodarzem tego przedsięwzięcia.

— Panie burmistrzu, proszę poznać naszych nowożeńców! — powiedział dumnie pan Hurrington. — Susan i Jonathan Hurrington. — Nader głośno wypowiedział nazwisko mocno je akcentując i nie wiem, co to był za zabieg. Komu chciał coś przekazać, ale mnie osobiście to ukuło. Z wielkim wyrafinowaniem przypomniał mi o tym, że nie mógł pomóc swoim przyjaciołom; którym pomaga się przecież bezinteresownie(!), bez odbierania mi prawa do wyboru męża i jednoczesnemu zniewalaniu fragmentu mojego życia.

— Bardzo mi miło was gościć na przyjęciu u mnie — powiedział miło, ściskając nasze dłonie. — Proszę także poznać moją rodzinę. — Tę, której pan nie szanuje i zdradza?

— Helen Wilson — Przywitała się z nami żona burmistrza. Wyglądała na sympatyczną kobietę. Niestety w jej oczach panował mat. Starała się, jak mogła, lecz emanowała smutkiem. Czyżby była tutaj wbrew swojej woli?

— Bardzo nam miło — odparł Jonathan, kiedy mnie z nerwów w obecności tych ludzi szalało bicie serca.

— Oraz nasze pociechy! Piętnastoletni Ben oraz moja siedmioletnia gwiazda Cindy!

Ben szepnął tylko skąpe „dobry wieczór". Nastolatek nie był zadowolony, że tu jest. Bardziej otwarta była jego siostra.

— Dobry wieczór! Słyszałam, że jest pani lekarzem. Ja także chciałabym zostać kiedyś lekarzem. Uwielbiam prowadzić klinikę w domu dla moich lalek i misiów. Na kilku misiach zrobiłam już poważne operacje. Jeden pacjent dochodzi do zdrowia, drugi niestety odszedł, gdyż jego obrażenia były zbyt poważne. Mama powiedziała, że nic go już nie uratuję. — Szczerość tej dziewczynki powalała mnie oraz jej rodziców. Rodzice byli powaleni z zawstydzenia, a ja z zakłopotania. — Ile pani przeprowadziła operacji? — Dziewczynka nie krępowała się niczym i nie zważała, na to że jest na jakimś balu. Mówiła szybko, głośno i z ekscytacją oraz zapałem, którego jej pozazdrościłam. Och, słodka niewiedzy.

— Nie pamiętam dokładnie. Trochę ich było...

— A ile się pani musiała uczyć, żeby leczyć ludzi?

— Baardzo dużo — powiedziałam przeciągle, by oddać dziewczynce wydźwięk moich „mąk" na studiach. — I cały czas się uczę, bo wszystko się zmienia.

— Ciężko jest zostać lekarzem?

— Na pewno nie łatwo. Nie wolno się poddawać w zdobywaniu wiedzy — odparłam uprzejmie.

— Okej, lubię się uczyć, więc to będzie dla mnie kaszka z mleczkiem! A jakie choroby pani leczy?

No nie wiem, czy matka przerobiła z dzieckiem układ rozrodczy kobiet. Raczej nie, więc opowiadanie jej o tym, że leczę schorzenia tego układu może spowodować wylew kłopotliwych pytań. Oczywiście nie ma czegoś takiego jak kłopotliwe pytanie odnośnie naszego naturalnego organizmu, jednak te tematy powinni z dziećmi przerabiać rodzice, a ja nie czuję się w obowiązku, aż tak, informować ją o świecie.

— Ja przede wszystkim zajmuję się zdrowiem kobiet, które w swoim brzuszku noszą dziecko. Jestem ginekologiem i twoja mama, będąc w ciąży, na pewno chodziła do takiego lekarza. — Postawiłam na uproszczenie.

— Tak? — spytała matki.

— Tak kochanie, ale może już daj spokój pani z tymi pytaniami. — W spokojnym tonie pani Wilson była nuta nerwowości, jakby bała się kolejnego pytania ze strony córki albo burzliwej kłótni z mężem, któremu co rusz posyłała przepraszające spojrzenie.

— To źle, że chcę się doinformować? — Odważna siedmiolatka, ale u takich dzieci ta postawa to raczej standard.

— Nie, ale jesteśmy tu z innego powodu — oznajmiła, upominająco z zasmuceniem.

— Nie ma problemu. Chętnie odpowiem na jej pytania. Ciężko czymś poważnym zainteresować dziecko, więc może lepiej pielęgnować chęć zdobywania wiedzy.

Helen patrzyła na swoją córeczkę z najszczerszą miłością. Oczywiście, że nie znienawidzi córki przez czyny męża. Może tylko dzieci ratują ją przed wariactwem.

— Och, dobrze — powiedziała pani Wilson z serdecznym uśmiechem. — Jednak teraz pójdziemy do innych gości.

— Tak. Życzę miłego przyjęcia — odparł burmistrz i odszedł.

— Do zobaczenia — rzuciliśmy za nim.

— Urocza dziewczynka — rzekł Jonathan. — Ciekawe na co chorował ten miś, co go nie u-raa-to — Mężczyzna zaczął sylabizować słowo, mrużąc oczy i otwierając szeroko usta. Zbierało mu się na kichnięcie, które potem nadeszło, ale które wykonał i wyciszył z zamkniętymi ustami oraz nosem.

— Na zdrowie!

— Dziękuję — odparł z ulgą. — Już wiem, miś miał po prostu alergię na obłudę.

— Powiedz szczerze, czy coś cię bierze po tym tańcu w ulewie? — spytałam i z troską dotknęłam jego czoła. Jego czoło nie było rozgrzane na tyle bym stwierdziła stan gorączkowy.

— To alergia na obłudę — powiedział, biorąc moją dłoń z czoła, a następnie ją ucałował w ramach wdzięczności za troskę związaną z jego stanem zdrowia.


blacK_orchiD

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro