Rozdział 41

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Godzinę po wyznaczonym czasie na spotkanie z Julianem, Susan wysłała mi wiadomość o treści: „Mogę być wyrocznią. Julian nie jest moim ojcem". Do tego załączyła emotikon z uśmiechniętą buźką do góry nogami.

„Jak zareagował?"

„Pobladł i zemdlał. Zabrali go na oddział ratunkowy, gdzie mu się polepszyło, ale nie chciał ze mną rozmawiać. Liczyłam, że o coś go wypytam, ale szybko wypisał się ze szpitala. Było mu aż tak wstyd?"

„Nie ma co się dziwić. Oskarżył męża swojej dawnej miłości o niebycie ojcem jej dziecka. Ja bym się palił ze wstydu."

„W sumie... Wracam do pracy!"

Jedna sprawa wyjaśniona. Przynajmniej o jednego wariata mniej, więc i ja mogłem wrócić do swojej pracy.

Wgapiałem się tempo w ekran monitora, na którym miałem powiększone zdjęcia tajemniczego gościa mojego ojca. Wróciłem do tego tematu, bo to jednak była największa niewiadoma tego syfu. Podszedłem do tego z nadzieją, że pusta głowa otwarta na nowe teorie coś da. Bujałem się na fotelu, szukając właściwego dopasowania. W jego otoczeniu nie było kobiet, nawet tych do towarzystwa. A jednak ta konkretna przyśpieszyła mój ślub. Posłanniczka Lloyda? Wątpię, to typ, który nie szanuje kobiet, więc nie powierzyłby jej nawet prostego doręczenia wiadomości, on by to zrobił brutalniej. Po tym, że nagle zniknęła wnioskuję, że ojciec się jej pozbył.

Dlaczego?

Brak odpowiedzi.

Na jakie pytanie jeszcze nie znamy odpowiedzi?

Dlaczego ojciec Susan mi nie ufa?

Przybliżyłem się do komputera i wstukałem w wyszukiwanie adres, który miał być ratunkiem Susan. Wyskoczyły mi wszystkie możliwe informacje, a w zasadzie tylko ta o aktualnej właścicielce. Lucy Prescott. Emerytowanej nauczycielce biologii, mieszkająca w San Diego. Przeniosła się na zachód, żeby tam studiować. Dom w Atlancie to jej rodzinny dom, w którym po śmierci rodziców, mieszkała jej siostra. Ta zmarła dwa lata temu i dlatego dom stoi pusty. Dlaczego Prescott wciąż chce go opłacać, skoro ostatni raz odwiedziła te strony, kiedy jej siostra jeszcze żyła? Za bardzo boli ją utrata najbliższych, by odwiedzić rodzinne miasto, ale sentyment nie pozwala jej sprzedać nieruchomości? Mieszka w San Diego i nie wiedzie jej się źle w porównaniu do większości emerytów, którzy muszą sobie dorabiać, by mieć za co żyć. Ma spore oszczędności, a jej hobby to gra w szachy. Urocza babcia, co jej dom ma wspólnego z ratowaniem Susan?! Straciłem na dumanie nad tym kilka godzin, a i tak ugrzęzłem na mieliźnie.

— Znów ta Kalifornia... — powiedziałem sam do siebie z lekkim zaskoczeniem. Albo to znaki w tej sprawie, albo klątwa rzucona na mnie. — Susan! — zawołałem kobietę z salonu.

Nie rozmawialiśmy o tej sprawie, a powinniśmy.

Po chwili Susan przydreptała razem z Bri za plecami.

— Wołałem Susan, a nie Susan i Bridget. — Zauważyłem w stronę bardzo wścibskiej kobiety.

— Jestem jej doradcą. — Przyznała z dumą i wyszła z jej cienia. Zdziwienie Susan na jej odpowiedź sprawiło, iż domyśliłem się, że Bri wymyśliła to na poczekaniu.

— A jeśli chciałem z nią omówić prywatne rzeczy? — dopytywałem, opierając się swobodnie na fotelu.

— Pomogę! Na przykład jakie? — powiedziała ochoczo. Sama się prosi o jakąś głupią odpowiedź.

— Kwestia potomstwa. — Bri nie zna tego punktu, więc powinna ją ta sprawa zakłopotać.

Reakcja Susan była znikoma, ale szybko załapała żart i wciąż stała z założonymi rękami, czekając na reakcję swojej asystentki.

— Oj... — Speszyła się. — Dobrze, w takim razie... sobie pójdę... — odparła niezręcznie i zaczęła się wycofywać.

— Nie chcesz poznać szczegółów? — spytałem szelmowsko, podczas gdy rozbawiona Susan siadła przede mną w fotelu.

— To nie moja sprawa... — odparła przy drzwiach, które już chciała zamykać.

— Jak to dobrze, że nasza również nie. Wracaj nie będziemy o tym rozmawiać. — Zawróciłem, która nie ukrywała swojego lekkiego wkurzenia, ale chyba rozumiała, że nie może ot tak się wtrącać.

— Na razie nikt nas nie zmusza do posiadania dzieci. — Wyjaśniła Susan, którą lekko to zasmuciło. Dobrze wiedziała, że takie umowy mogą zostać naderwane przez nadgorliwych rodziców.

— Nigdy nikt nas do tego nie zmusi — powiedziałem stanowczo, patrząc w oczy kobiety. Była zatrwożona i przerażona tą myślą. — Zadbam o to. — Dodałem, a kobietę chyba to uspokoiło, bo się z nadzieją do mnie uśmiechnęła.

— O co chodzi? — spytała cichym i delikatnym głosem.

— Co wiesz o adresie, o którym powiedział ci ojciec?

— Wiem tylko, gdzie to jest. — Przyznała z nieświadomością.

Obraz z monitora wyświetliłem pomiędzy mną, a kobietami na wysokości oczu, ukazując im informacje o właścicielce.

— To właścicielka tego domu. Znasz ją? — Obie kobiety zaczęły czytać i przyglądać się wyświetlonemu obrazowi.

— Nie. Nie znam nikogo w Kalifornii.

— Jak miałaby wam zagrozić staruszka? — dopytywała Bri.

— Nie wiem — odparłem bezsilnie.

— Może użyczyła komuś tego domu albo wynajmuje potajemnie? — Zarzuciła Susan.

— Trzeba więc udowodnić tą tezę — rzekłem i zacząłem poszukiwać bliskich tej kobiety, ale szybko się okazało, że nic o jej związkach i relacjach nie ma w bazach. — Cholera...

— A może by tak osobiście to sprawdzić? — Susan jest dziś płodna w dobre pomysły.

Podczas kiedy ja analizowałem ten pomysł, Bri bez zastanowienia krzyknęła:

— Zły pomysł!

— To jak inaczej się tego dowiedzieć? — spytała się jej podniesionym tonem.

— Inaczej, ale nie osobiście! Jonathan powiedz jej, że to zły pomysł! — Irytacja Bridget była wyjątkowo dziwna.

— Dlaczego? To nie jest zły pomysł. — Przyznałem. — Czego nie da się sprawdzić zdalnie to należy to sprawdzić osobiście.

— Ale to może być niebezpieczne! — Upierała się. — Nie możecie tam jechać!

— Dobrze, może tak być. Zatem sam pojadę.

— Nie! Co Susan zrobi, jeśli coś ci się stanie?! Kto jej pomoże i ją obroni?!

— Będę siedział tylko w samochodzie. Nie zamierzam robić nalotu na ten dom. Podejrzę kto wchodzi, wychodzi i co tam się dzieje. — Wyjaśniłem na spokojnie. — Zrobię to wieczorem, będzie ciemno, więc mniejsza szansa na przyłapanie. Musimy ruszyć, Bri! — Rzuciłem pełen werwy.

Bridget pomruczała coś pod nosem, ale z niezadowoloną miną odpuściła. Bardzo się wkręciła w nasz los i widać, że zależy jej na nas. Ma szczęście, że ten syf nie dotyczy jej... 


 ∞

blacK_orchiD

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro