Rozdział 40: Chrzest Kuguarów

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Cass trzymała Tarę za rękę, gdy szły za milczącym Lucienem. Jak gdyby nigdy nic, wyszli z Balcane. Maryla nawet nie pisnęła słowem, gdy minęli jej kontuar – odprowadziła ich jedynie czujnym spojrzeniem.

Towarzysząca cisza sprawiała, że Cass zaczynała się denerwować. Chrzest u Sępicieli dalej przyprawiał ją o ciarki. Jeszcze długo po nim, śniła o lecących kulach światła i nie było to przyjemne. Chciała wierzyć słowom Mel, która twierdziła, że chrzest u Kuguarów będzie znacznie przyjemniejszy.

Po paru minutach marszu doszli do wschodniej części terenów Nigelthen i ich oczom ukazał się parterowy budynek z zamurowanymi oknami. Lucien podszedł do drzwi jako pierwszy i przepuścił resztę przez próg. Na zachętę posłał przyjaciółkom pokrzepiający uśmiech. Poczuły się nieco lepiej.

W środku majaczyło wątłe światło powieszonej przy suficie jarzeniówki. Cass omiotła wzrokiem spore zgromadzenie członków stowarzyszenia z frakcji Kuguarów. Wszyscy byli ubrani w czerwone, zakapturzone szaty – zupełnie jak przewidziała Melinda i Victor. Wraz z Tarą zostały zaproszone, by usiąść na krzesłach. Nie wszyscy dotarli jeszcze na miejsce, więc czekały na rozwój wydarzeń w milczeniu. Cass, nawet gdyby chciała odezwać się do Tary, to jej głos najprawdopodobniej zastygłby gdzieś w połowie drogi.

Gdy wszyscy studenci zostali już sprowadzeni, Lucien wyszedł na środek i odezwał się niskim głosem:

— Witajcie na chrzcie w Domu Kuguarów. Podczas Ceremonii Prób komnata zaświeciła się dla was na czerwono, dlatego tutaj jesteście — powiedział rzeczowo. — Dziś poznamy wasze dalsze losy. Jeśli przejdziecie chrzest, staniecie się pełnoprawnymi członkami Stowarzyszenia Paproci. Jeśli, nie, cóż... od dziś będziecie nazwani ewenementami. Zapomnicie o tym, co się tu wydarzyło i dalej będziecie zwykłymi studentami.

Rutherford położył spojrzenie na Cass i spostrzegła, że kąciki jego ust drgnęły lekko. Zdążyła go trochę poznać i czuła, że maska twardego, poważnego osiłka była jedynie fasadą. Lubiła tego gościa.

— Na stole znajdziecie kubeczki, dla każdego po jednym. Wypijcie zawartość.

Cass nie zdziwiło to polecenie. Tara jednak spojrzała na przyjaciółkę niepewnie. Ta pocieszyła ją uśmiechem i ścisnęła za dłoń, gdy stanęły obok siebie przy stoliku.

— Będzie dobrze — szepnęła, sama mając nadzieję, że tak się stanie.

Cass spojrzała na zawartość swojego naczynia. Niczym nie przypominało tego, co podano studentom przy chrzcie w Domu Sępicieli. Tym razem była to gęsta, czarna jak smoła substancja. Po ciele Cass przeszedł dreszcz.

Co, jeśli znowu stracę kontrolę i tym razem komuś naprawdę stanie się krzywda?

Nie chciała zranić nikogo ze zgromadzonych, ani Tary, ani Luciena. Zadrżała, przełykając nieznośnie cierpki, gęsty płyn.

Rutherford nie kazał nikomu wychodzić, czy czekać na swoją kolej. Gdy wrócili na środek pomieszczenia i krzesełka zostały uprzątnięte i zaczęło robić się ciekawie. Cass omiotła spojrzeniem zgromadzonych. Członkowie stowarzyszenia wciąż mieli na głowach czerwone kaptury, z wyjątkiem Luciena.

Nagle studenci, na czele z Tarą, zaczęli patrzeć po sobie, jakby nie byli pewni, co się z nimi dzieje. Niektórzy byli znacznie bardziej zorientowani, od innych. Mieli świadomość tego, co zaraz się stanie. Tara przyglądała się swoim dłoniom, które jak na zawołanie zaczęły pojawiać się i znikać, jak wtedy, gdy opowiadała o tym po raz pierwszy.

— Powodzenia — powiedział Lucien i zapadła ciemność.

Cass odwróciła się, chcąc cokolwiek dojrzeć, ale jej oczy nie przyzwyczaiły się jeszcze do otulającego mroku. Usłyszała szepty, chichot i szelest ubrań. Zamrugała i dopiero wtedy dostrzegła, że dookoła lewitują dziesiątki cienistych postaci – wszyscy studenci zmienili się w cienie.

Jakimś cudem wyraźnie mogła dojrzeć ich mgliste krawędzie i znacznie ciemniejsze kształty. Byli bardziej mroczni, niż ciemność dookoła – niczym małe, czarne dziury. Punktem zaczepienia stały się ich rozjarzone na żółto ślepia. Cass wzdrygnęła się, bo oczami wyobraźni zobaczyła swojego prześladowcę. Był przecież jednym z nich... Mógł być każdym.

Myślała już, że jako jedyna pozostanie po prostu ludzką sobą, gdy nagle poczuła coś dziwnego. Nie było to takie samo uczucie, jak podczas chrztu u Sępicieli. Nie towarzyszyła temu fala gorąca, czy ciepło przepływające pod skórą. Znalazła w sobie dziwną pustkę, chłód i nęcące uczucie, jakby ktoś ją wołał...

Najpierw, przez ułamek sekundy sądziła, że wybuchnie, niczym Gwiazda Śmierci po zestrzeleniu przez Luka Skywalkera. Jednak potem, jej ciało zaczęło się kurczyć i rozpadać. Przemieniała się w protogwiazdę – zapadająca się w sobie pod wpływem grawitacji i własnej, choć nieznanej energii. Spojrzała na dłonie. Wzdrygnęła się, bo choć ledwie je dostrzegała, to była całkiem świadoma ich zanikania. Skóra swędziała i mrowiła, lecz w tym samym czasie dłonie migotały jak źle nastawiony telewizor kineskopowy. Cass ogarnęły dreszcze podniecenia. Odblokowała się na dobre, nie chcąc zatrzymywać dłużej przemiany.

Uniosła się nad ziemię z lekkością piórka, porwanego przez wiatr. Machnęła stopami w powietrzu, nie dowierzając temu, że nie dotykała już ziemi. Ale jej stóp już nie było... Pod sobą miała tylko czarną mgłą. Otaczała ją z góry, z dołu, z prawej i z lewej strony.

Nie... to ja nią jestem.

Przeobraziła się w czarny kształt i czuła w tym dziwną naturalność. Wtedy pojawił się ucisk w miejscu, gdzie powinna być głowa. Próbowała dotknąć skroni, ale nie miała przecież ani dłoni, ani palców. Rozejrzała się gorączkowo, lecz członkowie stowarzyszenia w czerwonych szatach zdawali się nie dostrzegać nic niepokojącego. Lucien też wciąż stał i obserwował.

Ból rósł diametralnie w ciągu kilku sekund i nagle wybuchnął z całą mocą. Cass chciała wrzeszczeć, ale nie wiedziała jak. Nie miała już przecież ust.

Tak narodzi się nowy początek — syknęła złowieszczo Scylisa w jej głowie.

Czar nagle prysnął i Cass upadła z łoskotem na ziemię. Wyraźnie poczuła uderzenie kolan i usłyszała swój jęk. Znowu była w ludzkim ciele. Ledwie świadomie wyczuła czyjeś dłonie na plecach.

— Cass, wszystko gra? — zapytał Lucien, kucając przy dziewczynie.

Nie była w stanie mu odpowiedzieć. Znowu słyszała w głowie obce wrzaski, szepty i syki setek nieprzyjaznych głosów. Krzyczeli, że zaraz ją dopadną, że nadszedł jej koniec. Łzy płynęły jej po policzkach, gdy zwijała się na brudnym betonie.

— Poczekajcie na zewnątrz! — zażądał Lucien władczym tonem.

Ciężko było Cass rejestrować to, co działo się potem, bo widziała tylko ciemność. Przestała płakać, bo ból przyćmił wszystko. Gdy już się uspokoiła, usiadła bardziej trzeźwo. W pomieszczeniu znów majaczyło wątłe światełko żarówki. Spojrzała przerażona na Luciena, który miał bardzo zaniepokojoną minę.

— Przeszłaś oba chrzty, Cass — poinformował nerwowo. — Ale za cholerę nie wiem, co to oznacza.

Dziewczyna przełknęła ślinę równie zdenerwowana, co on. Wstał i górując nad nią, patrzył nieobecnym wzrokiem w ścianę.

— Na razie wracaj razem z pozostałymi do łóżek — zawyrokował i pomógł Cass wstać. Otrzepała ubranie i razem wyszli na powietrze. Tam wszyscy czekali w napięciu. Lucien szybko odszedł na bok do zakapturzonych postaci.

— Każdy przeszedł dziś chrzest. W tym roku nikt nie zostanie ewenementem — ogłosił entuzjastycznie.

Studenci zaczęli ściskać się i gratulować sobie nawzajem. Niektórzy patrzyli na Cass dziwnie, ale nie wiedziała, czy się jej boją, czy nią gardzą. Wciąż była rozchwiana, gdy obok podeszła Tara i uścisnęła przyjaciółkę pokrzepiająco.

— Możecie wrócić do sypialni. Niebawem dowiecie się, co dalej. — Lucien posłał wszystkim nikły uśmiech uznania i zaczął oddalać się z pozostałymi członkami stowarzyszenia.

— Gdzie Victor i Melinda? — zapytała szeptem Cass. Tara wzruszyła ramionami. — Myślisz, że powinniśmy iść za nimi? — Wskazała głową tłum czerwonych peleryn.

— Nie wiem, Cass. Dobrze się czujesz?

— Tak. Już w porządku — odetchnęła. — Chodźmy.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro