Rozdział 8: Ceremonia Prób

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


A teraz przed Wami odrobinę dłuższy rozdział, ale nie dałam rady go już podzielić, bo dzieją się tu istotne rzeczy. Miłego czytania! :)

⋅∙∘☽☣☾∘⋅⋅⋅∙∘☽☣☾∘⋅⋅⋅∙∘☽☣☾∘⋅⋅


W katakumbach rozwieszono lampy, ale nie dawały wiele światła. Bok zakuł Cass znowu, gdy na zakręcie otarła się o ścianę. Przeszła za innymi przez próg sali. Rozglądała się, instynktownie szukając drogi ucieczki. Nie mogła znaleźć Tary. Inni także byli zdezorientowani, niektórzy z przerażenia zaczęli płakać. Kilku chłopaków szykowało się nawet do bitki. Pomieszczenie, do którego ich zapędzono, wyglądało jak podziemna krypta. Kątem oka Cass zauważyła, że pod ścianami stały kamienne grobowce. Na drugim końcu, pod rzeźbioną archiwoltą w kształcie łuku, zauważyła potężne drzwi. Były podzielone na kilka kwater, a w każdej umieszczono płaskorzeźby z jakimiś scenkami.

Żołnierze odstąpili mechanicznie, stając z drugiej strony krypty, niczym klony–szturmowcy. Próg przekroczyła trójka profesorów i Salesia Lane. Zaraz za nimi szli także Lucien Rutherford i Trevor Crumandames – głowy domów kolegium. Po ich twarzach nie było widać żadnych emocji.

Głos zabrał przysadzisty profesor w zielonym surducie:

— Nazywam się profesor Henry Doyle. Wybaczcie to surowe traktowanie — powiedział z nutą żalu, ściskając melonik w parówkowatych palcach. — Teraz czekają na was uroczyste Próby, które zdecydują, w którym domu Kolegium Nigelthen będziecie budować swoją przyszłość i kształtować posiadane umiejętności.

— Nie znaleźliście się tutaj z przypadku — kontynuowała Salesia. — Jesteście wyjątkowi. Wkrótce przekonacie się, że to też nie jest zwykłe kolegium. Jego misja jest znacznie ważniejsza, niż możecie sobie wyobrazić.

— Niech coroczna Ceremonia Prób się rozpocznie! — zawołał Oakley, a lampy naftowe na ścianach zapłonęły żywym ogniem, jakby ktoś je zaczarował. Studenci drgnęli, patrząc na to z przerażeniem.

Cass poczuła, że to, co zaraz się stanie, wcale jej się nie spodoba. Przypadkiem zawiesiła wzrok na twarzy wysokiego blondyna o mroźnym spojrzeniu. Tak się składało, że on również patrzył wprost na Cass, jakby chciał wywołać ją telepatycznie. Dreszcz przebiegł jej po plecach i szybko odwróciła wzrok. Zlustrowała drzwi przy końcu sali. Sęk w tym, że nie były już zwyczajne – mieniły się dziwnym blaskiem. Wytężyła wzrok, lecz gdy zamrugała, to wrażenie zniknęło.

Na środek wysunęła się postać gotycko wyglądającej kobiety. Przedstawiła się jako profesor Julia Wittman.

— Ceremonia Prób to poważna inicjacja — zaczęła zachrypniętym głosem. — Tak jak profesor Oakley zdążył wspomnieć, Nigelthen dzieli się na wyjątkowe domy. Dom Kuguarów — powiedziała z niekrytą dumą — oraz Dom Sępicieli — dodała mniej optymistycznie.

— Ceremonia wskaże, do której grupy od dzisiaj będziecie należeć — wyjaśnił Oakley.

Ktoś w tłumie studentów odchrząknął. Chłopak w okularach podniósł dłoń do góry.

— W jaki sposób ma się konkretnie odbyć ta Ceremonia?

— Cierpliwość popłaca.

Nikt z pozostałych nie odważył się już podnieść ręki ani o nic zapytać. Cass wciąż rozglądała się po ludziach, zerkając też na wejście do krypty. Nigdzie nie widziała ani Tary, ani, co gorsza, swojego ojca.

— Zapraszam do siebie pannę Eleonor Atwell — wyczytała Salesia Lane z kartki, którą kurczowo trzymała.

Po sali rozległy się szepty i z szeregu wysunęła się niska dziewczyna. Oakley i Wittman stanęli niczym strażnicy po obu stronach tajemniczego portalu, tuż przy kamiennych kolumnach. Pulchny profesor nacisnął klamkę, a gdy uchylił skrzydło, mignęła jasność pomieszczenia wewnątrz. Salesia Lane stanęła za Eleonor i położyła jej rękę na ramieniu. Było coś niepokojącego w tym geście, który wcale nie miał służyć jako wsparcie. Popchnęła ją w kierunku progu i ołowiane drzwi się za nią zamknęły. Oakley ostentacyjnie przekręcił klucz w zamku i zapadła cisza, jakby ludzie dookoła przestali oddychać.

— Panno Atwell, słyszy mnie pani? — zapytał Oakley przez mikrofon utkwiony w kamiennej ścianie. Gdzieś w pobliżu musiał znajdować się system nagłośnieniowy, bo usłyszeli niewyraźne:

— Tak.

— Czy widzi pani przed sobą dwa kształty?

— N–nie...

Cass zmarszczyła czoło, nasłuchując i obserwując wszystko dookoła. Żołnierze patrzyli tępo przed siebie, jakby nie byli do końca ludźmi. Profesorowie zaś wydawali się całkowicie opanowani. Wtedy ujrzała zdezorientowaną Tarę, stojącą po drugiej stronie tłumu. Starając się nie robić zamieszania, przepchnęła się ukradkiem do przyjaciółki.

— Co oni wyprawiają?

— Nie mam, kurwa, pojęcia. — Była cała roztrzęsiona.

Znów usłyszeli niewyraźny głos Eleonor:

— Tak, teraz je widzę. Koło i trójkąt. Pokazały się, ale... Jak? Jak to możliwe? Przecież tu nikogo nie ma...

— Spokojnie, panno Atwell. Wszystko jest w porządku — uspokajał Oakley. — Teraz mnie posłuchaj uważnie. Skup się i wybierz jeden z kształtów. Następnie podejdź i stań w jego obrębie. Wybierz mądrze.

Studenci zaczęli szeptać między sobą. Julia Wittman szybko odwróciła się i warknęła w ich stronę, by się uciszyli i obserwowali.

— Co niby mamy obserwować? Przecież zamknęli ją w jakiejś kamiennej klitce! — jęknęła Tara.

— Coś mi tu śmierdzi. Widzisz tych żołnierzy?

— Myślisz, że to żołnierze?

— Wyglądają na nich. Poza tym, popatrz. — Cass podniosła bluzę, by zobaczyć ranę, którą spowodował jeden z nich.

— Co? — Zmarszczyła czoło Tara.

Cass pomacała raz jeszcze skórę, ale nic ją nie bolało. Po ranie nie było śladu.

— Mogę przysiąc, że jeden mnie zranił.

— Cisza na sali! — Wszyscy usłyszeli męskie warknięcie. Cass automatycznie podniosła oczy. Tym razem to Trevor postanowił uciszyć tłum. Na dodatek znów patrzył się prosto na jej twarz. Przełknęła ślinę, ale utrzymała ten kontakt wzrokowy. Jego spojrzenie było ostre niczym sztylet. Patrzył z nieskrywaną niechęcią i odrazą, jakby Cass była najokropniejszym robakiem na świecie.

O co mu chodzi? Mam coś na twarzy?

— Coś tu śmierdzi, Taro.

Tymczasem Oakley odpowiedział na jakieś pytanie zamkniętej wewnątrz komnaty dziewczyny. Cisza, która nastała później trwała jednak nienaturalnie długo. Wtedy wszyscy usłyszeliśmy wrzask Eleonor.

— Co tam się dzieje?! — krzyknął ktoś z nastolatków.

— WYPUŚĆCIE JĄ! — błagała płacząca dziewczyna obok nas.

Ktoś poderwał się z tłumu, chcąc samemu stać się bohaterem sytuacji. Inna grupka studentów wyrwała się w kierunku schodów do kaplicy, ale najbliżej stojący mundurowi szybko im to uniemożliwili.

— Eleonoro, cofnij się natychmiast pod ścianę! — zawołał Oakley spokojnym głosem. Zupełnie jakby spodziewał się takiego obrotu wydarzeń. Z głośników usłyszeliśmy, że biedna Atwell mruczy coś o bólu. — Odetchnij i spróbuj stanąć na drugim symbolu.

Po kilku minutach Eleonor w końcu musiała wejść w drugi kształt, bo znowu nastała przeciągająca się cisza. Potem rozległo się pukanie do drzwi. Profesor Oakley otworzył je i okazało się, że ściany wewnątrz komnaty nie były już białe, ale całkiem granatowe. Eleonor zaś uśmiechała się szeroko, a jej twarz wyglądała na bardziej wypoczętą i świetlistą. Zupełnie, jakby przedstawienie sprzed chwili nie miała miejsca. Profesorowie zaczęli bić brawo.

— Gratulacje. Kolor granatowy oznacza, że panna Atwell zasili szeregi Domu Sępicieli. Brawo!

Niektórzy uczniowie zachęceni brawami, również zaczęli nieśmiało klaskać. Atwell zaś wróciła do tłumu i zaczęła coś żwawo opowiadać z uśmiechem. Wyglądało na to, że wszystko było z nią już w porządku.

— Nie wiem, jak ty, ale ja wcale nie mam zamiaru tam wchodzić — szepnęła Tara.

— Ja też.

— Nie mają prawa nas do tego zmuszać. Jesteśmy pełnoletni.

Salesia Lane wyczytała kolejne nazwisko i całe przedstawienie znów się powtórzyło. Później byli następni i jeszcze kolejni. Niektórzy krzyczeli znacznie bardziej, inni w ogóle. Cass nie miała pojęcia, co działo się w środku tego pomieszczenia i wcale nie chciała się przekonywać.

Co to były za chore metody, by maltretować studentów tylko po to, by dołączyć ich do głupiego domu? Czy nie można nas po prostu podzielić alfabetycznie?

— Taraniee Marie Dhowan — wyczytał Oakley, a Cass stanęło coś w gardle i ścisnęła dłoń Tary.

— Wystąpisz sama, czy mamy cię wyciągnąć? — zapytała pogardliwym tonem Wittman.

— Do niczego mnie nie zmusicie!

Wittman skrzywiła się znacznie, ale to Salesia Lane zabrała głos:

— Panno Dhowan, czy nie jest pani dumna z przyjęcia na tak prestiżowy uniwersytet jak Oksford?

Tara zmieszała się na jej słowa.

— Naturalnie, że jestem.

— Czy nie jest pani wyjątkowo utalentowana, jeśli chodzi o kierunki muzyczne i wokalne?

— Jestem — odrzekła pewnie, prostując plecy.

— I na koniec, czy nie jest pani tutaj tylko i wyłącznie dzięki szczodrości Uniwersytetu Oksford, który podarował pani stypendium dla wyjątkowo utalentowanej jednostki?

Pewność z twarzy dziewczyny szybko się ulotniła, pozostawiając na jej miejscu ślady niedowierzania.

— To, że moi rodzice nie są obrzydliwie bogaci, by wysłać mnie na taką uczelnię samemu, nie znaczy, że teraz możecie mną rządzić, jakbym była kukiełką w teatrzyku dla lalek! — zawołała, a po krypcie poniosły się głosy podziwu i zgody. — Nie zmusicie mnie do wejścia za te przeklęte drzwi!

— Owszem, panno Dhowan — Salesia Lane zniżyła niebezpiecznie głos. — Jak sama przyznałaś, pani rodzice nie są majętni. Nie jest ich stać na studia dla córki. Lecz stypendium oksfordzkie też może w mgnieniu oka zniknąć, a pani stawi czoła jakiejś uwłaczającej pracy. Proszę nie marnować swojej szansy na lepsze życie przez dumę.

Tara z początku stała niewzruszona słowami Lane, jednak z sekundy na sekundę jej postawa się zmieniała. Niechętnie puściła dłoń Cass i wyszła na środek. Tak samo jak pozostali, została zamknięta w białej komnacie i poinstruowana, by wybrać symbol. Na szczęście nie krzyczała w ogóle i bardzo szybko zapukała. Po jej wyjściu tajemnicza komnata rozświetliła się na czerwono.

— A więc nowa Kuguarzyca. Gratulujemy Domowi Czerwonemu.

Znów rozległy się oklaski. Tara wróciła do Cass z wielkim uśmiechem. Wyglądała zupełnie inaczej niż chwilę temu.

— I jak? Co tam się wydarzyło?

Tara spojrzała na przyjaciółkę z rozmarzeniem w czarnych oczach.

— To było... coś magicznego — szepnęła z zachwytem. — Nie wiem, jak oni to zrobili, ale gdy tylko stanęłam w okręgu na podłodze... zobaczyłam tam taką piękną...

Przerwał jej głos Lane:

— Cassily Edevane.

Dziewczyna zesztywniała na całym ciele.

Studenci zaczęli szeptać między sobą o córce dziekana. Kadra zaś przypatrywała się jej uważnie, choć z dziwną czujnością. Cass odruchowo spojrzała też na lodowego księcia. Jego twarz wykrzywiał ohydny uśmieszek. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Tara wypchnęła ją z tłumu.

Podchodząc do Oakley'a, czuła, jak trzęsą się jej patykowate nogi. Miała wrażenie, że nie zdoła dojść do drzwi, a co dopiero przekroczyć progu komnaty. Wchodząc, myślała, że zwymiotuje. To uczucie pogorszyło się, gdy tylko usłyszała dźwięk przekręcanego w zamku klucza za plecami. Została całkiem sama w małej klitce. Kamienne ściany, łącznie z sufitem były przeraźliwie białe, aż biło po oczach. Nie zauważyła ani jednego ornamentu, fryzu, czy płaskorzeźby dookoła. Tylko biały, gładki kamień, który zdawał się mienić blaskiem i być jedynym źródłem światła.

— Panno Edevane — usłyszała wyraźnie głos Oakleya. — Czy widzi pani symbole?

Spojrzała na podłogę, ale była kompletnie czysta. Biała jak cała reszta otoczenia.

— Nic nie widzę.

— Proszę spróbować raz jeszcze.

Pokręciła z niedowierzaniem głową, ale zamrugała i znowu rzuciła okiem na podłogę. Tym razem, jak za dotknięciem różdżki, zobaczyła na posadzce narysowane kształty. Granatowy trójkąt i czerwone koło.

— Są — odezwała się, nie wierząc do końca w to, co widziała.

— Proszę zastanowić się nad jednym z nich. Skupić się i posłuchać swojego wnętrza. Gdzie każe stanąć intuicja?

Intuicja? Nie mogła uwierzyć, że naprawdę brała udział w takiej szopce. Czy to miała być jakaś podchwytliwa, psychologiczna gierka? Naprawdę nie miała ochoty na żadne manipulacje, zupełnie jak Tara. Wytężyła jednak umysł i przyjrzała się najpierw okręgowi, potem trójkątowi.

Który z nich wybrać? Tara stanęła na okręgu. Może i ja powinnam? Wtedy byłybyśmy w jednym domu.

Podeszła nieśmiało do narysowanego na podłodze symbolu i stanęła w jego obrębie. Nic się nie zmieniło. Rozejrzała się po komnacie. Wszystko wyglądało tak jak przed sekundą.

— To chyba nie działa.

Oakley nie odpowiedział. Stała więc, przestępując z nogi na nogę. Zniecierpliwiona tym wszystkim, wyszła z okręgu i spojrzała na trójkąt. Przeszła na drugi symbol, licząc na lepsze rezultaty. Miała jedynie nadzieję, że nie będzie boleć. Zacisnęła powieki i szczękę, czekając. Po chwili, otworzyła najpierw jedno oko, potem drugie. Znowu nic.

— Szlag by to trafił...

Oakley otworzył drzwi, a na jego pomarszczonej twarzy Cass zobaczyła zniecierpliwienie. Komnata za nią była tak samo biała, jak gdy do niej wchodziła.

— To nie zadziałało. Nie czuję żadnej różnicy.

Profesorowie z niepokojem zerknęli jej za plecy. Nie było śladu ani koloru czerwonego, ani granatowego. Gdzie więc miała należeć?

— Cóż... — bąknął. — To się też naturalnie zdarza. Rzadko, bo rzadko, ale zdarza.

— Nie ma się czym martwić, panno Edevane — dodał przysadzisty profesor z nikłym uśmiechem.

Cass odeszła zmieszana w kierunku studentów. Wciąż czuła na sobie obrzydliwie nachalny wzrok lodowego księcia.

— Tak. A, więc... Kolejna osoba. Zapraszamy teraz... — Oakley spojrzał wyczekująco na Lane, gładząc krzaczaste wąsy.

Tara ścisnęła dłoń przyjaciółki. Przyglądały się, jak kolejne osoby wchodzą i wychodzą z komnaty. Za każdym razem przybierała jeden z dwóch kolorów. Nikt nie był w takiej sytuacji, jak Cass.

— Tegoroczna Ceremonia Prób dobiegła końca — ogłosił Oakley. — Nie miejcie nam za złe bojowego wejścia. Chcieliśmy zrobić na was wrażenie, by wasze doświadczenie w naszym kolegium było niezapomniane.

Gdy dostali pozwolenie na opuszczenie krypty i udanie się na obiad, Cass poczuła się lepiej. Razem z przyjaciółką wdrapały się na górę, zostawiając te upiorne katakumby daleko za sobą. Już zamierzały skierować się do Ceberia Hall, gdy naprzeciw wyszedł im Victor.

— Co się tam do cholery wydarzyło? — Potargał na głowie i tak już poczochrane loki. — Słyszałem, jak inni szeptali, wychodząc.

— Miło cię widzieć w bardziej znajomej wersji — Cass uśmiechnęła się, kwitując go spojrzeniem. Tym razem miał na sobie fioletowy trzyczęściowy garnitur i wściekle kwiecisty krawat. — I na serio... Nie mam pojęcia, co się tam stało. Ty też brałeś w tym udział rok temu?

— Tak. Ah, Próby! Cóż... kurczę, ciężko to opisać — głowił się, poprawiając na sobie dopasowaną kamizelkę.

— Mnie ogarnęło szczęście, gdy już wychodziłam. Takie przeświadczenie... że jestem na swoim miejscu — ogłosiła Tara optymistycznie, co nijak do niej nie pasowało. Cass zmarszczyłam brwi sceptycznie.

Wypuścili tam jakiś gaz, czy coś?

— Zanim mnie wyczytali, zaczęłaś mówić, że coś tam zobaczyłaś...

— Tak? Ale co?

— Nie wiem. Mówiłaś, że to było piękne... Nie dokończyłaś zdania i wypchnęłaś mnie z tłumu. Co chciałaś powiedzieć? Co zobaczyłaś?

— Nie pamiętam, bym tam coś zobaczyła, Cass. Po prostu nagle zrobiło się czerwono, a ja poczułam się świetnie.

— Miałem tak samo rok temu — wyszczerzył się Victor. — A potem zrobiło się czerwoniutko! Jesteśmy w jednym domu. Piątka! — zawołał i wyciągnął dłoń do Tary. Ona szybko ją przybiła.

— A twoja dziewczyna?

— Tak. Mel też jest w naszej drużynie. — Uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Mieliśmy Próby razem. Też przeszła je śpiewająco. Ja tam podszedłem do tego na luzie. Jak zawsze. No i wyszło pięknie, co nie?

— Jasne...

— Nie martw się, Cass. To na pewno była jakaś usterka. Wiesz, system im może nie zadziałał. Dioda się przepaliła. Kolory się nie zmieniły, cholera wie... Na pewno poproszą cię jutro, żebyś to przeszła jeszcze raz — zapewnił przyjaciel.

— Możemy omówić to przy obiedzie? Zaraz umrę, jak czegoś nie zjem.

Przyznali Cass rację i skierowali się do Ceberia Hall. Wtedy usłyszeli za sobą wołanie:

— Cassily Edevane! — W ich stronę szła Salesia Lane, stukając rytmicznie obcasami czółenek. — Zapraszam za mną.

Cass miała wrażenie, że ktoś włożył jej na plecy wielki wór kamieni. Naprawdę nie miała ochoty nigdzie iść. Chciała po prostu zjeść obiad i odpocząć, by choć na chwilę zagłuszyć w głowie głos, który zarzucał jej, że nigdzie nie pasowała.


⋅∙∘☽☣☾∘⋅⋅


Ze skwaszoną miną weszła za Lane do Hig Winitt Hal, a jeszcze potem dalej korytarzami, gdzie mieściły się władze kolegium. Pokonywały klatki schodowe w całkowitym milczeniu, nie mijając po drodze nikogo. Im bliżej były gabinetu dziekana, tym głośniejsze słyszały rozmowy. Będąc tuż za drzwiami, Cass zrozumiała, że ludzie w środku nie tyle dyskutują, ile się kłócą.

Przeze mnie albo raczej... o mnie.

— Nie można robić ustępstw! To Ceremonia powinna wybrać! — podnosił głos Oakley.

— W tym przypadku nie ma nic innego, jak właśnie ustępstwa, Arthurze — odparł dziekan. Cass zrobiło się cieplej na sercu, gdy usłyszała głos ojca. Nawet, jeśli krzyczał.

Salesia odczekała chwilę i pchnęła drzwi. Gabinet był przestronny i bardzo elegancki. Czuć w nim było zapach perfum, które Cass doskonale znała. Dywany na podłodze zagłuszyły ich wejście i gdy Lane zamknęła drzwi, można było poczuć się jak w próżni.

Wszystkie pary oczu utkwione były w Cass.

— Witaj, Cassily — powiedział tata i podszedł, by ją uścisnąć. Zrobił to bardzo sztywnie i zdawkowo. Nie umknęło jej uwadze, że reszta przyglądała im się z dezaprobatą. — Usiądź. — Wskazał krzesło.

Zajęła miejsce, choć dziwnie się czuła, bo wszyscy stali, wisząc nad nią niczym kaci nad skazańcem.

— Musimy coś postanowić, dziekanie. Panna Edevane nie może pozostać bez domu — zawyrokował Oakley.

— Masz rację, Arthurze, aczkolwiek...

— Uważam, że powinna przejść Próby raz jeszcze — przerwała z wyższością Wittman. — Być może zaszła pomyłka i nie zostało... wykryte to, co powinno. Lub nie w takim stężeniu...

— Julio, proszę... — powiedział szybko dziekan, przyciskając nasadę nosa.

Zapadła cisza i atmosferę można by kroić nożem. Cass zaś była tak zdrętwiała, że nie czuła, jak wbijała paznokcie w wewnętrzną stronę dłoni.

— Nie może ktoś po prostu wybrać dla mnie jednego z domów? — odezwała się nieśmiało. Ojciec spojrzał na córkę z troską. — Albo... czy ja nie mogę wybrać? Chciałabym należeć do Domu Kuguarów tak, jak moja przyjaciółka — napomknęła z nadzieją, wpatrzona w zielone oczy ojca.

— Niewątpliwie. — Wittman zmierzyła ją wzrokiem z ledwie skrywaną niechęcią.

Dziekan odchrząknął znacząco.

— Niestety tradycja mówi jasno, że dom sam wybiera sobie wychowanków podczas Ceremonii Prób — powiedział cichy dotychczas profesor w zielonym meloniku. — To jest niezmienne od... zawsze.

Dom sam sobie wybiera? Co to za brednie?

— A ty tych Prób nie przeszłaś — dodała Wittman twardo.

— Mówi to pani tak, jakby to była moja wina.

— To niczyja wina — wtrącił szybko dziekan. — Tak się zdarza. — Zacisnął zęby i podszedł bliżej córki. — Nie martw się tym, co się dzisiaj wydarzyło, rozumiesz? Czasem tak się dzieje z... różnych powodów.

— Co tam się wydarzyło, tato? — szepnęła ostro, co on jednak postanowił zignorować. Wyprostował się i zaczesał do tyłu miedziane włosy. Przez chwilę mierzyli się z Cass spojrzeniami. Lecz nic z jego oczu nie wyczytała.

— Jako dziekan Kolegium Nigethen postanawiam, że Cassily Edevane zostaje na czas nieokreślony przydzielona do obydwu funkcjonujących domów.

Po gabinecie potoczyły się oburzone głosy.

— Przynajmniej dopóki nie będzie klarowne, który dom dla niej bardziej właściwy.

— Ale dziekanie... — jęknęła Wittman.

— Postanowione — odrzekł twardo i zwrócił się do Cass z lekkim uśmiechem. — Należysz do obydwu domów Cassily. Na razie nie podlega to żadnej dyskusji.

Choć nie miała pojęcia, z czym to wszystko było związane, odwzajemniła uśmiech taty. Poczuła w tym geście wsparcie i zapewnienie. Dasz sobie radę. Wierzę w ciebie. Wkrótce została zwolniona z uczestniczenia w tym dziwnym spotkaniu. Wyszła więc i popędziła do Ceberii, mając nadzieję, że Tara, Victor i Mel nie zjedli jeszcze wszystkiego z obiadu.


⋅∙∘☽☣☾∘⋅⋅⋅∙∘☽☣☾∘⋅⋅⋅∙∘☽☣☾∘⋅⋅


Jak podobał się Wam pierwszy look na Trevora? ^^ 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro