Rozdział 15: Stowarzyszenie Paproci

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Po kolacji Tara wybrała się do biblioteki po wszystkie książki z muzykologii. Cass nie miała już siły, by wdrapywać się po schodach w wieży. Lekcja pływania całkiem ją wypompowała i po wielu godzinach wciąż czuła się zmęczona. Wczłapała się na piętro w Balcane. Na kanapach w kolorach Nigelthen nikt nie siedział, w salonie panowała cisza. Pchnęła więc drzwi do holu z sypialniami i zobaczyła, że na jednej z wycieraczek leżał osobliwy bukiecik. Składał się z liści paproci, obwiązanych wstążką. Obok spoczywała też połyskliwa koperta. Nigdy nie słyszała, by ktoś dawał komuś w prezencie paproć.

Niedorzeczne...

Zlustrowała opustoszały hol i ostrożnie zbliżyła się do bukietu, chcąc przyjrzeć się lepiej. Wtedy drzwi do sypialni otworzyły się i na progu stanęła dziewczyna w blond warkoczach.

— Ty to zostawiłaś? — zapytała niemal oskarżycielsko. Cass rozejrzała się po korytarzu i odpowiedziała zdezorientowana:

— Nie, dopiero weszłam.

— Spadaj stąd, bezdomna — mruknęła wrogo.

Cass nie zdążyła odpowiedzieć, bo blondynka chwyciła prezenty i przycisnęła je do piersi, jakby były najcenniejszym skarbem. Posyłając podejrzliwy wzrok, zamknęła z trzaskiem drzwi. Cass usłyszała jednak to, co warknęła już po drugiej stronie:

— Cholerne stowarzyszenie. Mogłoby być bardziej dyskretne...

Jej tętno przyspieszyło gwałtownie. Całe zmęczenie odpłynęło w zapomnienie. Myśli galopowały jak oszalałe, a kropki złączyły się ze sobą z zawrotną prędkością. Liście paproci i list były wiadomością lub... zaproszeniem. Poczuła, jak gorąca fala zalewa jej ciało.

Nie mogła spokojnie wysiedzieć w pokoju. Wciąż główkowała, sprawdzając, czy tamta dziewczyna wychodzi ze swojego pokoju. Nie minęła nawet pełna godzina, gdy usłyszała zamykane drzwi. Szybko popędziła więc za nią. Blondynka przechodziła przy samym kontuarze Maryli, więc Cass starała się przemknąć jak najciszej, by nie niepokoić wrednej kobiety. Gdy tylko drzwi na zewnątrz lekko się zatrzasnęły, ona również poszła do wyjścia. Na dworze zapadał już powoli zmrok, więc wtopiły się w krajobraz. Blondynka szybkim krokiem skierowała się na tyły Balcane, by wejść do piwnic. Cass podążyła za nią, zachowując odpowiedni dystans.

W powietrzu doskonale słychać było pohukiwanie sów i szamotaninę liści na wietrze. Przez moment Cass musiała przedzierać się przez zaniedbany krzew z kolcami. Poskutkowało to tym, że rozdarła sobie rajstopy.

Niech to szlag!

Pobiegła za dziewczyną do doskonale ukrytego, tajnego wejścia do piwnic. W środku panowała cisza, co nadało uroczystego klimatu, kontrastującego z dźwiękami nocy na zewnątrz. Po kilku minutach podążania za uczennicą, odszukała jedną z najmniej uczęszczanych klatek schodowych i zeszła na sam dół. Musiała wytężyć wzrok, by w niemal całkowitej ciemności nie wywinąć orła wprost na twarz. Od krętych, wąskich schodków zakręciło jej się w głowie i warknęła cicho pod nosem. Kroki blondynki wciąż niosły się echem wśród kamiennych ścian, oświetlonych starodawnymi kinkietami.

Po kilku minutach wędrowania zimnym korytarzem, Cass doszła do tego samego rozwidlenia, które pokonała kiedyś z Tarą, Mel, Victorem i Lorelai. Gdy nieznajoma zniknęła za kurtyną, przyczaiła się obok. Z Meliny bił blask dziesiątek świec. Wyraźnie słyszała rozmowy, jednak nie mogła wyłowić żadnych słów. Wtedy ktoś jeszcze zbliżył się szybkim krokiem. Zaplątała się w ciężki materiał kotary i błagała w myślach, by nikt jej nie nakrył.

Usłyszała męski głos:

— Lucien, czekamy jeszcze na Crumandamesa i będziemy zaczynać spotkanie.

— Wszystkie zaproszenia z naszej strony dotarły, Lafferty? — zapytał Lucien.

— Jasne. Osobiście podkładałem listy tam, gdzie mi kazałeś.

— Daj znać, kiedy ten lodowy dupek się zjawi — prychnął Rutherford i widocznie zniknął za kotarą, bo Cass poczuła ruch materiału. Uśmiechnęła się do siebie, słysząc, że też najwyraźniej przezywał Trevora różnymi epitetami związanymi z chłodem, który od niego bił.

Odczekała chwilę i wyściubiła nos z kryjówki. Była bardzo ciekawa, czego dowie się, słuchając tajemniczego zgromadzenia. Ręce jej się trzęsły, a skóra pokryła potem. Nie mogła pohamować podekscytowania. Dobiegł ją dźwięk kroków i wróciła szybko na swoje miejsce.

— Patrzcie, kto nareszcie nas zaszczycił swoją lodowatością! — zawołał Lucien, a kilka osób zaśmiało się cicho.

— Nie wkurwiaj mnie z wieczora, Rutherford — powiedział beznamiętnie Trevor.

— Co, arystokratyczny brzusio nie dostał jeszcze kolacyjki?

Trevor milczał, po czym powiedział lodowatym, zmęczonym głosem:

— Zaczynajmy.

Cass automatycznie pomyślała, że był ponadto wszystko. Zaciekawiła ją też wzmianka o jego arystokratyczności. Wtedy rozległy się ponowne szmery i szelesty. Wiele osób zajęło wyznaczone miejsca.

— To drugie spotkanie Stowarzyszenia Paproci w Nigelthen po wakacjach. Przez to, że ostatnio nie mieliśmy wiele czasu, dziś będzie wprowadzenie. Niektórzy pewnie brali udział w letnich szkoleniach, ale teraz wracamy z nowymi wyzwaniami — mocny głos Rutherforda wypełniał pomieszczenie.

Cass wyszła ze swojej kryjówki i delikatnie odgięła kotarę, by zobaczyć, co działo się wewnątrz. Tłoczyły się tam dziesiątki osób. Każdy miał na sobie długą, lśniącą togę przepasaną pozłacanym sznurem oraz kaptur na głowie. Szaty dzieliły się na dwie grupy – barwy Nigelthen. Czerwoni siedzieli przy sobie, nie mieszając się z granatowymi.

Lucien chciał kontynuować, lecz Trevor raptownie odchrząknął i wciął się mu w słowo:

— W trakcie wakacji, zdobyliśmy kilka nowych... informacji — skrzywił się. Blask bijący od kominka i wielu świec idealnie podkreślał jego wysokie kości policzkowe. — W związku z tym, priorytety naszej działalności trochę się zmieniły. Nie możemy wam teraz powiedzieć, o co chodzi, ale ma to związek z pewną ucieczką z więzienia Moc Ryen. Poza tym... — zastanowił się. — Władza jest po staremu. Lucien pozostaje głową Kuguarów, a ja Sępicieli.

Zapadła chwila ciszy, podczas której Crumandames mierzył wszystkim spojrzeniem. Rutherford tymczasem zacmokał i przejął wyimaginowaną mównicę:

— W najbliższym czasie będzie dostępny nowy harmonogram przesiadywania w Melinie. To tyle, jeśli chodzi o wstęp — powiedział zniecierpliwiony Rutherford i przepchnął się znów przed blondyna.

— Czas na zebrania poszczególnych frakcji — ogłosił Trevor.

Cass odskoczyła do tyłu i ukryła się za starą szafą. Po chwili wychyliła głowę i podążyła wzrokiem za studentami w czerwonych togach, którzy opuścili Melinę wraz z Lucienem. Crumandames, wraz z granatową frakcją został w środku. Dziewczyna z powrotem przemknęła do kotary i uchyliła ją lekko.

— Dobra, możecie ściągnąć te łachy — ogłosił prześmiewczo Trevor.

— Od kiedy to przestałeś być takim służbistą? — zaśmiał się jakiś chłopak.

Crumandames rzucił mu kpiące spojrzenie spod białej grzywki i zaczął rozwiązywać złoty sznur zwisający w pasie. Ściągnął przez głowę połyskliwy materiał. Kawałek jego koszulki się podwinął i Cass zobaczyła umięśniony brzuch i kolejne tatuaże. Oparła się o kotarę zbyt mocno i jedna z żabek zerwała się z trzaskiem.

— Słyszeliście coś?

Zrobiło jej się gorąco.

— To tylko przeciąg. Piwnice tak mają — odezwał się dziewczęcy, wesoły głosik.

Wtedy Cass dostrzegła Lorelai, która ściągnęła przez głowę swoją granatową szatę, a pod spodem miała wściekle różową bluzkę. Trevor obrzucił siostrę spojrzeniem, ale nie skomentował. Podszedł do baru i wyjął z kieszeni buteleczkę z brązowego szkła. Cass obserwowała, jak rozlał zawiesisty, złoty płyn do wielu szklanek. Każdy ze zgromadzonych dostał jedną i czekał na Trevora, który zawołał z mocą:

Ad maiorem lux gloriam!

Ad maiorem lux gloriam!* — odpowiedział tłum, po czym wznieśli toast i wypili zawartość. Trevor westchnął z lubością i oblizał wargi, jakby właśnie skosztował samego napoju bogów.

Wszyscy obecni w pomieszczeniu zastygli nagle bez ruchu. Nawet wieczna trajkotka Lorelai stała na baczność i nie mrugnęła okiem. Cass wpatrywała się intensywnie w ich twarze, które nagle były jak z kamienia. Powietrze wypełnił dziwny zapach mieszanki palonych ziół i benzyny. Zrobiło się duszno. Atmosfera stała się naelektryzowana.

Cass rozdziawiła buzię i wytrzeszczyła oczy, widząc, że dłonie zgromadzonych studentów zaczęły mienić się światłem. Musiała na moment przymknąć oczy – blask szybko stał się zbyt duży. Kontrastował pośród ciemnego wnętrza pokoju. Światło chciało przebić się przez ich skórę, jakby żyło wewnątrz nich – było ich uśpioną częścią. Cass przestała oddychać.

Zaczęło się od opuszek palców, następnie energia przepłynęła do nadgarstków i przedramion zgromadzonych. Świetliste nitki rozwarstwiały się, jakby czyste światło płynęło w ich żyłach. Wzrastało coraz wyżej i wyżej, by w końcu zniknąć za linią ubrań. Pomieszczenie wypełnił blask, emanujący od studentów. Cass podskoczyła, widząc, że mikroskopijne elementy światła przenikają przez ich skórę i unoszą się niczym iskierki ulatujące z ogniska. Odłamki energii rozpływały się w ciemności, a ona czułam dreszcze na całym ciele. Było jej jednocześnie niedobrze oraz błogo. Nie dało się oderwać wzroku od tego fenomenalnego zjawiska. Energia za wszelką cenę chciała wydostać się z ciał tych ludzi na wolność. Cass wpatrywała się z przerażeniem, ale też z fascynacją, jak powoli docierała tętnicami do szyi Trevora i następnie wpłynęła na zastygniętą twarz, rozświetlając jego oblicze. Czy byli obcymi, a może Jedi? Nie... Rozejrzała się po zgromadzonych. Z nimi światło czyniło to samo. Twarze studentów świeciły, jakby zamieniły się w pełne blasku malutkie słońca.

Wtedy dotarły do Cass słowa przeczytanych legend w „Sekretnych Światach". Z całą mocą poczuła, że to, co do tej pory wydawało się być jedynie bajką – okazało się prawdą. Przed jej oczami stali Klariusze w swojej prawdziwej formie. Nie można było tego inaczej wyjaśnić.

Zaczerpnęła w płuca potężny haust powietrza, nie zwracając wcześniej uwagi, że przestała oddychać. Obserwowała, jak ostatnie pasma złotego światła znikają na czubkach głów zabranych. Energia uciekła z ich ciał tak szybko, jak się pojawiła. Po sali rozeszły się szmery, studenci zaczęli się ruszać, jakby budzili się z głębokiego snu, czy transu. Cass odskoczyła do tyłu, bojąc się, że ktoś ją nakryje. To, co przed chwilą widziała, było piękne, niesamowite, intrygujące, ale także straszne i nie mogła tego ogarnąć umysłem. Czuła, że powoli ogarniała ją słabość. Podtrzymała się ściany, ale patrzyła dalej.

— Lorelai, sprawozdanie — nakazał znudzonym głosem Trevor, rozsiadając się znów w skórzanym fotelu.

Inni też zaczęli siadać na kanapach i krzesłach, jakby to, co przed chwilą miało miejsce, było czymś zupełnie normalnym. Wyglądali lepiej, zdrowiej i jaśniej. Ich skóra była promienista. Cass znów odetchnęła, chcąc, by myśli wróciły na właściwe tory. To nie był jeszcze koniec spotkania.

Lorelai wygrzebała plik kartek i wcisnęła bratu w dłoń. Przez chwilę czytał wszystko ze skupioną miną.

— Dlaczego nie było dzisiaj Oakleya? — zapytała jakaś dziewczyna w głębi pokoju.

— Profesor był zajęty, dlatego sami musieliśmy prowadzić wstęp.

Więc Oakley też był częścią tego magicznego świata?

Na twarz Lorelai wpłynął szeroki uśmiech. Radość drobnej dziewczyny była niezrozumiała, zważywszy na fakt, że brała właśnie udział w spotkaniu tajnego stowarzyszenia i piła podejrzaną substancję, która sprawiła, że światło przeszyło jej wnętrzności. Cass poczuła ciarki na całym ciele i rozejrzałam się po Melinie, chcąc odgonić myśli. Oddychała głęboko, by odpędzić zawroty głowy.

— Wszystko już wiem — mruknął Trevor, gdy skończył lekturę. — Resztę informacji dostaniecie niedługo w listach. Gęby na kłódkę, jeśli nie chcecie stąd wylecieć na zbity pysk — warknął lodowatym głosem.

Gdy wypełniało go światło, był zupełnie inny – potężny, ale nie zimny jak lód, a ciepły niczym słoneczny dzień. Anielski. Cass nie mogła tego zrozumieć. Przecież, z tego, co wiedziała, Klariusze byli tymi dobrymi istotami, prawda?

Nikt nie ośmielił się odezwać. Crumandames zlustrował wszystkich władczym wzrokiem i dodał spokojnie:

— Pamiętajcie, po co tu jesteście. Ciąży na was odpowiedzialność i obowiązek względem Stowarzyszenia Paproci i Bractwa Wizytów. Jeśli pozostaniecie wierni, w przyszłości, być może zajdziecie bardzo wysoko.

Grupa porzuciła oficjalny ton i zaczęła rozmowy na nudne i zwyczajne tematy. Cass kolejny raz przestąpiła z nogi na nogę. Nie miała pojęcia, ile tam stała – godzinę, dwie? Wachlowała się dłonią, bo wciąż czuła fale gorąca. Na co jeszcze właściwie czekała? Może liczyła, że tajemnicze światło wróci i pokaz rozpocznie się na nowo? Jedyne, czego była pewna, to, że bolały ją wszystkie mięśnie. Poza tym pęcherz coraz bardziej dawał o sobie znać, jakby dokładnie wiedział, że nie miała aktualnie możliwości udania się do toalety.

O dziwo, nie czuła strachu. Miała do czynienia z dziwnymi istotami, które pewnie mogłyby jej zrobić krzywdę, gdyby odkryły jej obecność. Ale odnalazła w sobie dziwną pewność, że nic złego mi jej groziło. W jej wnętrzu toczyła się walka, jak gdyby dwie osobowości prowadziły ze sobą zaciętą potyczkę. Jeden głos podpowiedział, że wszystko było w porządku, że nie musiała się bać. Zaś drugi wrzeszczał, nakazując ucieczkę, gdzie pieprz rośnie. Zdawało się, że to ona do niej mówiła – kobieta z koszmarów. Cass nie mogła tylko stwierdzić, czy była jej wrogiem, czy sprzymierzeńcem.

Bezmyślnie wodziła wzrokiem po wyluzowanej twarzy Trevora, gdy znów niechcący pociągnęła za materiał kotary. Pisnęła cichutko i szybko odskoczyła w tył, widząc, że materiał leci w dół. Zakręciło jej się w głowie i ledwo utrzymała równowagę. Rzuciła się biegiem, by znaleźć inną kryjówkę.

Rozmowy w Melinie ucichły i wszystkie głowy zwróciły się w kierunku wejścia. Trevor podniósł się z fotela niczym błyskawica.

— Teraz też chcesz powiedzieć, że to przeciąg? — warknął do Lorelai. — Ktoś tu węszy. Co tak stoicie? Sprawdźcie to — warknął.

Cass pobiegła w najdalszy kąt zagraconej piwnicy. W duchu dziękowała, że była tak szczupła i mogła wcisnąć się w każdy zakamarek. Udało jej się schować pomiędzy regałami, a wielką rzeźbą kuguara. Ze swojej kryjówki nadal słyszała tupot stóp nienawistne powarkiwania Trevora. Usiadła na podłodze, podtrzymując dłoń na kamiennej łapie kota. Coś było nie tak. Nie mogła złapać oddechu... W jej myślach wciąż kiełkowało stwierdzenie, że Klariusze byli tymi dobrymi, a Termorianie siali zamęt i strach. Tak przecież czytała...

Nic nie jest takie, jakie się wydaje... — Usłyszała wyraźny szept w głowie.

Wachlowała się dłonią i starała unormować oddychanie. Było jej gorąco i czuła powracające mdłości. Zawroty głowy się nasiliły, więc oparła czoło o zimną rzeźbę, mając nadzieję, że zaraz jej przejdzie. Usłyszała kroki. Wtedy obraz momentalnie rozmył jej się przed oczami i odpłynęła.


* „Ad maiorem lux gloriam" — tłumaczenie z łaciny, znaczące "na większą chwałę światłości".


⋅∙∘☽☣☾∘⋅⋅⋅∙∘☽☣☾∘⋅⋅⋅∙∘☽☣☾∘⋅⋅

Czy jakieś Wasze pytania uzyskały odpowiedzi? Jesteście ciekawi, co stanie się dalej w związku z tym, co zobaczyła na własne oczy Cass? Ja nie mogę się doczekać, aż pokażę Wam, do czego to wszystko doprowadzi! 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro