Rozdział 35: Żądza Mordu

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


— Cassily? Słyszysz mnie?

Dźwięk znajomego głosu dobiegał do niej gdzieś z daleka – jakby była oddzielona od Asha ścianą wody. W końcu uchyliła powieki i spojrzała na zaniepokojoną twarz nad sobą. Jego dłoń, osłonięta rękawiczką trzymała jej palce w uścisku. Cass poruszyła się i Ash szybko ścisnął jej ramię.

— Ostrożnie. — Pomógł jej wstać.

Cass w zdezorientowaniu rozejrzała się po kwaterach. W saloniku było ciemniej, niż pamiętała. Dotknęła twarzy i otarła wierzchem dłoni krew spod nosa.

— Co się stało?

— Zemdlałaś, po tym jak... Przepraszam cię, Cassily — szepnął, ściskając wciąż jej dłoń. Popatrzyła na niego z niemym szokiem. Po chwili wykrzesała z siebie słaby uśmiech.

— To tylko książka — przekonywała bardziej siebie, niż jego.

Powinnaś być wściekła. On wszystko zniszczył! – szepnął wściekle głos wewnątrz.

Nie wiedzieć czemu, ale Cass nie była zła; czuła jedynie smutek i bezradność. W tej książce mogły być odpowiedzi, które straciła na dobre.

Ash znienacka przytulił ją do siebie. Pogładził kciukiem plecy. Był cały spięty i wciąż zdenerwowany. To ona miała ochotę go uspokoić. Nie wiedziała, czy też szkoda mu było książki, czy chodziło o coś innego. Oderwała się niechętnie i uniosła głowę, by spojrzeć mu w oczy.

— Wszystko gra?

Uśmiechnął się, choć znów zobaczyła na jego twarzy cień – nałożoną maskę, jakąś sztuczność.

— Czy możemy, chociaż porozmawiać o tej książce? — zapytała z nadzieją. — Nie udało mi się dobrnąć do końca... Może będziesz wiedział coś, o czym nie zdążyłam przeczytać? W końcu sam należysz do tych niezwykłych istot, a to podobno było kompendium wiedzy o nich.

Ash przełknął ślinę, a jego jabłko Adama poruszyło się przy tym nerwowo.

— W porządku — powiedział w końcu.

Wspomniał o legendzie, której bohaterami byli trzej bracia. To oni zapoczątkowali istnienie niezwykłych ras, ponieważ znaleźli kryształy w grocie. Opowiedział ze szczegółami o magicznej energii, która dawała im moce. Opisał z pamięci kilka ilustracji przedstawiające krwawe walki i kobietę–generała. Cass słuchała go uważnie, cały czas była skupiona – wchłaniała jego słowa jak gąbka.

— Termorianie i Klariusze. Zło nie może istnieć bez dobra, tak jak światło nie istnieje bez ciemności. Zawsze rodzi się, gdy odrobina dobra postanawia się zbuntować lub jest do tego zmuszona. Klariusze więc walczyli w imieniu sprawiedliwości i pokoju, a zbuntowani Termorianie za wszelką cenę dążyli do władzy i mocy.

Cass wpatrywała się w niego z niemałą fascynacją. Powietrze dookoła stało się dziwnie naelektryzowane. Odchrząknęła i po chwili namysłu powiedziała:

— A termoriańska wojowniczka, generał wojsk... Scylisa? — To imię ledwo przeszło jej przez gardło.

Spojrzał na nią niepewnie, badawczo, po czym odparł:

— Sęk w tym, że nie zawsze była bezwzględną morderczynią — powiedział z żalem. — Jej matka uczyniła ją taką za pomocą mieszanki Polluxa i Antyluxa. Tak, jak opowiadałem kiedyś, wyprała jej mózg. Na szczęście została powstrzymana, zanim poślubiła bezwzględnego, wysoko postawionego Termorianina, Lewala Welstora. Gdyby się połączyli i mieli potomstwo, nastałaby nowa era mroku. Coś, czego Termor jeszcze nie zaznał, a przetrwał wiele.

— Więc Scylisa nie miała dzieci. Nie może być jakąś moja pra pra pra babką.

Ash pokiwał głową. Wyglądał, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie mógł nic wykrztusić.

Mężczyzna przypatrywał się Cass, jakby chciał ocenić, czy jej zainteresowanie było autentyczne. Temat magicznych istot i mocy wciąż był dla niej dziwnie abstrakcyjny, choć miała potwierdzenie, że takie rzeczy istniały naprawdę. Cass była częścią tego świata.

— Chcesz zobaczyć coś pięknego? — Ash zbliżył się do wysokiego, maswerkowego okna i spojrzał na Cass wyczekująco.

Podeszła więc i spojrzała na rzekę wijącą się w oddali. Dookoła leżał biały puch, okalający brzegi. Ash westchnął z uśmiechem i oboje wpatrywali się w milczeniu w taflę spokojnej wody. Odbijały się w niej wszystkie barwy zapadającego wieczoru; żółcie, pomarańcze, róże i fiolety, a w tyle nadal śpiewał Sinatra. Cass zapragnęła namalować kiedyś właśnie taki obraz z nimi w roli głównej.


"Mam cię pod skórą.

Głęboko wyrytą w sercu.

Tak głęboko, że jesteś częścią mnie.

Mam cię pod skórą.

Próbowałem się nie poddać.

Powiedziałem sobie: ten romans skończy się źle.

Ale dlaczego miałbym się mu opierać,

Gdy, wiem tak dobrze, kochanie,

Że jesteś częścią mnie?"*


Cass przeszyło silne uczucie deja vu, gdy odgarnął jej włosy za ucho. Patrzył, jakby widział tę dziewczynę pierwszy raz w życiu. Ona zaś wciąż, z ciekawością, wodziła wzrokiem po jego twarzy. Odrobinę dłużej zatrzymała się na ustach. Zrobiła kolejny krok, stanęła na palcach i bez pomyślunku pocałowała go. Choć było to jedynie muśnięcie i szybko się wycofała z obawy o jego reakcję, to w jej wnętrzu rozlało się ciepło.

Ash w oszołomieniu patrzył na nią dużymi oczami. Starał się ukryć, że gorączka owładnęła ciało, gdy tylko wargi Cass dotknęły jego. Zamrugał kilkakrotnie i nie mogąc się dłużej powstrzymywać, ponownie przywarł do jej ust. Westchnęła. Ash szybko odwrócił jej ciało tak, że opierała się plecami o parapet. Zupełnie stracił panowanie nad swoimi dłońmi i ustami, które błądziły nagle po jej szyi. To było więcej niż tylko pocałunek; to było spotkanie dwóch dusz, z których każda pragnęła czegoś więcej. W tym gorącym, niemalże łapczym pocałunku odnalazła się cała namiętność i pragnienie, które w nich kipiało od dawna.

Promienie zachodzącego słońca przebijały się przez szybę, tworząc złote smugi na ich skórze. Zatracili się w sobie, w trwającej chwili – zapomnieli o świecie zewnętrznym. Wtedy jednak Ash odsunął się, z trudem odrywając się od rozgrzanych ust Cass. Przełknął gulę w gardle i nieznacznie pokręcił głową.

— Wybacz. Nie panuję nad sobą — powiedział, błądząc wzrokiem gdzieś po ścianie. Jego spojrzenie płonęło gorącym żalem, bo poddał się pragnieniom, które próbował tłumić.

Jej serce zabiło szybciej, a w oczach pojawiło się niepokojące zaskoczenie. Położyła wzrok na jego twarz. Nie odkryła w niej ciepła, którego oczekiwała, ani delikatności, której pragnęła. Zamiast tego zobaczyła odbicie niepewności.

Poczuła się jak idiotka i od razu odwróciła wzrok na krajobraz za oknem. On zaś odchrząknął i odszedł. Zrobiło się chłodniej, gdy zostawił ją samotną przy oknie. Wpatrywała się w najpiękniejszy zachód słońca, jaki widziała w życiu, czując w sobie wyjątkowo dotkliwy chłód.

— Robi się późno — odezwał się szeptem Ash.

— Lepiej już pójdę — powiedziała szybko, zgarniając z kanapy torbę.

Co ja sobie myślałam?


⋅∙∘☽☣☾∘⋅⋅


— Cześć, Cass.

Dziewczyna odwróciła się, przerażona, że ktoś nakrył ją na schodzeniu z piętra profesorów. Odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła idącego do niej Luciena Rutherforda.

— Cześć.

— Chciałem cię zawiadomić, że w tym tygodniu odbędą się chrzty w Domu Kuguarów. Wolałem uprzedzić cię osobiście.

— Czyli co, wy nie porywacie ludzi pod osłoną nocy? Nie zakładacie worków na głowy?

Lucien uniósł krzaczastą brew.

— Słucham?

— Nie znasz metod Sępicieli? — zdziwiła się. — Nie ważne.

Lucien mruczał coś o przeklętych padalcach, gdy oboje schodzili marmurową klatką schodową. Na szczęście nie pytał, co Cass robiła na piętrze profesorskim.

Nagle zobaczyli, że na dole czekało już spore zbiegowisko, mimo że nadchodziła pora kolacji. Studenci zgromadzili się przy tablicy ogłoszeń, gdzie zwykle wypisane były informacje, plany zajęć i inne istotne rzeczy. Cass razem z Rutherfordem podeszli do zgromadzenia i tłum od razu zaczął się rozchodzić na ich widok.

Cass stanęła twarzą do tablicy i odjęło jej mowę. Czuła, że ciało zamarzło, a nogi zostały przyklejone do podłogi. Zaczęła dusić się, nie mogąc złapać oddechu.

— Wynocha stąd! Nie macie, co robić?! — wrzasnął Rutherford.

Wielu rozeszło się w popłochu, pozostali ociągali się jeszcze przez chwilę, obserwując szok wymalowany na twarzy Cass. W osłupieniu przyglądała się literom na tablicy, które krzyczały:

BEZDOMNA — MORDERCZYNI MATEK, TRUCICIELKA SIÓSTR.

Nie wiedziała, ile czasu stała tak w osłupieniu. Nagle usłyszała za sobą jadowity głos.

— Witaj, bezdomniaro.

Przymknęła oczy. Odwróciła się powoli i spojrzała na wymalowaną przesadną ilością makijażu twarz Liv Coldridge.

— Cassily... — przeciągnęła jej imię w taki sposób, że Cass zrobiło się niedobrze. — Prawie zamordowałaś mi siostrę.

— Wiesz, że tak nie było — odparła, wciąż będąc w szoku. Obok znów zebrała się grupka gapiów. Na domiar złego Lucien gdzieś zniknął.

— Nic nie zrobiłam Monette. Nie wiem, gdzie znalazła bransoletkę. — Miała dość tego, że każdy brał ją wciąż na celownik i obwiniał o wszystko.

— Oczywiście — prychnęła.

Cass odwróciła się na pięcie, by odejść. Takie zagrania były na poziomie przedszkola. Była na to za stara i zbyt zmęczona.

— Skoro już tak się rzucasz, to może opowiesz, jak to było z twoją matką, co? — Rzuciła Liv, robiąc wyzywającą minę. — Wszyscy chętnie się dowiemy.

Cass zamurowało.

Skąd mogła wiedzieć cokolwiek o mojej mamie?

— Nie wiem, o co ci chodzi — warknęła i skierowała się szybko do wyjścia z budynku.

Bezdomna...— cmoknęła. — Przecież już wszyscy wiedzą, że dałaś jej się spalić żywcem! — Zaśmiała się ohydnie.

Cass stanęła w miejscu. Poczuła pokłady wściekłości, które coraz bardziej zaczynały się w niej gotować – wezbrały jak rozwścieczone morze podczas sztormu. Zupełnie tak, jak kiedyś w gabinecie jej taty. Zacisnęła pięści.

— Coś ty powiedziała?

— Zabiłaś ją, bezdomna! Wepchnęłaś własną matkę do płonącego budynku. Ale przecież wszyscy wiedzą do czego możesz być zdolna. Jesteś przecież morderczynią! — zawołała wściekle. — Potem otrułaś mi siostrę. Verdanum wyżarło jej wnętrzności od środka!

Cass usłyszała nagle w swojej głowie zachrypnięty, szaleńczy śmiech kobiety ze snów.

Dookoła zaś stało już kilkadziesiąt osób, którzy zaczerpnęli powietrza w usta na dźwięk jej słów. Wszyscy gapili się z niedowierzaniem. Czysta nienawiść i wściekłość zapłonęły w Cass. Miała ochotę tylko rzucić się na Liv i wytrzeć jej gębą podłogę!

— Nie była nawet twoją prawdziwą matką. Nie kochała cię. Dlatego ją zamordowałaś, bezdomniaro? — warknęła z satysfakcją, wciąż gapiąc się na Cass. — Czy może powinnam używać twojego prawdziwego imienia, Scyliso? — syknęła jadowicie.

Zniszczę ją — podpowiedział głos. — Daj mi to zrobić.

Cass nie wytrzymała. Poddała się sile, która starała się uzyskać nad nią kontrolę i rzuciła się na Liv z pazurami. Bliźniaczka zupełnie się tego nie spodziewała. Od razu padła na ziemię pod ciężarem. Cass siedziała na niej okrakiem, a jej pięści same okładały dziewczynę. Wcale ich nie kontrolowała. Patrzyła na to wszystko z góry, działając na totalnym autopilocie. Miała ochotę wrzeszczeć i płakać jednocześnie. Była jak w amoku. Dookoła wszyscy krzyczeli i dopingowali, ale nie wiedziała kogo. Zapanował chaos.

Liv udało się w końcu wyswobodzić i niezdarnie przewróciła się na plecy. Zaczęła okładać Cass pięściami, lecz ta momentalnie złapała za jej dłoń i powaliła znów na ziemię. Świat dookoła zaczął wirować wbrew prawom fizyki. Była nagle tylko Cass i jej oprawczyni... a może ofiara?

Wrzaski się wznowiły. Cass zamrugała i miała wrażenie, że nagle zniknęła. Gdy znów otworzyła oczy, zobaczyła swoje dłonie na gardle Liv. Palce zaciskały się na jej łabędziej szyi, gdy ta pozostawała już całkiem bezbronna. Krew stopniowo odpływała z twarzy Liv i zrobiła się niebezpiecznie blado–fioletowa. Dusiła się, walcząc o oddech.

Cass wewnętrznie chciała przestać i skończyć tę chorą potyczkę, ale nie mogła się ruszyć. Nie miała kontroli nad swoimi palcami, które zaciskały się coraz szybciej. Wszystko zaczęło wibrować, czuła nadchodząca falę gorąca pod skórą. Miała ochotę wyć jak dzikie zwierze.

— Scylissssaaaa...

Usłyszała znienacka potworny szept. Wydobywał się z podłóg, ze ścian, zewsząd dookoła. Ból głowy wybuchł w jednej sekundzie i złapała się za skronie, kompletnie zapominając o Liv i bójce. Wtedy bliźniaczka wykorzystała sytuację i wbiła długie, wystylizowane pazury w szyję Cass z całej siły. Ona jednak ledwie zarejestrowała swój warzask. Odskoczyła na bok, gruchocząc kolanami o ziemię. Nie czuła nawet bólu, gdy z ran pociekły stróżki krwi. To szepty w głowie i rozdzierający ból skroni wiodły prym.

Cass miała wrażenie, że znów siedziała w nieznanej krainie. Że była w swoim śnie... Uciekała przed całą armią, ale w końcu ją znaleźli, a teraz dokonają ostatecznego ciosu. Nagle odleciała zupełnie w niebyt i ujrzała wszechobecną ciemność.


* cytat z tekstu piosenki Franka Sinatry "I've Got You Under My Skin" w moim tłumaczeniu. :)


⋅∙∘☽☣☾∘⋅⋅⋅∙∘☽☣☾∘⋅⋅⋅∙∘☽☣☾∘⋅⋅


Oj, dzieje się, dzieje! I to nie tylko w rozdziale powyżej!

Pewnie niektórzy z Was już widzieli najnowszy post na mojej tablicy. Oficjalnie wraz z nim zaczęłam swoją nowa Akcję Polecajka! ^^ 

Polega ona na wzajemnej promocji różnych autorów. Najprościej mówiąc – opublikuję post promujący wattpadowego twórcę, którego praca mnie zachwyciła. Ta osoba zrobi taki sam post o mnie na swojej tablicy. Proste. :) Mam nadzieję, że w ten sposób wszyscy zdobędą nowych czytelników i rozgłos. Jeśli czyta to osoba chętna do takiej wymiany, proszę napisać do mnie wiadomość. Poczytamy swoje dzieła nawzajem i być może też wymienimy się taką promocją. Zapraszam :) 

Tymczasem, w dzisiejszej POLECAJCE mam zaszczyt zaprosić wszystkich do idylliczna na "Serce Vilvena"! Więcej informacji o tej wyjątkowej autorce i jej historii znajdziecie w najnowszym poście na mojej tablicy. <3

Buziaki! xx

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro