Rozdział 6: Spotkania z Duchami

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Cass szła przez dziwny las i miała wrażenie, że kiedyś była już w podobnym miejscu. Różnił się jednak od scenerii, do których przywykła. Tutaj drzewa nie wyglądały normalnie. Były raczej spalonymi pniami, powyginanymi w różnych kierunkach; z gałęziami, które wyciągały się w przestrzeń, niczym ręce zawieszonych w czasie kościotrupów. Niebo zaś pokryte było krwistą łuną, a w powietrzu unosił się pył i odurzający smród siarki.

Dziewczyna śledziła postać. Tajemnicza kobieta szła kilka kroków przed Cass. Wyglądały bardzo podobnie. Jedyna różnica polegała na tym, że tamta miała na sobie czerwoną suknię z kompletnie innej epoki. Nagle zatrzymała się, oczekując na kogoś, więc Cass schowała się za spalonym drzewem, by obserwować sytuację.

Usłyszała mamrotanie nieznajomej:

— Muszę go przekonać. To jedyne wyjście...

Powietrze zawirowało i naprzeciwko kobiety w sukni pojawiła się cienista masa bez wyraźnego kształtu. Ciemność wkrótce uformowała się w sylwetkę i na polanie stanął młody mężczyzna. 

We śnie Cass nie mogła dostrzec jego twarzy, włosów, ani żadnej cechy charakterystycznej, lecz czuła wewnątrz, że go znała. Był smutny, rozżalony wręcz. Kobieta w sukni otworzyła usta, by się odezwać, ale nie zdążyła, bo mężczyzna w mgnieniu oka podszedł tak blisko, że dzieliło ich kilka cali. Złożył na jej ustach pocałunek  muśnięcie warg na przywitanie. Było w tym geście coś zdradzieckiego i zdawało się, że wolałby tego uniknąć.

Cass zamrugała jak zahipnotyzowana i uświadomiła sobie, że stała w zupełnie innym miejscu. Miała na sobie czerwoną suknię. Zamieniła się miejscami z tamtą kobietą. Mężczyzna zaś tkwił tuż przed nią i patrzył w oczy z prawdziwym żalem. Zupełnie, jakby chciał przeprosić za to, co zaraz miało się wydarzyć. Wtedy poczuła coś ciężkiego na dłoni. Mężczyzna w mgnieniu oka wcisnął jej rozżarzony do czerwoności wisior na łańcuszku. W tej samej chwili, za jej plecami pojawił się gwałtowny wiatr  czarna chmura uformowała się obok. Potem mężczyzna popchnął Cass i została pochłonięta przez wir.

Obraz polany oddalał się, jakby wpadła do króliczej nory. Czuła obrzydliwy swąd, przypominający spaloną gumę, a świst i huk setek wystrzałów wypełnił jej głowę. W dłoni ściskała wisior i czuła, że żar rozchodził się po całym jej ciele. Przyczyną tego nie był jednak przedmiot, a uczucie głębokiej zdrady, jakie przeszyło jej wnętrzności. Mogła przysiąc, że czuła namacalnie stalowy nóż wbity w plecy. Zaczęła wrzeszczeć, czując, że nieznajoma siła próbowała rozedrzeć ją na strzępy. Krzyczała z powodu zdrady, którą zgotował jej ktoś bliski. Ktoś, kogo nie pamiętała...

Hałas się oddalił i wylądowała w zaspie, oślepiona przez jaskrawe światło. Wszystkimi zmysłami poczuła gorący powiew; w tym miejscu panował ukrop. Dookoła z ziemi wystawały setki kryształowych, sieągających kilka metrów stalagmitów. Całość wyglądała jak szklany las. Pod nogami kłębił się biały puch, ale nie był to śnieg, a coś zupełnie innego. Tutaj nawet powietrze miało inną ciężkość. To był odmienny świat...

Cass podniosła się z kolan i otrzepała czerwoną suknię z odłamków kryształów. Gdy usłyszała tupot biegnących osób, zerwała się z miejsca. Nie wiedziała nawet, dlaczego to zrobiła. Jedyne, czego była świadoma, to zbliżające się zagrożenie. Biegnąc, czuła, jakby w głowie bitwę prowadziły dwie postaci. Jedna, która doskonale wiedziała, co się działo oraz druga, która wydawała się tam być z czystego przypadku. Do umysłu pchały się obce myśli i zamiary. Zupełnie, jakby ktoś nią sterował. Nogi kazały uciekać, więc biegła jak maszyna. Zdawała sobie sprawę, że była w niebezpieczeństwie i ktoś zaraz miał ją złapać. Ale kto i po co?

Wciąż za sobą słyszała grupę osób. Do uszu docierały krzyki i nawoływania wzmocnione echem, odbijającym się od kryształowych rzeźb. Było jej gorąco, a spocone włosy chlastały twarzy. Wtedy wpadła z impetem na wielki kryształ, który wyrósł znienacka. To spotkanie sprawiło, że ciało dotknął paraliż. Nie czuła już żadnej z kończyn, jakby ktoś rzucił na nie klątwę. Pozostawiona na pastwę losu, upadła na ostre kawałki białego podłoża. Zapadła cisza, a wszystko stanęło w miejscu, jakby sam czas postanowił się zatrzymać. Słyszała tylko bicie swojego zalęknionego serca.

Powietrze przeszył potężny ryk:

— Ssccylisssaaa!

Nie mogła już nic zrobić.

Mają mnie.


⋅∙∘☽☣☾∘⋅⋅


Gwałtowny łoskot zamykanych drzwi zbudził ją z koszmaru. Przez pierwszych kilka chwil, nie mogła przypomnieć sobie, gdzie właściwie się znajdowała.

— Już szósta, wstawaj! — zawołała beztrosko Lorelai.

Zaraz ją uduszę...

Cass podniosła się na łokciach i rozejrzała nieprzytomnie po pokoju. Potrzebowała kawy... Na drugim łóżku siedziała jej współlokatorka ubrana w różowy sweter, uczesana i perfekcyjnie umalowana. Jej wielkie, wodniste oczy wlepiały się ciekawsko w Cass. Jak długo Lorelai tak siedziała i na nią patrzyła, gdy spała?

— Mówił ci ktoś kiedyś, że masz zupełnie niezwykłe tęczówki? — zapytała tonem naukowca. — Jedna jest prawie czarna, a druga błękitna. — Po chwili zapaliła światło i Cass schowała głowę pod kołdrą. Nienawidziła wstawać tak wcześnie.

Dlaczego w ogóle mnie obudziła? Przecież jest sobota, na litość Boską!

— Wchodzisz w moją strefę komfortu — warknęła, zniesmaczona zachowaniem Lorelai. Blondynka tylko zachichotała, jakby usłyszała świetny kawał. — To się nazywa heterochromia i jest uwarunkowaniem genetycznym, gdybyś nie wiedziała.

Cass wychyliła się spod pierzyny i jednym okiem zobaczyła, że na dworze wciąż panował półmrok. Podniosła się z westchnieniem i odgarnęła czarne włosy z czoła. Lorelai zaś dalej czytała poranną gazetę. W końcu zakomunikowała, że idzie do łazienki. Od razu, gdy wyszła, Cass chwyciła za szkicownik i narysowała to, co widziała w koszmarze.

Gdy ostatnim razem obudziła się na pomoście nad rzeką, sen nie zagościł długo w jej myślach. Teraz jednak koszmar był równie przerażający. Sny, które miewała były bardzo realistyczne i wybujałe, ale ten koszmar przeszedł sam siebie. Naszkicowała spalony las i biegnącą przez niego postać w eleganckiej sukni. Na kolejnej stronie narysowała młodzieńca z wisiorem w dłoni. Wiedziała, że to wszystko było snem, jednak uczucia wydawały się tak bardzo realne, niemalże namacalne. Otrząsnęła się i z niedowierzaniem popatrzyła na tomiszcze, które przeglądała poprzedniego wieczora w bibliotece.

Naczytam się bzdur, a potem śnią mi się takie rzeczy.

Przejrzała szkicownik. Głównym tematem graficznego studium były podobizny cienistych jegomości z żółtymi ślepiami. Może jeśli oswoiłaby się z tymi koszmarami i cieniami, przestałaby się ich bać? W końcu sny to tylko odzwierciedlenie strachów.

Podeszła do szafy i otworzyła nieużywane dotąd skrzydło. Za drzwiczkami znajdowała się prowizoryczna umywalka i lustro, a także wieszak na ręczniki. Umyła twarz, ale po tak emocjonującej nocy musiała wziąć prysznic. Skierowała się więc do damskiej łazienki. W pierwszej chwili Cass zdziwiła się, że nigdzie w pobliżu nie spotkała Lorelai, ale była tak rozkojarzona wizjami z koszmaru, że machnęła na to ręką. Upewniwszy się, że wszyscy opuścili pomieszczenie, poczuła w końcu, że może swobodnie odkręcić wodę w prysznicu. Spłukała go i zaczęła nagrzewać wodę, po czym podeszła do umywalki, by umyć zęby.

Przed oczami wciąż miała obrazy z koszmaru. Była tak zamyślona, że o mały włos nie pomyliła kranów z ciepłą i zimną wodą. Przepłukała usta i chwyciła ręcznik po omacku. Wycierając buzię, spojrzała przelotnie w lustro. Nagle jej oczy rozszerzyły się z przerażenia. Automatycznie cofnęła się, nie mogąc uwierzyć w to, co widziałam.

Twarz, którą zobaczyła w lustrze, nie była jej własną. To był karykaturalny portret, zniekształcony w makabryczny sposób. Kąciki ust wykrzywione w szaleńczym uśmiechu, oczy przesiąknięte złowrogą energią. To nie była Cass.

— Spójrz na mnie! — Usłyszała przeraźliwe wołanie w swojej głowie.

Przywarła z piskiem do ściany. Gdy mrugnęła, w odbiciu widać już było tylko jej przerażoną minę. Wciąż zalewała ją lodowata fala przerażenia. W lustrze zobaczyła coś, co nie miało prawa istnieć. Zdawało się, że to była jej twarz, ale jednocześnie nią nie była.

Cass odwróciła się jak oparzona i zaczęła sprawdzać, czy aby na pewno była sama w łazience. Głos już się nie powtórzył. Ciszę przerywała tylko płynąca z prysznica woda. Oddech powoli wrócił do normy, ale czuła, jak włoski na jej rękach stały wciąż dębem. Nie zastanawiając się dłużej, szybko uciekła do pokoju.

Do diabła z prysznicem!


⋅∙∘☽☣☾∘⋅⋅


Niczym zahipnotyzowana schodziła po ciasnej klatce schodowej w Balcane. Ledwo świadoma, skinęła Maryli i skierowała się do Ceberia Hall na śniadanie. Budynek był rozlany po dużym terenie, a korytarz, którym szła, wydawał mi się ciągnąć kilometrami. Nie mogła skupić się na podziwianiu gobelinów ani gotyckich kinkietów. Całe szczęście, że wiele osób podążało w tym samym kierunku, bo inaczej zupełnie straciłaby poczucie miejsca i czasu.

Jak mama...

Czy możliwe, że też zaczynała mieć problemy z psychiką? Przecież to, co widziała w lustrze, nie mogło być prawdziwe. To była postać podobna do niej, ale jednocześnie obca, obłąkana i przerażająca. 

Nawet nie wiedziała, kiedy zatrzymała się w progu formalnej sali Ceberia Nifertunate Hal. Pomieszczenie było ogromne i już w sporej mierze zatłoczone. Górowało nad nim sklepienie gwiaździste z pięknymi detalami. Aniołów i... demonów? Cass wygięła brwi, przyglądając się chwilę wiekowej polichromii. Wtedy usłyszała nawoływanie. Odmachała Tarze, widząc, że przy długim stole siedzieli także Victor i jego nowa dziewczyna.

Victor? Przecież miał wciąż być w Kolegium Królowej...

Poszła więc do nich po skrzypiącym parkiecie. Wciąż zerkała na kamienne ściany, przyozdobione ciemną lamperią. Wzdłuż arkadowych ścian, zawieszone były portrety i tkane gobeliny. Nie mówiąc już o zauważalnych dookoła reliefach i kilku ogromnych kominkach. Ceberia Hall zapierała dech w piersiach takiemu pasjonatowi sztuki i architektury jak Cass. W końcu przestała się gapić jak cielę na malowane wrota i usiadła obok Tary przy jednym z dwóch długich stołów.

— Siemanko — powiedział uśmiechnięty Victor i związał czarne loki w luźny kucyk. Cass spostrzegła, że włosy sięgały mu aż za łopatki.

— Wyglądasz, jakbyś zapomniał spakować wszystkie swoje kolorowe garnitury i dodatki — zauważyła, lustrując jego granatową marynarkę z herbem Nigelthen.

— A ty, wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha — zarechotał charakterystycznie.

— O tym później — mruknęła. — Co ty tu w ogóle robisz?

— Studiuję.

— Nie w Kolegium Królowej?

— Taki był plan, jak wiecie. — Popatrzył znacząco, bo na to się umawiali od lat. — Rok temu zaszła jakaś pomyłka w papierach i przyjęli mnie do Nigelthen. Nie żałuję, jeśli pytacie. — Podniósł dłonie w obronnym geście. — Wiedziałabyś, gdybyś odwiedziła nas w wakacje na koloniach.

Cass spojrzała na Tarę porozumiewawczo. On też doświadczył pomyłki w papierach? To było bardziej, niż podejrzane.

— Ja nie wiedziałam, że jesteś w Nigelthen, a byłam na ostatnich koloniach — powiedziała Tara z przekąsem. Victor wzruszył tylko ramionami.

— Tak w ogóle, to jestem Melinda Chung. Możesz mówić mi Mel — przywitała się czerwonowłosa i podała Cass dłoń przez stół. Gdy się uśmiechała, jej oczy zmieniały się w cieniutkie kreseczki. Wyglądała wtedy jak postać z azjatyckiej kreskówki.

— Cassily. Możesz mówić mi Cass. — Uśmiechnęła się.

— Czy nie jest trochę wkurzające to, że wszyscy zdrabniamy nasze imiona? — rzuciła nagle Tara.

— Ja nie zdrabniam, Taraniee. Zawsze byłem i będę Victorem.

— Jasne, Vicky — zaśmiała się Melinda, klepiąc go po dłoni, której de facto nie wypuszczała z uścisku.

— To tylko na osobności — szepnął, zniżając głos.

Cass spojrzała na przyjaciółkę, która wyglądała, jakby miała zwymiotować

— Wracając do tematu... Cass wygląda, jakby zapomniała mundurka — zauważył Victor.

— Bardzo śmieszne. To nie liceum.

Prawda jednak była taka, że miała na sobie dosłownie byle co, w postaci rozciągniętego dresu i wyblakłej bluzy z Hanem Solo. Przez sytuację w łazience popędziła od razu na śniadanie. Zignorowała jednak przytyki przyjaciół na temat ubrań i bezceremonialnie zapytała:

— Nie wiecie przypadkiem, czy w Nigelthen straszy?

Mel wciągnęła ze świstem powietrze, a Victor przywołał szelmowski uśmiech.

— Idź ogarnąć śniadanie, zanim wszystko zniknie, a potem przejdziemy do pogaduszek.

Przyznała mu rację i podeszła do przeciwległej ściany, gdzie wystawione były metalowe wózki z wszystkim, czego na śniadanie mogłaby zapragnąć. Smakowite zapachy unosiły się znad smażonego bekonu, kiełbasek czy gorącej owsianki. Cass prawie dostała oczopląsu, widząc taki wybór różnego rodzaju dżemów i powideł, nie wspominając już o pieczywie. Wszystkie poradniki i biuletyny nie rzucały słów na wiatr, pisząc zawsze o elitaryzmie posiłków w kolegiach oksfordzkich. Aż zaburczało jej w brzuchu. Z talerzem jajecznicy na bekonie, miską płatków śniadaniowych, czarną kawą i czymś, co wyglądało na bajgle z twarożkiem i warzywami, wróciła na miejsce. Pozostali tylko wybałuszyli oczy, gdy postawiła na stoliku swoją tacę.

— Dlaczego zawsze tyle pożerasz, a i tak jesteś chuda? — zapytała z żalem Tara. Cass wzruszyła ramionami i spojrzała krytycznie na jej czarną kawę i kilka cząstek jabłka. Widząc wzrok przyjaciółki, Tara bąknęła pod nosem: — Odchudzam się.

Rozmowa zeszła na imponująco bogate menu w Nigelthen, gdy Cass zniecierpliwiła się i po prostu zapytała:

— To jak z tymi duchami?

— Pokaż mi jakiś wiekowy dom w Anglii, w którym nie straszy — odparła rozbawiona Melinda, odklejając się na chwilę od słomki, przez którą piła sok pomarańczowy. — A to jest najstarsze kolegium Oksfordu.

— Nigelthen samo w sobie wygląda jak kompleks nawiedzonych, gotyckich pałaców. Na pewno działy się tu dziwne rzeczy — dodał Victor, zakręcając na palcu ciemny loczek.

— Coś w tym jest — zamyśliła się Tara.

— Pytam was serio. Jesteście tutaj od roku.

— Ale o co dokładnie ci chodzi?

W kilku zdaniach opisała im to, co zobaczyła w lustrze.

— Robi się ciekawie! — zarechotał Victor.

— Interesujące... — dodała jego dziewczyna z ekscytacją.

Cass skakała wzrokiem po wszystkich obecnych. Przez moment miała wrażenie, że siedziała z bandą wariatów.

— Wyjaśni ktoś?

— Rano znów słyszałam rozmowę, że studenci znikają z Nigelthen, gdy tylko zaczną mieszać się w jakieś tajne stowarzyszenie — powiedziała Tara pół szeptem.

Victor się zaśmiał, mówiąc:

— To brednie!

— Chyba nie wierzycie w takie plotki? — dodała Mel z politowaniem na twarzy. — Coś ci się przywidziało, Cass.

Sama nie wiedziała już, w co wierzyć po tym, co przydarzyło jej się rano. Temat szybko się jednak urwał, co sprawiło, że poczuła się jeszcze gorzej. Aby przełamać milczenie w grupce, powiedziała z westchnieniem:

— A czy mówiłam już, że mieszkam z jakąś świruską? Dziś rano wgapiała się we mnie, gdy się obudziłam.

— Do Oksfordu dostają się sami geniusze, a czasem naprawdę idzie zbzikować, mając łeb tak napchany wiedzą — skwitował Victor.

— Mówisz z doświadczenia? — zapytała ironicznie Tara.

— Wszyscy wiemy, że nie jestem zbyt normalny. Podziękujcie za to moim nieprzyzwoicie bogatym rodzicom.

— Mel, lepiej uważaj, w co się pakujesz — odrzekła Tara z przekąsem.

Cass przestała ich słuchać, bo zauważyła, że przy wózkach z jedzeniem stanął pewien znajomy mężczyzna. Uniosła brwii, nie mogąc uwierzyć, że znów go widziała i to w dodatku w Nigelthen. Stał tam Ash Rowley. Z nikim nie rozmawiał, a ludzie przechodzący obok zdawali się go zupełnie nie zauważać. Ciężko było jej w to uwierzyć. Był naprawdę przystojny, a tacy zawsze nie mogli opędzić się od dziewczyn.

Przesunęła wzrokiem po opadających mu na czoło czarnych kosmykach, po ledwie widocznym zaroście, kończąc na linii kwadratowej żuchwy. Nagle on też podniósł onyksowe oczy wprost na Cass. Zrobiło jej się gorąco i szybko odwróciła wzrok.

Jak małe były szanse, że nieznajomy z pociągu znajdzie się w tym samym kolegium, co ona? Cass czuła ciekawość i ekscytację na samą myśl. Do policzków przypłynęła fala ciepła i zajęła się jedzeniem całej wałówki, którą przyniosła. Choć, naprawdę ciężko było jej zapanować nad oczami, by znów nie pofrunąć spojrzeniem do jego twarzy. Miała wrażenie, że też na nią patrzył i to przeświadczenie było dziwnie przyjemne. Wewnątrz była pewna jednego – musiała go poznać za wszelką cenę.

— Dziewczyny, widzimy się na ognisku? — zapytała Mel, wstając od stołu.

Tara i Cass posłały jej pytające spojrzenia.

— Nad rzeką będą dzisiaj zawody wioślarzy i mała imprezka wieczorem. Wszystko w ramach rozpoczęcia semestru — wyjaśnił Victor z uśmiechem.

— Jasne, będziemy — powiedziała szybko Cass i przeniosła ciekawski wzrok na Asha, który właśnie kierował się do wyjścia z sali.


⋅∙∘☽☣☾∘⋅⋅


Późnym popołudniem Cass wraz z Tarą szły wzdłuż brzegu rzeki, nad którą zgromadził się spory tłum. Rozgrywające się właśnie zawody wioślarskie ekscytowały większą jego część. Przestrzeń wypełniały okrzyki kibiców i wesoły gwar rozmów. Tłum studentów ubranych w barwy poszczególnych kolegiów, skupiał się na wydarzeniach na rzece. Kolorowe flagi falujące na wietrze dodawały przestrzeni radosnej energii.

Przyjaciółki dotarły do niewielkiego mostku, z którego był najlepszy widok. Z zaciekawieniem obserwowały rywalizację wioślarzy. Słońce odbijało się od kadłubów, tworząc iskrzące refleksy na powierzchni rzeki. Wtedy jedna z łodzi minęła most, wygrywając zawody. Widok triumfalnych uśmiechów na twarzach zwycięzców zdawał się rozświetlać całą scenerię.

— Wioślarze są seksi — przyznała Tara z cwanym uśmieszkiem. Cass posłała jej rozbawiony uśmiech.

Obie spacerowały bulwarem dopóki nie zaczęło się ściemniać. Gdy wybiła szósta, wróciły do miejsca, gdzie miało odbyć się ognisko. Tam na otwartej przestrzeni stało wiele stoisk z najróżniejszymi lokalnymi przedmiotami. Całość wyglądała jak miejski jarmark.

— Idziemy zobaczyć, co jest na straganach? — zagadnęła Cass.

Przyjaciółka pokiwała głową i pomaszerowały w kierunku drewnianych budek. Uwagę Tary przykuło stoisko z biżuterią, zaś Cass oddaliła się, by obejrzeć stragan z używanymi książkami. Uśmiechnęła się pod nosem, widząc zniszczona kopię "Wichrowych Wzgórz".

— Jest tu coś ciekawego? — Usłyszała za sobą ciepły głos.

— Ash — posłała mu szczery uśmiech i założyła za ucho czarne pasmo włosów. — Jakim cudem jesteśmy w tym samym kolegium? — zapytała z nieskrywaną radością. — Nie mogłam uwierzyć, gdy zobaczyłam cię na śniadaniu.

— Cóż, nie rozmawialiśmy o tym. Szanse były małe, ale jednak tu jesteśmy — zaśmiał się, poprawiając czarny prochowiec.

— Zostaniesz na ognisku? Zaraz się zacznie.

— Taki mam plan. Napijesz się czegoś? — zaproponował, a Cass pokiwała głową. — Zaraz wracam — uśmiechnął się i odszedł w kierunku stoiska z napojami.

— Taro! — szepnęła Cass, łapiąc przyjaciółkę za ramię. — Ash tutaj jest. Ten sam, którego poznałam w pociągu!

Tara omiotła ciekawskim wzrokiem okolicę.

— No to kuj żelazo póki gorące. Nie będę wam przeszkadzać. — Posłała oczko. — W zamian za to pójdę znaleźć Victora i jego dziewczynę — bąknęła. — Połam nogi! — wyszczerzyła się i zaczęła wycofywać z pola widzenia, trzymając uniesione kciuki.

Cass zaśmiała się na ten widok.

— Wszystko w porządku? — zapytał Ash, trzymając w rękach dwa kubki z lemoniadą.

— Jasne — uśmiechnęła się.

Rozmowa płynęła naturalnie, zupełnie jak wówczas w pociągu. Lawirowali między tematami, przechodząc z zagadnień książkowych na pasje i studia. Cass opowiedziała Ashowi o swojej miłości do sztuki i architektury. O tym, jak właśnie zaczęła studia na kierunku sztuk pięknych. Mężczyzna słuchał uważnie, zdumiony bogactwem zainteresowań swojej rozmówczyni.

— Czemu akurat Oksford? Jest tyle innych uczelni, które mają lepszy program artystyczny — powiedział, gdy ustali przy jednym z małych ognisk, by ogrzać dłonie.

— Moi rodzice skończyli kiedyś tę uczelnię. Zawsze ekscytowali się perspektywą, że pójdę w ich ślady. W końcu ich marzenia stały się moimi marzeniami — westchnęła z uśmiechem. — Poza tym, mój tata jest dziekanem... w jednym z kolegiów.

— Twoja mama też pracuje w szkolnictwie?

Cass zawahała się przez moment. Odchrząknęła, mówiąc:

— Nie... Moja mama jest... chora — wyznała napiętym głosem i odwróciła się na pięcie w kierunku oświetlonej ścieżki. Ash podążył za nią i zaczęli spacerować po parku.

— Przepraszam, nie chciałem cię zdenerwować.

— W porządku... Nie jestem przyzwyczajona, by o tym mówić — uśmiechnęła się słabo. — Moja mama cierpi na chorobę umysłową. Miewa napady. Czasem traci pamięć, nie wie gdzie jest i dlaczego coś robi. Czasem zdaje się, że nie rozpoznaje nawet mnie...

Ash przyglądał się profilowi jej twarzy przez dłuższą chwilę. W jego oczach błysnęła szczera empatia, gdy zauważył delikatność, z jaką mówiła o swojej matce.

— Bardzo mi przykro — powiedział w końcu. — Jeśli cię to pocieszy, to przynajmniej masz to szczęście, że twoi rodzice wciąż żyją — posłał jej smutny uśmiech.

Cass stanęła w miejscu, uważnie przyglądając się Ashowi.

— Teraz mi jest przykro. — Spojrzała na niego ze współczuciem i odruchowo położyła dłoń na jego ramieniu. — Nie wiem, co bym czuła wiedząc, że moi rodzice odeszli na zawsze — przyznała, spuszczając wzrok.

Oboje kontynuowali spacer między drzewami.

— Ojca nigdy nie znałem, a matka zmarła na chorobę zakaźną. To było wiele lat temu. Czasem mam wrażenie, że w kompletnie innym życiu...

— Musiało być ci ciężko.

— Bywało — przyznał lakonicznie. — Choć, mówią, że co cię nie zabije, to cię wzmocni. Musiałem stawić temu czoła. Czasem trzeba zaakceptować to, co się nieodwracalnie straciło. Ale nauczyło mnie to doceniać każdy moment i każdą osobę w moim życiu — przyznał, patrząc jej głęboko w oczy. Cass zaś czuła względem niego wielki szacunek. — Jak ty sobie radzisz z tą sytuacją?

Posłała mu nikły uśmiech i odgarnęła czarne pasmo za ucho.

— Jest trudno, ale staram się być dla niej wsparciem. Bywa, że czuję się tak bezradna... ale w sztuce i nauce znajduję trochę ukojenia.

Ash przytaknął, a ich spojrzenia zetknęły się w krótkiej chwili współczucia i zrozumienia.

— Sztuka ma to do siebie, że potrafi leczyć, prawda? — zauważył, łagodząc napięcie w powietrzu.

— Jest jak balsam dla duszy — posłała mu uśmiech, czując, że doskonale rozumiał jej uczucia.

Rozmowa płynęła dalej, wypełniona współdzieleniem życiowych doświadczeń, które zbliżały ich do siebie. Ten wieczór okazał się nie tylko okazją do spotkania, ale także szansą na wzajemne zrozumienie. Cass kochała swoich przyjaciół, ale z żadnym z nich nigdy nie prowadziła tak głębokich i znaczących rozmów. Z Ashem było inaczej. On zdawał się być inny – dojrzały i niezależny. Miał do powiedzenia tyle ciekawych rzeczy, dzielił się tym, co skrywało jego wnętrze i Cass to bardzo doceniała. Żegnając się z nim po skończonym ognisku, miała nadzieję, że wkrótce spotkają się ponownie.



⋅∙∘☽☣☾∘⋅⋅⋅∙∘☽☣☾∘⋅⋅⋅∙∘☽☣☾∘⋅⋅


Powoli zaczynają dziać się tajemnicze rzeczy w Nigelthen. Jestem ciekawa Waszych teorii. ^^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro