3. Tasiemce bywają złośliwe

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Posiadłość państwa Tartsor znajdowała się na granicach Cyklonu, gdzie większość budynków stanowiły bogate kamienice bądź niewielkie dwory. To tutaj mieszkała elita miasta, politycy, biznesmeni, urzędnicy, a nawet niektórzy artyści – oczywiście ci, którzy zdołali osiągnąć życiowy sukces. Poza restrykcyjnymi kategoriami ludzi zdarzały się rodziny ze względu na nazwisko i dziedzictwo poprzednich pokoleń. Właśnie taką była rodzina Tartsor.

Natomiast Vissaret, mimo ogromnej sławy w Pijawce, nie pokusiła się o luksusowy apartament w jednej z kamienic; uznałaby to za wyrzucanie pieniędzy w błoto. Mogłaby jednak polemizować z wartością błota i wartością świata bogaczy. Dlatego, jak na ironię, mieszała owych osobników z błotem.

Wyjątkiem byli państwo Tartsor. Byli ludźmi, do których miała ogromny szacunek i jednocześnie wiele im zawdzięczała. Łącznie z wynajmowaniem jednego pokoju w ich posiadłości oraz miejscem, gdzie mogła zajmować się swoją prawdziwą pracą.

Minęła ogród w kształcie trójkąta. Krzewy i kwiaty w donicach zajmowały jego większą część, a rogi zakończone były wystawnymi rzeźbami, stworzonymi z różnych materiałów.

Vissaret zapukała trzy razy, zerkając za siebie; starszy mężczyzna przywiózł ją naprawdę rzadkim środkiem transportu, czyli karocą. Właśnie zajmował się czarnymi końmi, prychały i rżały głośno, najpewniej domagając zdjęcia uzd oraz zaprzęgów. Niewielu ludzi korzystało z karoc czy zwyczajnych dorożek, nie były już w żaden sposób użyteczne, odkąd bijące serca zwierząt zastąpiono nakręcanym metalowym mechanizmem parowozów i pociągów. Starano się też odtworzyć pojazdy sprzed Zniesienia, zwane niegdyś samochodami, lecz umieszczenie skomplikowanych systemów w o wiele mniejszej maszynie nie należało do najprostszych zadań. Cały czas próbowano nowych schematów, nowych układów. Viss wierzyła, że kiedyś się uda.

Usłyszała, jak klamka zabrzęczała, drzwi otworzyły się do środka, a w progu ujrzała żonę woźnicy, czyli panią Miduaw. Kobieta uśmiechnęła się szeroko, zapraszając gestem. Jak każdego wieczora.

— Panno Vissaret, musi pani kiedyś zagrać koncert tutaj! — zaproponowała w entuzjastyczny sposób. Nie był to też pierwszy raz.

Państwo Tartsor znali jej prawdziwą tożsamość: Vissaret Eriwe. Pseudonim artystyczny również nie był im obcy, choć o samej sztuce nie wiedzieli zbyt wiele. Pani Miduaw była tylko przyjaciółką rodziny, pokojówką, ale Viss ufała jej momentami bardziej, niż samym właścicielom.

— Wolę występować tylko w Pijawce. — Oddała kobiecie płaszcz. Cylinder zostawiła na miejscu. — Nie chcę przykuwać zbędnej uwagi.

— W takim razie — zaczęła, odwieszając płaszcz, następnie kierując się w stronę kuchni — będę musiała sama tam przyjść. Jak znajdę na to czas!

— Jak się domyślam, będzie ciężko.

— Aha. Napięty grafik, ha! — zaśmiała się głośno.

Pani Miduaw nie narzekała na swoją pracę, ale lubiła narzekać na nią w żartach.

— Ach! Państwo Tartsor wrócą dopiero jutro, koło zmroku.

Wyjechali? Znowu? – pomyślała, zerkając przez drzwi do opustoszałego salonu. W takim razie nic nie stoi mi na przeszkodzie do pracy.

Kiwnęła głową do pani Miduaw i wyszła. Nie zastanawiała się nawet, gdzie ma szukać Ewitta, bo doskonale wiedziała, jak znaleźć jej asystenta-pomocnika. Wiedziała również, że oburzyłby się za nazwanie go asystentem-pomocnikiem, w końcu był pełnoprawnym partnerem pani inżynier.

Za posiadłością znajdowała się szklarnia. Sprawiała wrażenie ogromnej z zewnątrz, choć w rzeczywistości dwa piętra kurczyły się pośród wszystkich roślin. Ściany były szklane bądź wykonane z zawiłych, żelaznych, kwiecistych wzorów. Padało przez nie światło, tworzące rozmaite kształty cieni, tak samo dach budynku, gdzie jasnożółte szkło przeobrażało wnętrze w coś magicznego. Rosło tu wiele gatunków kwiatów, palm czy nawet egzotycznych warzyw. Państwo Tartsor lubili podróżować, za każdym razem przynosili ze sobą nową zdobycz ze świata.

Viss weszła w sam środek duchoty, natychmiast ściągając cylinder z głowy. Mechaniczne żaby od razu zaprzestały swojej pracy, wyłączając spryskiwacze – były zbudowane w taki sposób, żeby samodzielnie podlewały rośliny lub dostarczały im odpowiednich specyfików. Co prawda, trzeba było je co jakiś czas nakręcać, ale sama Vissaret dołożyła do nich trochę pracy, przedłużając ich żywotność o parę godzin.

Przemknęła szybko pomiędzy wyznaczonymi ścieżkami, skręcając za grubymi łodygami dzikiej odmiany orchidei, która w żaden sposób nie przypominała popularnego kwiatu. W podłodze znajdowała się klapa, uchylona, najpewniej przez Ewitta. Podniosła ją do góry, sprawnie wsunęła nogi. Zamknęła za sobą przejście i ruszyła po żelaznych schodach, stukając głośno obcasami.

Już stąd słyszała stal szczekającą o stal, pracujące trybiki i... głośne stękanie jej asystenta-pracownika.

Dostrzegła go, wchodząc na platformę, gdzie leżały najważniejsze urządzenia, łącznie z mechanicznymi komputerami. Ewitt był poziom niżej, leżał pod ich ostatnim zamówieniem; wielką tubą, służącą do przepalania, a następnie rozcinania biżuterii – skradzionej, rzecz jasna, tak wyraził się ich klient, bez oporów przedstawiając swój cel.

— Ewitt — zawołała stanowczo, oznajmiając swoją obecność.

Chłopak ledwo ją usłyszał, ale odłożył narzędzia i wyczołgał się spod wynalazku. Wyglądał jak każdego wieczoru; w tej samej czarnej koszuli z podwiniętymi rękawami, duże brązowe rękawice wykonane z grubej skóry i pomięte spodnie, a każda część ubioru nadawała się do śmieci. Plamy smaru, kurzu, gdzieniegdzie nawet kredy, pokrywały go całego, łącznie z uśmiechniętą twarzą. Zdjął ochronne okulary, pod którymi skóra zdołała zachować swój właściwy kolor.

— Ta? — zawołał z powrotem, wykrzywiając twarz w grymas. Pot spływał mu po czole, więc musiał pracować nad przepalnikiem już parę godzin. Vissaret szybko przejechała po projekcie wzrokiem i faktycznie zauważyła duży postęp. — Coś nowego?

Zawahała się. Najnowszy klient, sir Chirle Sanzer, wywołał w jej głowie nie lada zamieszanie, wręcz zaprowadził tam niesamowity mętlik myśli. Rzadko to się zdarzało.

To wszystko przez tę cholerną doktor Ovietsi, pomyślała. Spojrzała z powrotem na Ewitta. Po chwili uznała, że chłopak nie musi o niej wiedzieć.

— Tak. Podobno mamy się nie nudzić.

— Mówisz to, co każde zamówienie, Viss. Siedzę nad tym przepalnikiem od trzech dni, gdzie byłaś?

— Musiałam załatwić parę spraw. Zresztą byłam wczoraj w pokoju, nie zauważyłeś?

Ewitt odłożył rękawice, przetarł czoło i wspiął się po drabince na platformę. Usiadł na fotelu przy komputerze.

— Rodzice nie wspominali, że wróciłaś. — Pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach.

— Pani Miduaw wpuściła mnie tylnym wejściem — wyznała szybko i westchnęła. — Musiałam to zrobić mniej oficjalnie. W każdym razie, mamy nową robotę. Facet zażyczył sobie bomby.

— Bomby? — Ewitt aż orzeźwił się z zaskoczenia. — To... trochę spoza naszych zakresów, prawda? Nie kojarzę, żebyśmy montowali jakąkolwiek broń od... chyba dwóch lat.

— Bo unikałam takich zamówień. Myślisz, że chcę wpędzić cię w kryminalny półświatek?

Vissaret przeszła wzdłuż platformy i pochyliła się nad blaszanym pudełkiem. Wyciągnęła ze swojego mechanicznego listu podłużny dysk, wsunęła go w niewielki otwór urządzenia. Rozległ się dźwięk podobny do pociągu, poruszającego się po szynach i chwilę później, na wideotonie zabłysnął skan białego dokumentu. Ewitt widząc na nim dziwny rysunek, podszedł bliżej.

— Więc dlaczego przyjęłaś to zamówienie? — zapytał, przyglądając się projektowi. Wydawał się bardzo profesjonalny, choć Viss uznała Chirle'a za laika.

— Sześć tysięcy rekli.

Chłopak otworzył szeroko oczy i usta.

— Okej, jestem gotów zaryzykować wylądowanie w więzieniu dla tej bomby.

Vissaret uniosła brew do góry.

— Co?

— Nic. Dokończymy przepalnik innego dnia. Przerysuj projekt i ogarnij materiały — rozkazała i odsunęła się od wideotonu.

— Oho, wróciła pani-nic-nie-powiem-bierz-się-do-pracy! Tęskniłem.

— Jak wrócę, chcę zobaczyć szkic, Ewitt.

— Jasne, jasne. Szczerze mówiąc, to nie mogę się doczekać. Gościu zrobił niezły projekt, chociaż wydaje się całkiem nietypowy. Czy... mamy dwustopniowy grzew?

— Ewitt.

— No co? Zadałem proste pytanie! — oburzył się, po czym niemal zadławił się powietrzem. — Oooooch... Miałem go kupić.

Vissaret zostawiła chłopaka samemu sobie. Zauważyła, jak bardzo się podekscytował całym zamówieniem, znowu podniosła mu się poprzeczka, znowu pojawiło się wyzwanie, a on był gotów stawić mu czoła. Normalnie radowałby ją jego entuzjazm, lecz teraz ogarnął ją niepokój. Miała wątpliwości, czy powinna była przyjąć to zamówienie.

/ / / / /

Idiran nie wiedział, gdzie był.

Wszystko było zamglone, w uszach gwizdał uciążliwy dźwięk, kończyny odmawiały mu posłuszeństwa. Obudził się zupełnie wyczerpany, miał wrażenie, że biegał po schodach całą noc. Zaczął kaszleć, z trudem łapał oddech. Ogarnęło go przerażenie. Pragnął, aby cokolwiek, co się właśnie działo, dobiegło końca. Chciał odzyskać kontrolę nad swoim ciałem, nad swoimi myślami. Błądził w jasnym świetle, fizycznie i psychicznie.

Wtedy usłyszał dziki wrzask. To ja? To ja krzyknąłem? – zawahał się.

Zostawcie mnie!

Usłyszał tajemniczy głos. Idiran rozejrzał się dookoła, lecz wciąż nie mógł niczego ani nikogo zobaczyć. Stał w osłupieniu, nie wiedząc, co uczynić, jak zareagować.

Gdzie? Co się dzieje?

Idir z niepokojem uświadomił sobie, że był sam. Żadna żywa istota nie przebywała razem z nim. Przełknął ślinę, próbując uspokoić drżące dłonie. Głos rozlegał się w jego... ciele, głowie. Odbijał się echem po granicach czaszki, powodując bolesne mrowienie.

Muszę wrócić. Jest za późno. Nie! Nie jest! Muszę wrócić! Już po wszystkim, musimy się poddać.

Chłopak padł na kolana, złapał się za głowę. Miał wrażenie, że zaraz eksploduje od środka. Krzyknął z całej siły.

Dlaczego to zrobiłeś? Cicho! Muszę wrócić. Oni nas potrzebują. Mnie? Ciebie, nas, mnie. Gdzie jestem?!

— Zamknijcie się! — wrzasnął Idiran.

Klęczał w milczeniu, drżąc, kołysząc delikatnie ciałem. Na moment głosy ucichły. Przestały go dręczyć. Biały obraz zniknął sprzed oczu, całość nabierała wyrazistości. Otaczająca go pustka zniknęła, wyparowała. Powoli podniósł głowę; nie miał pojęcia, gdzie się znajdował.

Pomieszczenie było niewielkie. Wyrwane drzwi z zawiasów leżały tuż pod drewnianą komodą, po drugiej stronie okna z wybitymi szybami, tuż za nim drewniane panele zapadały się niżej, do dziury pełnej deszczowej wody. Zamarzniętej wody. Ostrożnie zlustrował otoczenie, zaspy śniegu pokrywały zbutwiałe meble, szron rozchodził we wszystkie strony.

A on był epicentrum tej anomalii.

Kim jesteś? Kto to? To ja?

Głos powrócił, lecz teraz był subtelny, delikatny. Mrowienie czaszki zmieniło się w ledwie wyczuwalne łaskoczące pióra.

— Co? — wyrzucił z siebie.

Cóż za durna odpowiedź. Nie umiesz mówić, głupcze?

— Nie rozumiem, co się dzieje? Gdzie jesteś?

Nie wiem. Widzę tylko ciebie. I siebie. I to, co ty widzisz. Kim jesteś?

— Ugh — jęknął cicho, wstając na równe nogi. Od razu odmówiły posłuszeństwa, rzucając nim ponownie o deski.

Jest słaby, nie, ja jestem słaby?

— Przestań, proszę.

Nie uciszaj mnie, chłopcze. Nie wiesz z kim masz do czynienia.

— Nie wiem, ale bądź na moment cicho, proszę — błagał załamującym się głosem.

Niech będzie, ale żądam wytłumaczenia.

Idiran skulił się na podłodze, przytulając do siebie nogi. Musiał złapać oddech, odzyskać kontrolę, ochłonąć. Przeleżał tak kolejne sekundy, być może minuty, a tajemniczy głos milczał. Szum i gwizd powoli zanikał, zmysły wracały do normy. Tak samo ostatnie wspomnienia.

Zamarł. Co tam się wydarzyło? – pomyślał, przypominając sobie samotną eskapadę na wykopaliska ojca. Wszedł do ruin świątyni, którą odnaleźli, potem znalazł się w tamtej sali... monokl. Przedmiot zapanował nad nim, był magiczny. To jednak niewiele wyjaśniało, co z nim się wydarzyło. Z trudem powstrzymał uciekające łzy.

I ten głos. Idiran nie wiedział, do kogo należał, ale najwyraźniej utkwił w jego ciele, przylgnął do niego po zetknięciu z monoklem. Był przerażająco nieludzki, donośny i niski, jak u mężczyzny, śpiewny i delikatny, jak u kobiety.

Zamknął oczy, odrzucił od siebie strach.

— Kim jesteś? — zapytał, próbując wyczuć obecność obcej istoty.

Jestem... jestem... Nie pamiętam swego imienia.

— J-ja jestem Idiran — zająkał się. — Pamiętasz, co się wydarzyło? Kiedy dotknąłem tego zmrożonego monokla.

Monokl? My, ja... nie mam pojęcia. Byłem tam uwięziony. Tak. Uwięziony.

— Jesteś duchem?

Głos zaśmiał się głośno, przez co Idiran skrzywił się z bólu. Istota miała na niego wpływ, na jego ciało. Nie wiedział tylko, w jakim stopniu.

Duchem, ja? Prychnął. Jestem kimś więcej, śmiertelniku.

— Lub byłeś — wytknął mu. Spotkał się z zaskoczeniem.

Byłem? Nie, ja wciąż żyję. Istnieję.

— Gdzie twoje ciało? Możemy... jakkolwiek uwolnić się od siebie?

Ciało... nie. Ciało zostało zniszczone, pamiętam. Spłonęło, zmielone w proch. Było ich tam zbyt wielu, nie mogłem im się sprzeciwić. Moja moc nie wystarczyła.

— Och, chyba... chyba rozumiem.

Nie, nie rozumiał. Próbował sobie wmówić, że rozumiał cokolwiek z tego, co się działo. Nieznana istota, zwąca go śmiertelnikiem, utknęła w jego ciele. To wykraczało poza granice wiedzy. Nawet znajomość historii i legend sprzed Zniesienia nie pomagała. Próbował wrócić pamięcią do przeczytanych książek, opowieści, gdzie nadludzka istota, kojarzona z lodem i śniegiem, kontaktowała się poprzez myśli. Zawsze wpadał na ślepy zaułek.

Ojciec, pomyślał, może on byłby w stanie mi pomóc?

Wolał nie myśleć, z jaką reakcją się spotka, kiedy wyzna mu, że włamał się na wykopaliska. Miał po prostu nadzieję, że zaufa i pomoże synowi. Tego teraz potrzebował.

Wstał. Odzyskał nieco sił, choć wciąż czuł się wyczerpany. Musiał wrócić do muzeum, najpierw jednak – odkryć gdzie się znalazł.

Dokąd idziesz?

Zignorował głos, wślizgnął się przez przejście. Korytarz wydawał się dość stary, szczególnie ze względu na sam stan budowli; była w ruinie. Idiran ostrożnie przeszedł wzdłuż ściany, docierając do zamkniętych drzwi. Chwycił za klamkę i popchnął. Ani drgnęły. Pociągnął i zawiasy zatrzeszczały.

— Cholera — wysapał, uderzając pięściami w drzwi.

Otwórz je.

— Przecież próbuję — warknął.

Próbujesz je otworzyć siłą fizyczną, której nie posiadasz.

Uniósł brwi do góry.

Powiedz mi, Idiranie, wyczuwasz moją obecność?

Chłopak cofnął się. Nie był pewien. Intuicyjnie zamknął oczy, spróbował skupić się na miejscach ciała, które najbardziej reagowały na głos istoty. Czaszka, oczy, klatka piersiowa, serce, kończyny. Wyczuwał pośród nich... namacalną duszę. Masa płynącej energii, pełnej kującego zimna, chłodu. Idir wyciągnął dłoń przed siebie, złapał za klamkę jeszcze raz.

Pomogę ci.

Przeszyło go mrowienie, wręcz lodowata fala dreszczy, ale nie odczuł zimna. Otworzył oczy; klamkę porastał szron, lód pokrywał metal, krusząc go powoli, kawałek po kawałku. Gdy nacisnął mocniej, zaczęła pękać. Ścisnął dłoń z całej siły i pociągnął. Cały zamek odpadł od drzwi, które natychmiast zaczęły spadać – uskoczył przed nimi.

Spojrzał na swoje ramiona ze zdziwieniem, przyglądając się im uważnie. Lodowy osad rozrastał się po nich, lecz po chwili zaczął zanikać, skóra go wchłaniała.

— To... to byłem ja? — zapytał.

To byliśmy my.

— Nie rozumiem.

Najwyraźniej w wyniku naszego... połączenia, zyskałeś część mojej mocy. Najprawdopodobniej część. Byłem potężny, lecz nie pamiętam jak bardzo.

— I wciąż nie pamiętasz kim byłeś?

Moje wspomnienia są zamglone. Mieszają się razem z twoimi, niektórych nie potrafię dopasować.

— Czekaj, widzisz moje wspomnienia, myśli?

Pojedyncze obrazy, emocje i uczucia. Oczekujesz od ojca zrozumienia, choć wiesz, że go nie otrzymasz. Doprowadza cię to do szału.

— Dobra, wystarczy — stwierdził stanowczo. Nie wiedział jak czuć się z faktem, że ta istota zaczynała go rozumieć lepiej, niż on sam siebie. — Muszę, to znaczy musimy wrócić do muzeum. Tata nam pomoże.

Skąd ta pewność? Twój rodziciel cię ogranicza, oboje. Nie potrzebujesz ich.

— Przestań mi mącić w głowie.

Nie mącę. Kreuję lepszy wizerunek. Twój jest krzywy, nieuformowany.

Idir skrzywił się. Zdziwił się tak szybką zmianą postawy istoty. Na samym początku... krzyczała, była zagubiona tak samo jak on – nie mogła tak szybko się zaadoptować, prawda? Musiał być ostrożny, nie wiedział, z czym ma do czynienia.

— Jak wszystko pójdzie po mojej myśli, to niedługo mnie opuścisz.

Wątpię, żeby to było takie proste. Uważam, że nasze spotkanie było nam przeznaczone. Wolność po tak wielu latach... Pomożesz odkryć mi mój cel.

— A jeśli tego nie zrobię? — zaoponował.

Tasiemce bywają złośliwe. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro