4. Każda zębatka ma znaczenie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mechaniczny koń wyskoczył w powietrze. Wylądował z gracją na podłożu, towarzyszył temu głośny brzęk stalowych kopyt. Z zewnątrz kształtem przypominał prawdziwe zwierzę, jedynie skórę, mięso i futro zastępował metal oraz smukła linia błękitnego szkła. Za nią można było dojrzeć pracujące zębatki, sprężyny wyskakujące to w górę, to w dół. Mechanizm był bardzo skomplikowany, złożony z wielu warstw, więc budził podziw.

Dziś jednak wzbudził strach i panikę. Koń wydał z siebie głośny gwizd, para uleciała z jego uszu. Ludzie dookoła biegali po ulicy, nie wiedząc, w którą stronę uciekać lub skąd będzie najlepszy widok – bowiem dobiegło całe stado koni wraz z jeźdźcami.

Na siodłach siedzieli mężczyźni i kobiety, ubrani w ciemne mundury, niskie czapki i wysokie buty. Milicjanci zsiedli, od razu łapiąc za długie muszkiety lub strzelby. Ich dowódca – kapitan Rierg – wydał nieme polecenia; dwóch mundurowych ruszyło z prawej, reszta z lewej. Mężczyzna rozejrzał się po ulicy, która zdążyła już opustoszeć. Za skrzyniami siedzieli bezdomni, zerkając na akcję, to samo mieszkańcy zza witryn sklepowych, wszyscy bacznie przyglądali się milicji.

Rierg poprawił uchwyt na broni, pewnym ruchem ją odbezpieczył. Celem był klub nocny Pod Żarówką, choć bardziej słynął z innych usług, znajdujących się na drugim piętrze. Kapitan o tym wiedział, bo sam wieczorami przebywał w nim, żeby oddać się rozkoszom i zapomnieć o samotności. Wezwanie okazało się również anonimowe, jak przekazał posterunkowy – jakaś kobieta z bronią zaczęła strzelać do pracowników oraz klientów.

Ekipa ustawiła się na pozycjach, kapitan posłał kolejny sygnał. On i dwójka milicjantów wparowali przez główne wejście. Wymierzył bronią przed siebie, szybko analizując okrągły salon. Nie było śladu nikogo żywego; napotkali jedynie ciała. Na frontowej kanapie leżały zmasakrowane zwłoki prostytutki, Rierg ją rozpoznał. Zauważył dziury po nabojach. Pociski rozerwały szkarłatną sukienkę kobiety wraz ze skórą. Kapitan kroczył dalej przez klub, skupiony, ostrożny. Wróg mógł czaić się za rogiem bądź być tak samo martwym, jak ofiary.

Ciała leżały wszędzie, milicjanci stąpali po kałużach krwi, czujnie wyglądając wroga. Parę chwil później Rierg dostrzegł ruch na balkonie. Upewnił się, że nadchodzący ludzie należeli do niego – ujrzał milicyjną czapkę. Zwrócił się w inną stronę. Pod Żarówką nie było bardzo przestronnym miejscem, ale kryło w sobie mnóstwo korytarzy, a tam jeszcze więcej pokoi dla gości i klientów. Kapitan zapamiętał większość przejść; schody rozchodziły się na trzy strony, po lewej biuro administracyjne, po środku główny hol, po prawej łazienki.

— Idźcie do przodu — syknął do towarzyszy, wskazując czubkiem broni na korytarz. On natomiast ruszył w inną stronę.

Motyw przestępcy nie był znany, więc zastanowienie się nad każdą opcją zajmowało więcej czasu. Pieniądze, personalne interesy, chaos. Kapitan postawił na pieniądze, więc za cel obrał biuro klubu. Jeśli będzie miał szczęście, odnajdzie tam sprawcę, nim ten ucieknie.

Powoli przeszedł wzdłuż balkonu, przekroczył ciało ochroniarza z rozciętym gardłem, zatrzymał się dopiero pod drzwiami. Wziął głęboki oddech, ostrożnie kładąc dłoń na klamce. Okręcił ją jak najciszej potrafił. Do środka wszedł gwałtownie, celując ze strzelby przed siebie.

Zobaczył stojącą sylwetkę, omal w nią nie wystrzelił. Na szczęście, gdyż zmarnowałby tylko naboje. To był właściciel klubu, równie martwy, co reszta ludzi. Z jedną, istotną różnicą. On zawisł na sznurze, tuż obok przewróconego krzesła. Twarz miał niebieską, siną, napuchniętą. Po brodzie spływała ślina, a wytrzeszczone oczy wpatrywały się w pustą przestrzeń.

— Cholera jasna — wysapał Rierg, przyglądając się bliżej wisielcowi.

Na pierwszy rzut oka stwierdziłby, że właściciel popełnił samobójstwo, ale nie widział w tym żadnych logicznych wyjaśnień. Zabił się ze strachu przed przestępcą? To wytłumaczenie nie miało sensu. Został zmuszony? Lub... odebrał sobie życie przed strzelaniną.

W głównej sali rozległ się strzał. Sekundę później kolejny. Rierg wyparował na zewnątrz, lufą lustrując pomieszczenie. Czarny niczym smoła cień błyskawicznie uskoczył przed wystrzelonym pociskiem milicjantki. Kobieta była zestresowana, dłonie jej drżały, przez co odrzut strzelby prawie pozbawiał ją równowagi. Nie zdążyła nacisnąć spustu po raz kolejny.

Wróg przefrunął nad stołem, nóż wcisnął w szyję funkcjonariuszki. Padł pierwszy trup.

Rierg poczuł, jak wzbiera w nim gniew. Uniósł strzelbę, wycelował prosto w mroczną sylwetkę. Chybił. Przestępca był przerażająco szybki. Ciągnęła się za nim czarna smuga dymu, znikał za przeszkodami, pojawiał się w zupełnie innym miejscu.

Mundurowy przy barierce padł jako drugi. Dwa noże wylądowały w jego piersi, trzeci trafił w czoło. Bezwładne ciało spadło na dół, pozostali milicjanci spanikowali. Każdy nerwowo rozglądał się dookoła siebie. Morderczy cień był nieuchwytny.

Pozostało ich pięciu. Kapitan przeklął w myślach, pobiegł wzdłuż balkonu. Kątem oka ujrzał nadlatujące ostrza – przeturlał się do przodu, uderzając barkiem o ścianę. Stęknął z bólu i odetchnął z ulgą, kiedy dostrzegł noże wbite w czerwoną tapetę. Przytulił plecy do osłony, dalej przesuwał się ostrożniej, wyglądając zza balustrady.

Po przeciwnej stronie kucała dwójka towarzyszy – funkcjonariuszka Seril oraz funkcjonariusz Bawer. Osłaniali siebie nawzajem z obu stron, co kapitan uznał za dobrą strategię. Mniejsza szansa, że dadzą się zaskoczyć i podejść. Musiał do nich dotrzeć, wspólnie będą mogli wzmocnić obronę, być może nawet ustrzelić przeciwnika.

Z dołu dobiegł krzyk mężczyzny. Padły kolejne strzały, kule trafiły jednak szklaną wazę oraz łańcuch przyczepiony do baru. Niepokojący brzęk wypełnił salę. Rierg spojrzał do góry; jeden z żyrandoli spadł z hukiem, miażdżąc ciało milicjanta.

— Do korytarzy! — warknął kapitan do podwładnych.

Cała trójka rzuciła się biegiem. Wskoczyli do holu, skąd czerwone światła prowadziły w głąb klubu. Rierg rozpoznawał zakręty, przejścia i niektóre z pokoi, to była prawdziwa plątanina. Bez rozeznania łatwo było zgubić tutaj drogę.

Seril pilnowała tyłów, Bawer sprawdzał każde uchylone drzwi. Kapitan zmartwił się, co do pozycji czwartego milicjanta, ale mógł podejrzewać, że tamten również poległ i tylko oni pozostali przy życiu.

— Czym jest ten cień? — zapytał funkcjonariusz.

— Nie mam jebanego pojęcia — syknął w odpowiedzi Rierg. — Powybijał nas, jak chciał.

— A co z tamtą kobietą, tą z anonimowego zgłoszenia? — zwróciła uwagę Seril.

Odpowiedź znalazła się szybciej, niż sądzili. Tuż za zakrętem w prawo napotkali ciało kobiety. Miała na sobie jedynie brązową suknię, brudną, poszarpaną, przez co bardziej przypominała stare łachmany. W nieruchomej dłoni spoczywała nakręcana broń. Kapitan pochylił się bliżej niej, ale od razu odwrócił wzrok, czując nagłe nudności. Jej głowa została rozbryzgana na ścianie, czaszka pękła, mózg w kawałkach spływał po panelach.

— Ja pierdolę — rzucił Bawer. — Zabiła się. — Wskazał na ułożenie zwłok.

— Więc czy... — Wypowiedź milicjantki przerwało krztuszenie się, własna krew wypływała z jej ust. Patrzyła na towarzyszy z przerażeniem, błagając o pomoc.

Sztylet w jej szyi cofnął się, a Seril padła na ziemię. Za nią stał cień. Czarna chmura otaczała go, niczym mroczna aura. Pod kapturem zalśniły rysy szczęki oraz uśmiech. Morderca szczerzył zęby, gapiąc się na ostatnie dwie ofiary.

Bawer wystrzelił z muszkietu. Pocisk przeszył cień, przestępca syknął z bólu i zaszarżował. Rierg upadł z impetem dwa metry dalej. Gdy podniósł głowę, ujrzał wroga unoszącego nóż nad milicjantem.

Przerażenie wzięło górę nad kapitanem. Wstał, pobiegł dalej korytarzem, wpadając na ściany, zahaczając o komody i klamki. Zalały go łzy i gniew, krzyk Bawera słyszał zbyt dobrze. Utkwił w jego głowie, niczym wypalone piętno.

Kolejny zakręt... pokój pani Warin, tu spędzał upojne noce, zapominając o rzeczywistości. Spodziewał się zamkniętych drzwi, dlatego wycelował strzelbą w zamek. Wystrzelił pocisk, następnie szarżując do przodu. Pomieszczenie było puste, pogrążone w mroku. Nad łóżkiem, do którego przyczepione były żelazne kajdanki, paliła się fioletowa lampka.

Szelest cienia zbliżał się z każdą sekundą – Rierg nie miał wiele czasu.

Rierg podbiegł do okna, otworzył je na oścież, ciągnąc za uciążliwą zasłonę. Zdarł ją, wpuszczając do środka promienie słoneczne. Odwrócił się i ujrzał cień. Zobaczył twarz, którą znał. Widział ją wcześniej. Zamarł.

Padł ostatni strzał strzelby, okiennica wypadła z ram, a razem z nią kapitan.

/ / / / /

Vissaret rzuciła stosem teczek w kąt pokoju, pył podfrunął, po czym powoli opadł.

Musiała dobrze rozegrać tę sprawę. Nie chciała się potknąć o w pełni widoczną przeszkodę. Chwyciła za kolejny plik dokumentów. Prowadziła szczegółowy spis dotyczący zamówień, pomijając jedynie fakty, które nie powinny znaleźć się na papierze. Nikt nie wiedział, gdzie słynna pani inżynier ma swój warsztat, ani miejsce zamieszkania, jednak w obliczu służb porządkowych, Viss szybko mogłaby stracić grunt pod nogami, dlatego prowadziła działalność tak skrycie.

To samo dotyczyło klientów. Większość z nich była przestępcami, mniejszymi bądź większymi, a z takimi nie powinno się zadzierać. Wyznaczała więc jasne granice, nie przychodziła na prywatne spotkania, gdzie spodziewałaby się szybkiej śmierci, zamiast zapłaty. Zgłaszali się też czasami inni ludzie, bogaci, inteligentni, artyści. Jeden malarz zażyczył sobie zaawansowanej palety, która potrafiła mieszać kolory w odpowiedniej wartości. Była też pewna pani doktor.

Vissaret poznała ją parę lat temu, była młodsza i dopiero zaczynała swój inżynierski biznes – popełniła przez to parę błędów. Doktor Ovietsi kosztowała ją więcej, niż zwykłe pieniądze.

Uniosła mechaniczną dłoń do góry, tuż pod światło latarni. Sama ją zbudowała, samodzielnie ją ozdobiła. Naniosła na nią wiele wzorów, przypominały wijące się żyły pod skórą, z innej perspektywy korzenie silnego drzewa. Na wewnętrznej stronie widniał herb jej nazwiska: Eriwe. Niewiele ono znaczyło w Cyklonie, ale dla niej było istotne, wiązało z wieloma wspomnieniami.

Zacisnęła dłoń, trybiki wewnątrz zazgrzytały.

Utracona kończyna, nazwisko Ovietsi, oba elementy stanowiły dowód niedokończonego interesu. Vissaret pokręciła jednak głową, odrzucając od siebie rosnącą zawiść, nie było na to czasu.

Wróciła do segregowania dokumentów. Część schowała do szuflady, część rzuciła w ten sam kąt pokoju, aż w końcu natknęła się na poszukiwaną kartkę. Zerknęła jedynie na podpis "dr Ovietsi" oraz kwotę, wynoszącą dwadzieścia tysięcy rekli.

Złożyła papier na pół i schowała w swojej torbie, przyrzekając, że wróci do tego później.

W progu pojawił się Ewitt. Nerwowo przeczesywał czarną gęstwinę włosów, na twarzy widniała konsternacja.

— O co chodzi? — spytała.

— O bombę... chyba. Robiłem ten szkic, ale zajrzałem też do reszty pliku. Chyba powinnaś to zobaczyć.

Vissaret była mu nawet wdzięczna, że odciągnął ją od nieprzyjemnych wspomnień, choć i to nie zapowiadało się obiecująco. Ruszyła za Ewittem do warsztatu, usiadła przed wideotonem i zaczęła przeglądać przesłany dokument.

— O, ten fragment, tutaj. — Chłopak wskazał na jeden z akapitów.

W tekście zawarte były wymagania wobec ładunku, jaki rozmiar powinna mieć eksplozja, jakiej mocy oraz z jakich składników najłatwiej uzyskać zamierzony efekt. Viss wzrokiem przemierzała kolejne linijki, aż zatrzymała się na jednym z podpunktów.

— On chyba sobie żartuje — rzuciła bardziej do siebie, niż Ewitta.

— Wiesz, co to jest? W sensie ten ciekły lód.

— Coś, co ma ustabilizować mechanizm. Bez niego bomba będzie niestabilna.

— I jak to zdobędziemy? Boję się spytać, ile to kosztuje.

Vissaret zacisnęła pięści.

— Pieprzony dupek.

Ewitt uniósł brwi, intuicyjnie cofnął się o dwa kroki.

Ciekły lód był wynalazkiem, eksperymentem, o którym Viss najchętniej by zapomniała. Wszystko sprowadzało się do doktor Ovietsi, czyniąc spotkanie po latach czymś nieuniknionym. Westchnęła cicho. Stara znajoma najwidoczniej będzie spodziewać się wizyty.

— Wyślij wiadomość naszemu klientowi, że stawka wzrosła — oznajmiła sucho.

— Um, jak bardzo?

— Dziesięć tysięcy rekli. I niech tylko spróbuje negocjować.

/ / / / /

Budynek stał w ruinie, wokół niego była pustka. Ciemne góry, rosnące z każdym metrem, sucha trawa porastała na brudnej ziemi. Nastało południe, słońce uporczywie próbowało przebić chmury na wylot.

Miejsce, w którym znalazł się Idiran okazało się mu kompletnie obce. Wzrokiem próbował wychwycić inne domy oraz wykopaliska ojca, ale oprócz wytartej drogi nie było niczego. Westchnął cicho, otrzepał ubrania z kurzu i śniegu, ruszając jedyną możliwą drogą.

Pamiętam te góry. Przypominają mi sny.

Idir od razu się skrzywił. Może po prostu postradał zmysły? Może głos tej istoty jest tylko jego złudzeniem, a nie nadnaturalnym bytem? Na ten moment był problemem, którego chciał się pozbyć.

Droga prowadziła w dół, skarpa stała się dość stroma w pewnym momencie, przez co jeszcze bardziej zwolnił kroku. Szedł dobre kilkanaście minut, mijając jedną z górskich ścian, dopiero wtedy dojrzał czubki murowanych i stalowych budynków. Cyklon. Odetchnął z ulgą. Jedynym logicznym wyjaśnieniem było lunatykowanie, od momentu, kiedy stracił przytomność, ale jakim cudem dotarł tak daleko? Nigdy wcześniej nie przytrafiło mu się coś takiego.

Cywilizacja wygląda inaczej. W jakich czasach się znajdujemy?

Chłopak chciał go zignorować, ale poczuł bolesne ukłucie w głowie, jakby ten tasiemiec wbijał mu niewielkie igły.

— Jest siedemset dwudziesty szósty rok od Wzniesienia.

Wzniesienia? Och.

Mimowolnie zaczął myśleć nad początkiem nowej ery, kiedy to ludzie podnieśli się ze swoich kolan i rozpoczęli życie na nowo. Zaledwie garstka, która w tak krótkim czasie zdołała się rozrosnąć, rozwinąć się jak kwiat. To właśnie było Wzniesieniem. Wtedy zaczęto odbudowywać społeczeństwo, pierwszego dnia Wzniesienia o wschodzie słońca.

Istota zaczęła przyglądać się wiedzy Idirana, szukała w niej informacji, ważnych dat, wydarzeń, które znał. Idir odczuwał jego ciekawość, zaintrygowanie, ale pojawiały się też inne emocje. Niepokój, frustracja. Jak długo był uwięziony w monoklu?

Udało mu się dotrzeć na skraj miasta, skąd do najbliższej stacji prowadziła ścieżka – w towarzystwie wysokich nagrobków. Trafił na jeden z miejskich cmentarzy, które znajdowały się właśnie na obrzeżach. Ten był na zachodzie, gdzie parowozy jeździły całą dobę.

Wśród ludzi zaczął czuć się nieswojo. Od każdego człowieka uciekał wzrokiem, mając wrażenie, że wszyscy nie przestają go obserwować. To jedynie istota w jego ciele gapiła się na wszystko dookoła, łącznie ze wspomnieniami. Grzebał we wszystkim, czym się dało. To właśnie sprawiało dyskomfort, widmowy oddech na karku.

Nie powinieneś jechać do Turdiana. Ten człowiek jest żałosny i okrutny, nie kieruje się empatią, której szukasz.

— Daj mi spokój — syknął cicho. Nikt nie zwrócił uwagi na komentarz, wypowiedziany do samego siebie.

Chcę ci pomóc. Możesz mi zaufać.

— Nie jestem tego taki pewien.

Tym razem kobieta z dzieckiem na rękach spojrzała się krzywo. Idiran szybko uciekł przed nią, wsiadając do parowozu. Odszedł jak najdalej od ludzi. Oparł się o ścianę, ręce schował w kieszeniach spodni.

Powinieneś zawrócić.

I gdzie pójdę? – pomyślał Idiran. Nie widział lepszej opcji. Matka nie zamierzała wracać przez następne tygodnie, jego przyjaciel, Azud pewnie walczył z nawałem pracy i w dodatku nie potrafiłby mu w żaden sposób pomóc. Ojciec i ekipa z muzeum wydawała się jedynym logicznym wyjściem.

Przekonasz się na własnej skórze.

— Groźbami nie pomagasz.

Próbuję odnaleźć najlepszą metodę porozumiewania się z tobą, a nie jest to łatwe zadanie.

— Wzajemnie — burknął i zaśmiał się ponuro.

Idiran wysiadł trzy przystanki dalej, zbiegł czym prędzej po schodach, przebiegł przez ulicę i stanął pod drzwiami muzeum. Stresował się, nie wiedział nawet jak zacząć rozmowę z ojcem. Wziął głęboki oddech i wszedł do środka. Ochroniarz kiwnął mu głową na powitanie, choć zdziwił się na widok pomiętych ubrań.

Warsztat był pusty. Nie wziął pod uwagę możliwości, że Turdian mógł cały czas przebywać na wykopaliskach. Ruszył więc do jego gabinetu, w przeciwnym wypadku będzie musiał zaczekać do powrotu, co mu się nie uśmiechało.

Zapukał. Nie usłyszał odpowiedzi. Niepokój wziął nad nim górę. Po prostu wszedł do środka. Ojciec siedział przy swoim dużym biurku, na którym leżały stare tomy książek, rozrysowane mapy przez kartografa oraz pozostałe dokumenty. W pełnym skupieniu pisał coś na kartce, kreśląc blaszanym długopisem.

— Tato, muszę ci coś powiedzieć — zaczął, próbując ułożyć całą historię w głowie.

Turdian ani drgnął.

— Tato? Proszę, musimy porozmawiać.

To strata czasu.

— Nie mamy o czym — odpowiedział stanowczo, nie przerwał pisania. — Zawiodłem się, synu.

— Wiem, przepraszam, ale to musi poczekać. Coś się wydarzyło, sam nie wiem, co, ale potrzebuję pomocy.

— Zamilcz! — rozkazał ojciec, uderzając długopisem o blat.

Turdian wstał i złapał za skórzaną torbę. Rzucił ją pod nogi Idirana. Należała do niego – zostawił ją na wykopaliskach, musiał ją gdzieś upuścić, ale gdzie? Kiedy?

— Wyraźnie zabroniłem uczestnictwa w eksploracjach. Pracujesz w muzeum. Co więc robisz? Włamujesz się, mimo zakazu! Aż tak zamarzyła ci się dziecinna przygoda?

Jego krótkowzroczność jest irytująca. Denerwuje mnie.

— Nawet nie chcę słyszeć twoich tłumaczeń! — krzyknął, wyciągając palec przed siebie. — Może nie powinniśmy byli z matką wpuszczać cię w ogóle do muzeum, skoro nie umiesz docenić pracy.

Chciałbym zobaczyć go w rozpaczy. Chciałbym, żeby ktoś potraktował go jak gówno.

— Przestań proszę... — szepnął Idir.

Chciał, żeby ojciec przestał, skończył krzyczeć i go krytykować, ale też chciał, żeby głos ustał, przestał mu mamić w głowie. Znowu wszystko wydawało się zamglone, jak wtedy, gdy odzyskał przytomność. Przeszył go dreszcz, poczuł narastający chłód. Z ust uleciała niewielka para.

— Mogliśmy cię wysłać do szkoły z internatem, bo najwyraźniej nie nadajesz się na archeologa! Kogo my żeśmy...

Niech zamilknie. Niech przestanie. Niech się zamknie!

— PRZESTAŃ! — Idiran wrzasnął z całej siły, a głos ducha uderzył razem z nim.

Mimowolnie machnął rękoma, biały promień wydostał się z jego skóry, przeleciał przez pokój. Zmrożona warstwa pokryła biurko i zatrzymała książki, spadające na ziemię. Całość skuta lodem, przezroczystym niczym szkło. Turdian zamarł, zszokowany utkwił wzrok najpierw w bryle, potem we własnym synu.

— Potrzebuję pomocy — powiedział Idir raz jeszcze, słabym głosem. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro