Rykoszet - część 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Słońce wisiało wysoko na niebie, zsyłając swoje promienie i uprzykrzając wszystkim dzień nieznośną duchotą. Powietrze od paru godzin stało w miejscu, żaden podmuch wiatru, nawet najmniejszy, nie poruszył liści drzew w ogrodzie posiadłości rodziny Tartsor. Gdy stało się w tej ciszy, można było poczuć, jakby zatrzymał się czas, śpiewające ptaki zastygły w miejscu, a mieszkańcy Cyklonu zaprzestali swojego głośnego trybu życia.

Wtedy rozległ się strzał. Głośny, lecz krótki, a towarzyszył mu dźwięk rozbijanego szkła.

Idiran zerwał się z miejsca i zobaczył Rierga z szerokim uśmiechem. Mężczyzna przeładował długi karabin, najwyraźniej pozwalający na oddanie jednego strzału, następnie przystanął w lekkim rozkroku i wymierzył bronią przed siebie. Ponownie zastygł w miejscu, cisza stała się przytłaczająca, aż nie uwolnił drugiego pocisku. Pusta butelka po piwie, która stała po przeciwnej stronie ogrodu na marmurowym murku, rozleciała się w drobny mak. Były kapitan zaśmiał się cicho, dumnie unosząc podbródek.

Czy ty mnie w ogóle słuchałeś?

Sorotris wybudził Idira, który od razu wrócił wzrokiem na książkę w brązowej, podniszczonej okładce.

— Nie — mruknął.

Jak zwykle. Nie możesz mnie ignorować, jestem dosłownie częścią ciebie.

— Ja tak tego nie widzę — odparł, uginając nieznacznie usta w lekki uśmiech.

A niby w jaki sposób to widzisz?

— Nie jesteś częścią mnie. Jesteś sobą. Ja jestem sobą. Po prostu wprosiłeś się do mojego ciała.

Wróćmy do tej księgi. Sorotris rzekł ciszej, jakby wycofał się przed trudnym temat. Chcę się dowiedzieć, kim dokładnie jest Zefir. I przy okazji, czy można go zniszczyć i wymazać z istnienia.

Idiran westchnął, sięgając po ciężki tom, wypisanego po wszystkie brzegi teologicznymi bzdurami. Cóż, on je uznawał za bzdury. Historycznie teologia, jak i sama wiara legły w gruzach wraz ze Zniesieniem, ale znaleźli się ludzie, którzy ponoć wierzą w bogów pór roku. Według Idira wiele aspektów tej religii nie trzymało się żadnych rozsądnych realiów, poza tym, że odnaleziono parę pomników czy też treści, wspominających o ucieleśnionych cyklach rocznych.

Nie patrzył nawet na tekst, tylko głupio trzymał wzrok zawieszony na stronie księgi. To Sorotris czytał – jak to oznajmił – musi poznać życie swojego wroga, żeby wykonać ruch przeciwko niemu. Idira to irytowało. Podczas gdy Sorotris knuł swoją personalną wendettę, wokół nich działo się tak wiele ważnych rzeczy, przez które nie potrafił zmrużyć oka. Momentami bał się zamknąć powieki, żeby nie ujrzeć twarzy ojca lub Dirin.

...i tak powstało miasto, które przetrwało cyklon. Co za absurd. Zefir sam zesłał tam swój huragan, żeby mieszkańcy zaczęli go czcić? To... to jednak całkiem rozsądne. Strach jest...

— Okropnym motywatorem.

Jednak uważasz.

— Gadasz mi w głowie, to nieuniknione. Szkoda, że leki przeciwbólowe nie są w stanie cię uciszyć.

Znowu jesteś wrogo nastawiony wobec mnie. Nie rozumiem dlaczego. Wydawało mi się, że udało nam się ten problem zniwelować.

— Czego ty ode mnie oczekujesz? Hm? Odkąd jesteś ze mną, spotykają mnie tylko złe rzeczy. I gorzej. Ja dokonuję złych rzeczy. — Idiran odłożył książkę na bok, krzyżując ramiona i odchylając głowę do tyłu. Wpatrywał się teraz w zieloną koronę drzewa. — Nie chciałem tego.

Idiranie, te rzeczy i tak by cię spotkały. Ja byłem jedynie rozrusznikiem twojej nowej podróży. Sam nie byłbyś w stanie wyjrzeć poza to przeklęte muzeum. Musisz w końcu zapomnieć o sumieniu, które cię dręczy. Twoje decyzje doprowadziły jedynie do tego, że jesteś wolny.

Moje? – pomyślał. Już nie był pewien, które myśli są jego, a które Sorotrisa.

Rierg strzelił już po raz kolejny, ale tym razem nie towarzyszyło mu zbijane szkło. Idiran zerknął na niego.

— Cholera — syknął mężczyzna, grzebiąc coś przy karabinie.

— Wszystko w porządku? — zapytał niepewnie, wstając z miejsca.

— Ta, ta... — wymamrotał, zakręcając małą dźwignią w broni. — Zębatka coś wyskoczyła z miejsca. Już powinno być dobrze. — Rierg już zaczął celować, ale zawahał się i spojrzał na Idirana. — Chcesz spróbować?

Chłopak spojrzał na niego nieco speszony. Zdarzyło mu się trzymać broń palną w ręku, nie było to nic nadzwyczajnego, kiedy pracował w muzeum, ale nigdy w życiu z niej nie strzelał. Marnowanie naboi na bezbronnych butelkach wydawało się na bardzo intrygujące i ekscytujące zajęcie.

— Jeśli mogę — odpowiedział, podchodząc bliżej.

— To dawaj, pomogę ci.

Rierg przekazał mu karabin w dłonie – oczywiście był cięższy, niż wyglądał. Zewnętrzna powłoka broni była bardzo dobrze wykonana, blaszane osłony wraz z ciemnym drewnem łączyły się również w ciekawy, estetyczny efekt.

— Złap tu lewą ręką. — Wskazał mu na przód broni. — Palec obok spustu. Ważne jest, żebyś miał kontrolę nad własnym pistoletem czy karabinem. Wystarczy chwila, a nabój poleci bez twojej zgody.

— Z tego co wiem, broni jeszcze nie próbowano zautomatyzować.

Rierg zaśmiał się głośno i poklepał go po plecach.

— I nasze szczęście. Człowiek może popełnić błąd. Maszyny popełniają jedynie błędy człowieka. — Westchnął cicho i pomógł ustawić lewę ramię Idira wyżej. — Okej, spróbuj. Wyceluj i strzel. Uważaj tylko na odrzut.

Idiran skinął głową i wziął głęboki oddech. Wpierw próbował utrzymać równą pozycję, ale i to okazało się trudnym wyzwaniem. Dłonie i nogi trzęsły się utrudniając stabilny uchwyt. Przysunął palec bliżej spustu, kiedy tylko skupił wzrok na butelce po whiskey. Zatrzymał na sekundę oddech i strzelił.

Pocisk pofrunął w błyskawicznym tempie i... trafił w mur, zostawiając po sobie małą dziurę i nabój.

Być może strzelanie z karabinu to nie twój żywioł.

Idir spojrzał na swoje pudło ze smutnym spojrzeniem.

— Było blisko — stwierdził Rierg. — Jak na pierwszy raz, to całkiem nieźle. Chcesz spróbować jeszcze raz?

— Tak, ale... — Idiran na moment się zawahał. Postanowił skorzystać z pomysłu, który przypadkiem podsunął mu przed chwilą Sorotris. — Ale zrobię to bez karabinu.

Odłożył broń, a Rierg spojrzał na niego z zaskoczeniem. Po chwili chyba jednak zrozumiał, co się szykowało.

Idiran stanął z rozstawionymi nogami, przywołał do siebie wewnętrzny chłód, który pojawił się przy nim jeszcze szybciej, niż ostatnim razem. Ponownie skupił się na pustej butelce, jak i pocisku, który zamierzał posłać w jej kierunku. Wyrzucił ramię do przodu w szybkim ruchu. Przez powietrze poleciało niewielkie ostrze. Lodowy sopel przebił cel na wylot, zrzucając go z muru.

Rierg gwizdnął głośno.

— Jeszcze mi powiedz, że twoja amunicja się nie kończy — powiedział, uśmiechając się szeroko.

— Cóż, dotychczas mi jej nie zabrakło.

— Jasny gwint, normalnie zaczynam ci zazdrościć. — Mężczyzna nagle spochmurniał. Na moment się zamyślił, wzrok wlepiając w ziemię. — Z tymi mocami mógłbym uratować mój dawny oddział.

Idiran spojrzał na niego zagubiony. Nie wiedział jak zareagować, choć część z historii zaznał z gazet.

— Przepraszam — mruknął, przerywając ciszę, którą spowodował. — Po prostu znowu zobaczyłem to przed oczami.

— Nie musisz opowiadać, jeśli nie chcesz — powiedział Idir.

Rierg zakaszlał i podszedł do tarasu, żeby usiąść na niewielkich schodkach, prowadzących do środka posiadłości. Idiran za nim podążył, zajmując miejsce obok niego.

— Problem w tym, że nikomu o tym nie opowiadałem. Tłumię to w sobie. Nie mogłem nawet porozmawiać z innymi milicjantami, bo uznano mnie za zmarłego.

— Więc powiedz — zachęcił go. — Co im się stało?

— To było zaledwie parę dni temu, a wciąż zastanawiam się co zrobiłem źle. To ja byłem kapitanem i to ja za nich odpowiadałem. Dałem się zaskoczyć wrogowi. Wszyscy daliśmy. 

Rierg rzucił mu spojrzenie. W oczach milicjanta można było dostrzec zupełną powagę i... strach, jakby coś wtedy zobaczył, coś czego nie mógł się pozbyć z myśli.

— Nie. To była tylko jedna... osoba, jeśli mogę nazwać ją osobą. Jakieś chore, przeklęte monstrum. Wyrżnęło nas, jedno po drugim. Strzelaliśmy, a on uparcie dalej nas zabijał.

Idiran otworzył oczy szerzej.

— Rierg, jak wyglądała ta istota? Musisz mi powiedzieć.

Mężczyzna skinął głową, nieco zdekoncentrowany.

— Jak... człowiek, ale cały był spowity w czarnej mgle. Poruszało się szybko i płynnie, zwyczajnie jak cień. Tak wyglądał z zewnątrz. Z wewnątrz widziałem żywą osobę, którą w dodatku znałem.

— Kim była ta osoba? Przepraszam za te wszystkie pytania, ale to jest ważne. Zaraz ci wszystko wyjaśnię.

— To... to był mój brat. Brat, którego nie widziałem jakieś dwadzieścia lat. Nie miałem pojęcia czym się stał i czy nie był tym potworem od zawsze.

Dirin nie była jedyną. Jest ich więcej? Nie. Pamiętasz, jak mgła opuściła ją, kiedy zginęła? To jest ta sama istota, ona przejmuje kontrolę nad innymi.

— Rierg, twój brat nie był potworem — oznajmił mu po chwili.

— Nie rozumiem.

— Walczyłem z tym samym. Z tą samą mgłą, ale pod nią kryła się moja przyjaciółka. Ta czarna mgła, to ona jest potworem.

/ / / / /

Grupa arystokratów gromko zakrzyknęła, wznosząc kielichy pełne trunków. Parę kobiet klaskało entuzjastycznie. Uśmiechały się, ale ich uśmiech wydawał się sztuczny i wypracowany, w oczach dało się dostrzec, że nie rozumieją, dlaczego komuś wiwatują albo czy robią to w sposób odpowiedni. Albowiem mężczyźni obok grali w karty, wraz z toną pieniędzy u boku. Dzisiaj w Wietrznym Ogrodzie hazard rósł w siłę i tysiące rekli przechodziły z rąk do rąk.

Vissaret spojrzała na kolejny plik banknotów i zdała sobie sprawę, że ostatnimi czasy nie oszczędzała swoich zasobów. Zapłata od Chirle'a byłaby w stanie pomóc jej wszystko ustabilizować, ale na ten moment musiała pozostać sprawiedliwa. Nie znała się na grach, więc wolała nie ryzykować pierwszą przygodą z hazardem.

Rozejrzała się, przechodząc do kolejnego otwartego salonu. Szybko otaksowała kolejnych ludzi, wciąż nie mogąc dostrzec swojego celu. Westchnęła cicho. To nie miało większego sensu. Sanzer ukrywał się na piętrze, a dostanie się tam chwilowo równało się z niemożliwym. Prawdopodobnie i Ewitt nie dałby rady wkręcić się wraz z wtajemniczonymi i zaproszonymi.

— A niech mnie! — zawołał jej obcy, męski głos. — En Morei w Wietrznym Ogrodzie! En Morei poza Pijawką!

Stłumiła naprawdę ogromną chęć zaciśnięcia pięści i wywrócenia oczami. Przybrała uśmiech, uśmiech należący do sławnej piosenkarki, artystki gotowej na spotkanie ze swoim idolem.

Podeszło do niej dwóch mężczyzn. Ten pierwszy miał na sobie biały garnitur i równie biały cylinder, a wszystkiemu towarzyszyły złote oraz czarne zdobienia. Pulchny policzek miał ubrudzony czymś czerwonym, jakby łapczywie pił wino prosto z butelki. Drugi natomiast wyróżniał się nieco bardziej; twarz miał schludną i podłużną, ciemny surdut, spodnie o nierównych nogawkach, gdyż jego lewa noga była zastąpiona mechaniczną protezą. Viss przyjrzała się jej na moment, widząc jej niedoskonałości, jak i brak jakiejkolwiek estetyki w wykonaniu. Ktokolwiek ją zaprojektował, nie znał się na zastępczych kończynach.

— Dzień dobry — powiedziała krótko.

— No, no! Witamy! — zawołał jeszcze raz ten grubszy. — Nie spodziewałem się panienki tutaj zobaczyć!

— Nie nazywaj jej panienką, Truss — uciął mu towarzysz. — Przepraszam za niego. Jestem Faud. To naprawdę zaszczyt panią poznać, szczególnie, iż staramy się nie opuścić żadnego z twoich występów.

— Wcale nie jesteś lepszy — rzucił mu Truss. — Już się podlizujesz? Tylko to potrafisz?

— Zamknij się, imbecylu — syknął ciszej, starając się, żeby piosenkarka go nie usłyszała. Cóż, zabieg nieudany.

Viss przymknęła na sekundę oczy. Chciała stamtąd zniknąć, ale czuła, że rozmowa z wielbicielami mogłaby przynieść jej odpowiedzi. Musiała zgrywać cierpliwą.

— Spokojnie, panowie. — Uniosła mechaniczną dłoń wyżej w geście uspokojenia. — Wszystko jest w porządku. Jak wam podobał się wczorajszy występ?

— Wczorajszy?! — wykrzyknął Truss z zaskoczeniem. — Faud, czemuś mi nie powiedział, że wczoraj był występ?!

— Nie wiedziałem, że był... — mruknął w odpowiedzi.

To dobrze, pomyślała Viss. Nikt "ważny" nie zauważył jej w trakcie rozmów z byłym, uznanym za zmarłego, kapitanem. Cieszyła się z własnego pomysłu, żeby nie zapowiadać wcześniej swojego koncertu. Jedynie stali bywalcy Pijawcy zdołali powiadomić swoich przyjaciół z bliska, żeby przybiegli posłuchać muzyki En Morei.

Faud i Truss nie przestawali swoich przekomarzań. Uświadomiła sobie, że raczej nie wyciągnie z nich niczego przydatnego, ale wciąż pozostawało pozbycie się dwóch upartych arystokratów. Szczerze mówiąc, nie miała pojęcia jak od nich uciec. Wymówka z pozostawieniem żelazka w piekarniku raczej nie wchodziła w grę.

— Moment! — Truss niemal zachłysnął się powietrzem i podszedł jeszcze bliżej Vissaret. Zbyt blisko. — Już wiem, co tutaj robisz!

— Doprawdy? — mruknęła, a jej serce zabiło nieco szybciej. Nie miała powodów do zmartwień, ale wciąż wolała pozostać czujna.

— Przyszłaś zaśpiewać w Ogrodzie! — zawołał wesoło, a na jego twarzy widniało czyste szczęście. — To przecież genialne! Pani głos będzie tak cudownie brzmieć pośród tych ścian, nie sądzisz Faud?

— Ja... — Faud otworzył usta, ale nagle kobieca dłoń spoczęła na jego ramieniu.

— Dajcie wielkiej artystce odpocząć — powiedziała wyraźnie, delikatnym, ale zarówno stanowczym głosem. — Skoro ma zaśpiewać, powinna oszczędzać swój głos.

Obaj mężczyźni cofnęli się z czerwonymi wypiekami na twarzach.

— Truss, to dobra rada, chodźmy się napić. Pani kapitan ma rację.

Pani kapitan. Vissaret zamarła i spojrzała się na kobietę. Lynne Bhardo w samej osobie, przeraźliwie wysoka z jeszcze bardziej wyniosłym i bystrym spojrzeniem. Wyróżniała się pośród całej arystokracji. Idealnie dopasowany mundur milicyjny, elegancki w swoim kroju, jednocześnie wyglądał na wygodny, jak i funkcyjny. Jasne włosy miała spięte z tyłu głowy, ale parę kosmyków opadało na jej kościste policzki. Wąskie usta ugięły się w przedziwny uśmiech.

Lynne trzymała w dłoni kieliszek białego wina, ale zaraz zabrała kolejny z tacy przechodzącej służby, podając go Vissaret. Upiła łyk.

— Przedstawiłabym się, ale obawiam się, że obie znamy swoje imiona. Cóż, lub przynajmniej pseudonim artystyczny — oznajmiła, robiąc krok w kierunku centralnego ogrodu. — Przejdziemy się?

Co ona tu robiła? Viss poczuła się cała sparaliżowana, jej rozum uciekał we wszystkie strony, utrudniając jej myślenie. Przeklęła samą siebie w myślach. Musiała się skupić, nie panikować.

Ponownie przybrała uśmiech piosenkarki.

— Oczywiście — odpowiedziała.

Przeszły dalej przez obszerny korytarz, aż w końcu wokół nich prawie nie było ludzi. Po drodze jednak Vissaret była czujna, widziała, że parę mężczyzn oraz kobiet zerkały w ich stronę, czekając na rozwój wydarzeń, jeśli takowy miał nastąpić.

— Ze wszystkich gości, to pani jest największym zaskoczeniem, panno Morei — stwierdziła kapitan, upijając kolejny łyk wina. — Choć doprawdy raduje mnie ten fakt. Nie należysz do nich, prostoliniowych bogaczy z utartym spojrzeniem na świat.

— Mogę pani powiedzieć to samo — odparła szybko. Miała do czynienia z naczelną kapitan milicji, musiała uważać na każde słowo. Zarówno jej i własne. — I tak, dlatego zwykle unikam takich przyjęć.

— W Wietrznym Ogrodzie przyjęcia trwają dnie i noce. To miejsce nigdy nie śpi.

— A pani?

— Sypiam z trudem, widząc, jakie to miasto jest zepsute. Gdybym mogła odsunąć moje własne potrzeby, zrobiłabym to.

Lynne podeszła bliżej jednej z roślin, wolną dłonią delikatnie muskając szerokie liście złocistego krzewu. Przesunęła palcem w górę, wzdłuż gałęzi, ostrożnie owijając uchwyt na jej rdzeniu. Nagle wyrwała go z precyzją. Uniosła gałązkę z pojedynczym liściem i żółtym kwiatem.

— O tu. — Wskazała na urwany punkt. — Tak daleko dotarło zepsucie Cyklonu. Od samych korzeni, prawie po szczyt tej pięknej rośliny. Ale nikt z tym nic nie robił.

Vissaret nie odpowiedziała, ale przypatrywała się uważnie. Wzięła łyk wina, żeby pozbyć się nagłej suszy w gardle. Nie wiedziała dokąd zmierza rozmowa.

— Oczywiście o roślinę można zadbać na wiele sposobów, prawda? Użyźnić glebę, nakarmić wodą, dać dobry dostęp do słońca...

— Lub wyciąć z korzeniami i posadzić od nowa — stwierdziła Vissaret.

Lynne uśmiechnęła się. Rzuciła niedbale gałęzią krzewu gdzieś na posadzkę. Podeszła bliżej.

— Doprawdy pani głos jest cudowny. Żałuję, że nie słyszałam, jak pani śpiewa.

— Będzie jeszcze wiele okazji.

— Mam taką nadzieję. Cieszę się, że panią poznałam. Za mało mamy niezależnych kobiet w tym mieście. — Położyła dłoń na ramieniu Vissaret. — Podlewaj tę roślinę swoim głosem i swoją sztuką. Cyklon na to zasługuje.

Viss skinęłą głową, wpatrując się w szare oczy Lynne. Były bardzo przenikliwe, miała wrażenie, że Bhardo stara się wyciągnąć z niej wszystkie wspomnienia i całą przeszłość... aż mrugnęła. Wtedy kobieta odwróciła się i ruszyła dalej przez ogród.

— Powodzenia, pani kapitan — zawołała na pożegnanie, unosząc kieliszek wina.

Lynne na moment stanęła w miejscu, delikatnie odwracając głowę. Po chwili odeszła stanowczym krokiem. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro