20

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Po raz kolejny bezwładnie odginam głowę na poduszce, ciężko oddychając.Znowu olewam otwarte w sypialni okno. Po paru tygodniach bez seksu, po prostu nie mieliśmy zamiaru przywiązywać wagi do szczegółów takich ,jak na przykład zamknięcie okna. Od postrzału minęło lekko ponad półtora miesiąca. Tęskniłam za nim.Za tym, jak mnie dotykał i całował. Brakowało mi jego obecności obok mnie.


-Jak było?- spytałam, uśmiechając się.


- Myślałem, że mnie zabili i jestem w niebie- objął mnie ramieniem.


- Trudno mi się z tym nie zgodzić, bo u mnie było tak samo.


Naszą rozmowę przerwało intensywne, nerwowe pukanie do drzwi.


-Oho, chyba byliśmy niegrzeczni- Alek wybuchł cichym śmiechem i, składając motyli pocałunek na moich ustach, poszedł otworzyć drzwi.


- Rudego i jego ojca zabrali- w głosie osoby za drzwiami rozpoznałam Zośkę. Oparłam się o futrynę drzwi sypialni, żeby móc lepiej słyszeć, o co chodzi.


-Gdzie?


Na Szucha. Odbijemy go- orzekł, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie.


- A pozwolenie?- dopytywał Alek.


-Nie ma czasu na pozwolenie.


-Ale...


-Katują Rudego. To musi być dzisiaj, rozumiesz?!- wyjaśnił, a w jego głosie dało się słyszeć rozpacz mieszającą się z mobilizacją, która pobrzmiewała w każdym kolejnym  wypowiadanym przez Zawadzkiego słowie. Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy i zaczyna kręcić mi się w głowie. Musiałam usiąść, żeby nie runąć jak długa na podłogę.Zaczęły trząść mi się ręce i zrobiło mi się niedobrze. Przez chwilę myślałam, że zwymiotuję. I faktycznie, po chwili wylądowałam w łazience. Żółć paliła mi gardło, a skóra stała się biała jak kartka papieru. Cóż, widocznie tak reaguje moje ciało na nagły wyrzut kortyzolu, pomyślałam.


- Wszystko w porządku?- Alek zerka na mnie przelotnie, zanim wyjdzie ratować przyjaciela.


-Tak- uśmiecham się krzywo.


-Na pewno?


-Czy ja się nawet spokojnie porzygać nie mogę?- rzuciłam z irytacją.


- Dobra, pogadacie później, zbieramy się, Alek- oznajmił Zośka, jakby był pewny tego, że będzie jakieś ,,później".


***


Pod jego nieobecność zachowywałam się, delikatnie mówiąc, bardzo dziwnie. Najpierw przez dwie godziny spałam. Ale to jeszcze nie jest dziwne. Później dopiero zrobiło się niepokojąco. Rozpłakałam się po tym, jak ostygła mi herbata, a potem roześmiałam się na widok swojego ślubnego bukietu wstawionego do wazonu. Co się dzieje? Szczerze, zaczynało mnie to denerwować. Nie, może nie tyle denerwować, co w pewien sposób...przerażać. Nie czułam się źle. Nie czułam się chora. Byłam po prostu zdenerwowana. Innej możliwości chyba, podkreślam, chyba, nie było. A może...nie, nie.Nie byłam w ciąży. Znaczy...chyba nie. Wprawdzie okres spóźniał mi się prawie dwa miesiące, ale nigdy nie był zbyt regularny, więc nie wywołało to u mnie jakiegoś szczególnego zaskoczenia. Zrzucałam to raczej na karb mojego młodego wieku lub po prostu jakiejś mojej babskiej, rodzinnej przypadłości w postaci jakichś lekkich zaburzeń cyklu. Jednym słowem, nic zanadto wyjątkowego i odkrywczego. Chociaż ,w sumie... raz chyba zdarzyło nam się zapomnieć o zabezpieczeniu, więc w pewnym stopniu było to możliwe. Tym bardziej, że daty by się zgadzały...


***


Wpadli do domu. Obaj zapłakani.


-Co się stało?- zapytałam z minuty na minutę coraz bardziej zaniepokojona.


- Rudy nie żyje- mówiąc to, Alek na powrót zalał  się łzami.


-J- jak to nie żyje?


- Zakatowali go- wyjaśnił, rzucając mi się na szyję.


-Jezu...- szepnęłam, a z moich oczu poleciał strumień niekontrolowanych łez


-Zostawię was samych- stwierdził Tadeusz, nawet na nas nie patrząc. Jakoś umknął mi moment, w którym wyszedł. Słyszałam tylko, jak zamknęły się drzwi.


- Ja z nim rozmawiałem godzinę temu. A teraz go, kurwa, nie ma!- moja miłość po raz kolejny zaniosła się płaczem.- Daj mi pistolet- dodał.


-Co?


-Po prostu mi go podaj.


- Nie! Pojebało cię już do reszty?!- wrzasnęłam.


-Przepraszam- powiedział, kiedy na chwilę się uspokoił.


- Planowałam powiedzieć ci to w innych okolicznościach, ale...okres mi się spóźnia- wypaliłam. Chciałam choć trochę go pocieszyć i miałam nadzieję, że to mi w tym pomoże.


-Czekaj,czekaj. Co sugerujesz?


-Chyba jestem w ciąży - zaśmiałam się przez łzy.


-Żartujesz, tak?


-Nie. Bardzo prawdopodobne, że właśnie tak jest.


- Musisz mi coś obiecać, dobrze?


- Zależy, co miałoby to być.


Że jeśli będziemy mieć syna, nazwiemy go Jan.


- Zgadzam się w stu procentach- uśmiechnęłam się.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro