10. Splecione drogi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dolne rejony Cyklonu zwykle nazywano podziemiami bądź, mniej zachęcająco, otchłanią, jednak same synonimy nie miały dla nikogo większego znaczenia. Określenia wzięły się z wyraźnego powodu; oświetlenie tej części miasta było w dziewięćdziesięciu procentach sztuczne. Światło słońca nie przedzierało się przez ulice, budynki i tysiące platform umieszczonych na stalowych słupach. Latarnie uzupełniały wszechobecną ciemność, jak i brak jakiejkolwiek żywej roślinności, gdyż gdzieniegdzie można było natrafić na betonowe donice z wysuszonymi pniami drzew i gałęziami krzewów.

Vissaret nie lubiła tej dzielnicy. Ponura atmosfera zdawała się przytłaczająca, a zmysły zaczynały szwankować, sugerując mózgowi, że ktoś podąża tuż za tobą, przykryty kapturem. Nawet milicja krążyła tutejszymi ulicami z ciągłym strachem i odbezpieczoną bronią. Dlatego też Eriwe unikała tego miejsca, jak tylko mogła.

Do teraz.

Jej celem była stara przychodnia, gdzie według jej ostatnich danych mieszkał klient – Tyrell Jokiej. To on zamówił strzelbę, przez którą wraz z Ewittem wpadli w tak głębokie problemy. Przeczekanie kryzysu nie wchodziło w grę, tak samo jak i wycofanie się, co udowodnił jej wspólnik.

Stanęła więc u góry schodów, prowadzących na niewielki dziedziniec. Szyld przychodni był złamany w pół, dokładnie tak samo jak sprzed lat, gdy przyszła tu po raz pierwszy. Jeszcze wtedy zgadzała się na "prywatne" wizyty u klientów, co zwyczajnie okazało się lekkomyślne i niebezpieczne.

Zeszła powoli w dół, upewniając się, że w okolicy nikogo innego nie było. Nie wyłapała jednak nikogo w ciemności, żadnych sylwetek, żadnego ruchu. Cisza co jakiś czas przerywana przez mechaniczne odgłosy maszyn.

Wsunęła dłoń pod marynarkę, łapiąc za rękojeść rewolweru. Wzięła oddech i pozostawiła broń w ukrytej kieszeni. Nie miała pojęcia, czy spotka tego samego Tyrella, czy kogoś innego. Mężczyzna mógł opuścić to miejsce dawno temu, a do środka mogła zaszyć się banda ćpunów. Ostrożności nigdy za wiele. Pchnęła drzwi i weszła do środka. Oczywiście zastała opustoszałą recepcję; stosy papierów oraz śmieci walających się po podłodze.

Usłyszała czyjeś ciężkie kroki. Odwróciła się w ich stronę. Na końcu korytarza stanęła wysoka postać, cień przykrywał jego sylwetkę. Mężczyzna zrobił krok w przód, zatrzymując się w bladym świetle.

Viss rozpoznała go, choć z lekkim trudem. Tyrell nieco się zmienił, a raczej nie pozostał taki okazały i straszny, jak kiedyś. Nie był już tak ogromnym osiłkiem; wydawał się mniejszy, barki stały się węższe, klatka piersiowa bardziej wklęsła. Łysina na głowie nie uległa zmianie, ale towarzyszyła jej długa, przetłuszczona i niechlujna.

— Czego chcesz? — burknął.

— Mam pewien interes do załatwienia.

— To szukasz złej osoby.

— Przeciwnie, Tyrell.

Mężczyzna przekrzywił głowę, mrużąc przy tym oczy.

— Aha, to ty. Wielka pani inżynier. Co więc przywiało tu twoją elegancką dupkę?

Vissaret zignorowała prymitywny komentarz, choć mięśnie twarzy delikatnie drgnęły, pojawiła się chęć sięgnięcia po rewolwer. Rozejrzała się nieco po przychodni i słabym świetle, dobiegającym z pokoju za Tyrellem.

— Mam parę pytań.

— Szkoda, że tylko pytań. — Skrzyżował ramiona i uśmiechnął się obleśnie, pokazując parę wybitych zębów. Pokazał kciukiem na drzwi. — Porozmawiajmy w takim razie. I tak nudzę się w cholerę. — Jego brwi wyskoczyły nienaturalnie w górę, co przykuło uwagę Viss.

Była niemal pewien, że kłamał. Coś było nie tak, ale jednak potrzebowała odpowiedzi lub jakichkolwiek poszlak. Jokiej wydawał się stłamszony i wyczerpany przez życie, więc wiele musiało się wydarzyć od czasu zamówienia na strzelbę. Być może ktoś go zrujnował? – pomyślała, jednocześnie zerkając za siebie.

Kiwnęła ostatecznie głową i podążyła za osiłkiem do pomieszczenia. Zatrzymała na moment oddech, gdy poczuła unoszącą się woń alkoholu. Mocną woń. Powstrzymała się od kaszlu.

Gabinet Tyrella, jeśli można było go nazwać gabinetem, składał się ze zwykłego biurka, paru krzeseł ustawionych w losowych miejscach i regału wypełnionego pełnymi bądź pustymi butelkami. Przeważnie wódki, jak zwróciła uwagę Viss, w dodatku nie najlepszej marki, za to zdecydowanie najtańszej.

Usiadła na jednym z krzeseł. Poczuła, że wszystkie mięśnie ma napięte, plecy ciągnęły ją boleśnie do tyłu, jakby odrażone tym miejscem i jego właścicielem. Myśl o ukrytym rewolwerze jakoś ją pokrzepiała, ale nie było to wystarczające.

— Dawaj te pytania — mężczyzna rzucił od niechcenia, siadając za biurkiem. Nogi z ciężkimi butami położył na blacie, ramiona założył za głową, ukazując tym spod podkoszulki przerażająco bujne owłosienie pod pachami. Vissaret nie spodziewała się, że ktoś może ją tak odrazić w zaledwie niecałą minutę. Tyrell zmienił się w coś obleśnego i zepsutego od środka.

— Pamiętasz swoje zamówienie? Strzelbę.

Jokiej zamarł, odrażający uśmieszek natychmiast zniknął.

— Nie. Nie pamiętam — odpowiedział stanowczo, prostując się w krześle i stawiając z hukiem nogi na podłodze. — Coś jeszcze? Jeśli nie, to wynocha.

— Cóż. Szwankująca pamięć nie zwiastuje niczego dobrego — odparła kąśliwie. Po chwili wyciągnęła teczkę, rozkładając ją tuż przed mężczyzną. — To szczegóły twojego zamówienia, łącznie z rozliczeniem. Nie przyszłam po jakieś zaliczki, które wzrosły o tysiące rekli — dodała z rozbawieniem. — Nie chcę pieniędzy. Chcę informacji.

Tyrell milczał, wzrok odwrócił od dokumentów, napiął szerokie ramiona, na czole pojawiła się kropelka potu.

— Czy wciąż posiadasz tę broń? — rzuciła kolejnym pytaniem, tym samym wywierając presję na rozmówcy. Liczyła się z tym, że było to ryzykowne, biorąc pod uwagę agresywne zachowanie mężczyzny. — Sprzedałeś ją komuś? Została ukradziona?

— Wynoś się albo sam cię stąd wypierdolę — warknął pod nosem, wciąż unikając kontaktu wzrokowego.

Viss westchnęła cicho i wstała z krzesła. Sięgnęła po teczkę.

— Potrzebuję jakiejkolwiek informacji. Nazwisko. Miejsce. Cokolwiek, Tyrell. Chcesz pieniędzy?

Mężczyzna wydawał się przerażony, pot spływał z niego obficie, ale nie reagował jakkolwiek na propozycje i pytania Vissaret. Gdy ta nie odpuszczała, uderzył z całej siły pięścią w stół. Kobieta odsunęła się lekko.

— Wypierdalaj, już!

— No, no... daj spokój, Jokiej. Pani zadała ci proste pytania, czemu nie odpowiesz komuś tak pięknemu?

Do gabinetu wszedł drugi mężczyzna. Miał na sobie brązowy surdut i białą koszulę z wysokim kołnierzem. Wyprostowane włosy skrywał pod kapeluszem. Przeszedł wzdłuż pokoju i stanął za spoconym osiłkiem. Położył dłonie w rękawiczkach na jego ramionach, delikatnie naciskając na skórę Tyrella, jakby go masując.

— Gdzie moje maniery! — zawołał. — Jestem tym, kogo pani szuka, jak mniemam!

— To znaczy? — zapytała ostrożnie, bawiąc się guzikiem marynarki, będąc gotowa wyciągnąć broń w każdej chwili.

Tajemniczy osobnik uśmiechnął się, pochylając się niżej, szepcząc coś do ucha Tyrella. Po chwili podał mu coś pod biurkiem, nie pozwalając by Viss to dostrzegła.

— Jokiej nie umie ugościć nikogo. Teraz to naprawi — powiedział, przedłużając przy tym wszystkie słowa. Nacisnął na ramię towarzysza mocniej.

Tyrell z wrzaskiem podniósł się do góry, łapiąc za blat biurka i rzucając nim w górę. Viss w tym samym momencie wyciągnęła rewolwer, lecz nim zdołała wycelować, stół trafił ją w ramię. Siła pchnęła ją na ścianę, z trudem złapała za klamkę drzwi i wybiegła na zewnątrz. Broń upuściła gdzieś w gabinecie, ale nie miała czasu, żeby się za nim obejrzeć; Tyrell biegł tuż za nią.

Przebiegła całą recepcję, dopadając do drzwi wejściowych, ale mężczyzna był szybszy. Zaszarżował swoim ogromnym cielskiem, taranując barkiem Viss. Upadła bokiem na popękane już kafelki, a jej ciało przeszył dreszcz i kłujący ból. Uderzył w nią z potężnym impetem, była niemal pewna, że gdyby nie mechaniczna dłoń, złamałaby nadgarstek, a kość w ramieniu pękłaby natychmiast.

Syknęła z bólu, próbując się podnieść, ale Jokiej do niej dopadł, rzucając jej ciałem ponownie na plecy, tym samym siadając okrakiem. Uniósł dłoń do góry, w której w ponurym blasku błysnęło ostrze noża. Natychmiast zasłoniła się protezą – stal ugrzęzła w stali. Wpierw nie poczuła bólu, lecz Tyrell zaczął szarpać bronią, ciągnąc to w jedną to w drugą stronę, co uszkadzało połączenie z kikutem ramienia. Zacisnęła zęby i z całej siły kopnęła go w plecy. Mężczyzna wygiął się z bólu, a chwyt na rękojeści noża stał się słabszy; wyrwała się czym prędzej, sama ciągnąc za ostrze. Zamachnęła się na oślep, tnąc policzek wroga. Ten wrzasnął z gniewu, uderzając pięścią. Ból przeleciał po całej szczęce Viss, na moment zrobiło jej się ciemno przed oczami.

Tyrell chciał uderzyć po raz drugi, ale wtedy rozległ się strzał. Krew trysnęła na posadzkę, twarz i szyję Vissaret. Eriwe zamrugała oczami i ujrzała nad sobą mięsistą dziurę w głowie Jokieja; duży nabój utknął między nosem, a okiem, posoka spływała strumieniami, brudząc wszystko dookoła.

Pani inżynier natychmiast zepchnęła ciężkie cielsko byłego klienta, spluwając własną śliną i krwią zmieszaną tą z Tyrella. Obejrzała się do tyłu i zobaczyła kolejnego mężczyznę, ale ten wyróżniał się od pozostałych. Owalna szczęka o wyrazistych rysach pokryta była parodniowym zarostem. Ubrany był w przyciasne, czarne spodnie, wysokie buty i rozpiętą do połowy koszulę. W dłoniach dzierżył długi karabin.

— Jesteś cała? — zapytał, wciąż celując przed siebie.

— T-tak... — odparła niemrawo. — W gabinecie jest jeszcze jeden.

Mężczyzna skinął głową i pobiegł do wskazanego pomieszczenia. Viss skrzywiła się, ocierając obolałą twarz, jak i dłoń. Podciągnęła mankiet marynarki oraz koszuli, przyglądając się protezie; stalowe złączenie poharatało jej ramię, zostawiając je całe w nierównych bliznach. Sama mechaniczna dłoń wydawała się wciąż działać, choć odczuwała lekki dyskomfort w jej reagowaniu. Wzięła głęboki oddech, podnosząc się do pozycji siedzącej.

Po chwili wrócił mężczyzna, który ją uratował. Karabin trzymał swobodnie, kręcąc przy tym głową.

— Nie ma go. Chodź, musimy się stąd zbierać — rzucił, podając jej dłoń.

Viss przyjęła pomoc i stanęła naprzeciwko wybawcy.

— Zbierać dokąd? Kim jesteś?

— Powiedzmy, że mamy podobne cele.

— Podobne?

— Szukasz wytwórców broni, ta?

Skinęła głową.

— W takim razie mamy nie podobny, a ten sam cel. Teraz chodź. Porozmawiamy w spokojniejszym miejscu.

Vissaret nie wiedziała, czy mogła tak po prostu zaufać obcej osobie, ale fakt, że uratował ją przed niechybną śmiercią ją jakoś upewnił, że przynajmniej na ten moment może za nim podążyć, szczególnie, że nie uzyskała żadnych odpowiedzi. Ból głowy również nie ułatwiał decyzji.

Nie mogła też się powstrzymać od myśli, że ją zaintrygował; na wiele sposobów. Przyjrzała mu się jeszcze chwilę, zerknąwszy wcześniej na martwe cielsko Tyrella. W końcu mruknęła w odpowiedzi i wyszła z przychodni za mężczyzną. Krótkie "kurwa" samo wymsknęło jej się z ust, wchodząc po schodach i czując obolałe kości.

/ / / / /

Idiran oparł się o drewnianą kolumnę po środku pomieszczenia. Strych, czy też poddasze przerobione na mieszkanie nie miało zbyt dużej przestrzeni, ale Azudowi to nie przeszkadzało; nie potrzebował wiele. Szary materac leżał w rogu, a przy nim niewielka lampa z żółtą żarówką. Obok stara, ze zdrapanym lakierem, brązowa komoda. Jej uchwyty były pourywane, a szuflady wyglądały, jakby same miały wypaść ze swoich szyn.

Starszy przyjaciel wyglądał na dość spokojnego, ten niewielki uśmieszek nie schodził mu z twarzy, a sam energicznie przeskakiwał z nogi na nogę. Idir nie mógł podzielić tego entuzjazmu. Zawsze czuł się tu nieswojo, szczególnie gdy zerkał w kąt poddasza. Pod brudnym ręcznikiem leżały zużyte pojemniki, w których tliła się trująca substancja. Cóż – trująca – w zależności od kontekstu. Azud może i świadom jej niebezpieczeństw, wolał wdychać chmurki i swoje problemy wypuszczać głębokim wydechem.

Archeolog skrzywił się, mając przed sobą obraz nieprzytomnego przyjaciela, nie kontaktującego kompletnie ze światem.

— Okej, jesteś gotowy? — zapytał nagle, a Idiran wybudził się z przemyśleń.

— Co? Gotowy na co?

— Zobaczyć, co potrafisz.

— Nie jestem pewny czy to dobry pomysł — odparł cicho, pochylając głowę. — Szczególnie tutaj. Nie chcę ci przerobić mieszkania w iglo.

Azud zaśmiał się cicho, po czym położył mu dłoń na ramieniu. Idiran doceniał te gesty i próby pokrzepienia, ale wciąż obawiał się potencjalnych skutków. Bał też się, że skrzywdzi przyjaciela.

— A co myśli twój nieśmiały towarzysz? — zapytał, wskazując na własną głowę.

On mówi o mnie? Nieśmiały? Niech nie miesza twoich wad z moimi atrybutami. Co do samego pomysłu, Idiranie, powinieneś wypróbować nasze możliwości. Zimno nie żyje tylko wewnątrz nas, ale żyje dla nas. Poczuj to i zapamiętaj.

— Niestety się z tobą zgadza — odparł, wysłuchawszy Sorotrisa.

— Więc masz odpowiedź. Dawaj.

Azud cofnął się o dwa kroki i rozłożył ramiona, czekając najwidoczniej na magiczne sztuczki. Próbował zachęcić machając dłońmi. Idir westchnął głęboko, ale w końcu poddał się. Również odszedł, chcąc stworzyć jak największą przestrzeń pomiędzy nimi – nie mógł ryzykować.

Wejrzał w głąb siebie, natykając ten sam chłód. To było dość zabawne, bo nie odczuwał zimna, dopóki po niego nie sięgnął; jakby temperatura przestała mieć znaczenie. Tym razem złapał za tę moc mocniej i pewniej. Zamrożenie szklanki czy klamki nie stanowiło dla niego wyzwania, dlatego przypomniał mu się wysiłek psychiczny, jaki musiał włożyć w zamrożenie szyi własnego ojca. Skrzywił się, ale nie przestawał.

Już po chwili szron pokrył jego ramiona, rozrastając się wzdłuż skóry i palców dłoni. Płatki śniegu zaczęły wirować wokół nich, skóra stała się blada.

Uniósł je do góry. W powietrzu zaczęły kreować się kryształki lodu, z sekundy na sekundę stawające się coraz większe. Archeolog nieświadomie uśmiechnął się, widząc jak zimno odpowiada na jego sygnały i myśli; odłamki rosły w siłę, łączyły się z pozostałymi, magiczna, nieuformowana rzeźba pobłyskiwała w bladym świetle lampy.

Widzisz? Zimno jest nam posłuszne, a to tylko ułamek naszej mocy. Sięgnij po więcej. Uformuj pomysł w rzeczywistość.

Idir niepewnie posłuchał Sorotrisa, ale świadomość manipulowania lodem sprawiała, że czuł się potężniejszy, niż zwykle. Pomyślał o długim mieczu, który niegdyś podziwiał w muzeum. Był jednym z wielu eksponatów, napawających go inspiracją oraz pomysłami, to one sprawiały, że archeologia stawała się bardziej ekscytująca. Lód wewnątrz siebie uznał za grobowiec – zechciał go zbadać. Każdy kąt, każdy korytarz i poznać skomplikowany układ.

Lodowa rzeźba zaczęła zmieniać kształt, Idir zadbał o smuklejsze ruchy, masa wydłużyła się, końce stały się ostrzejsze. Następnie nałożył żłobienia, przypominające ozdobne, błękitne szkło. Razem wykreowały ostrze, niemalże identyczną replikę miecza w muzeum.

Chwycił za rękojeść i zamachnął bronią przed sobą. Smuga parującego lodu poleciała przed siebie, zmrażając ściany oraz podłogę. Idir spojrzał z niepokojem na Azuda, który właśnie ścierał szron ze swojej kurtki.

Ostrze rozpadło się na odłamki, kiedy je odrzucił. Podbiegł natychmiast do przyjaciela, szukając wzrokiem ran, odmrożeń czy jakichkolwiek śladów krzywdy. Nic nie zastał, poza śmiejącym się młodzieńcem.

— Idir! To było niesamowite! — zawołał.

— Nic ci nie jest? — spytał, ignorując zachwyt Azuda.

— Nie, nie. Spokojnie. Nie rzuciłeś we mnie jakimiś lodowymi kolcami, a zwyczajną śnieżką. Cóż, w innym kształcie niż kula.

Odetchnął z ulgą. Nic mu nie zrobił, ale sam fakt nie pomógł z rosnącymi zmartwieniami.

Azud po chwili zaczął rzucać pomysłami, co jeszcze mogliby zrobić, usta mu się nie zamykały, ekscytacja jedynie przybierała na sile. Dlaczego tak bardzo był zaangażowany? Idiran patrzył na niego ze zmartwieniem, zastanawiając się czy to w ogóle był dobry pomysł, żeby mu o tym mówić, ale nie mógł tego cofnąć. Dirin mogła okazać się mniejszą wyrozumiałością, a wtedy pozostałby sam. Sam, nie licząc Sorotrisa, którego obecność nagle zbudziła dziwne uczucie. Mrowienie przeszło przez oszronione ramiona Idirana.

Czuję coś.

— Ja też — odpowiedział mu cicho, żeby Azud nie zwrócił na niego uwagi.

Jakaś tajemnicza obecność... wydaje mi się znajoma. Bądź gotów, Idiranie. Obawiam się, że coś nadchodzi.

Piętro niżej rozległ się dźwięk dzwonka. Był bardzo charakterystyczny, głośny i donośny; Idir go znał, oznaczał nowego klienta w drukarni.

Azud nagle westchnął głośno.

— Najwidoczniej musimy zrobić przerwę. Skoro na dole nie ma Zaquema, muszę zająć jego miejsce.

— Pójdę z tobą — zaproponował Idir, nie chcąc zostawać bez przyjaciela. To dziwne uczucie cały czas mąciło mu w głowie, a obawy stawały się silniejsze.

To dobry pomysł, bądźmy czujni.

— Oj, nie ma mowy! — zanegował Azud. — Spójrz na siebie.

Idir zerknął w dół i zobaczył wciąż rozrastający się szron po ramionach. Otaczał też mankiety jego koszuli, na spodniach pozostawiał drobinki śniegu.

Pokiwał głową i przepuścił przyjaciela w drzwiach. Zawahał się, bo coś kazało mu pójść za nim i czuwać. Mrowienie w jego ciele... a raczej w duszy Sorotrisa z sekundy na sekundę stawało się nieznośne. Postanowił. Ostrożnie, zachowując ciszę, zszedł po schodach na dół. Zatrzymał się na rozległym korytarzu, skąd dwa przejścia prowadziły do gabinetu i drukarni. Za ścianą dochodziły odgłosy maszyn.

Jest coraz bliżej.

Intuicyjnie trzymał się wewnętrznego chłodu, będąc gotowym użyć mocy w każdej chwili. Zbliżył się do uchylonych drzwi, zerknął przez nie do środka.

Azud stał za biurkiem, przeglądając plik dokumentów spiętych blaszaną zaczepką. Po jego przeciwnej stronie stał młody mężczyzna. Klient ubrany był w wysokie buty, przylegające do łydek, szare spodnie i jasną koszulę bez rękawów, odsłaniające dobrze umięśnione ramiona. Idir przyjrzał się nieco jego twarzy; była schludna, nieco pociągła, ale z ostrymi rysami, które podkreślały atuty, jakimi były ciemne oczy i krótko przystrzyżone, czarne włosy. Chcąc nie chcąc, uznał go za bardzo przystojnego młodzieńca, ale jednocześnie miał wrażenie, że wydawał się nieco spięty pobytem w drukarni.

Idiranie.

Natychmiast się odwrócił, czując, że mrowienie ustało. Zamarł z przerażenia, kiedy po drugiej stronie pomieszczenia ujrzał czarną sylwetkę – wysoka, pokryta czernią istota przyglądała się archeologowi, a z długiego płaszcza, zdającego się oddychać własnym życiem, opadał dym, ciemny jak smoła. Przypominała chodzącą otchłań, pochłaniającą wszystko na jej drodze.

Wyciągnęła równie czarne ostrze, które świstem przecięło powietrze. 


_______

Rozdział skończył się w innym momencie niż planowałem, ale stwierdziłem, że nie będę się aż tak rozpisywał, bo wyszedłby naprawdę długi. I tak jestem zadowolony, że wróciłem do pisania. W najbliższym czasie zabiorę się za poprawki w poprzednich rozdziałach :3

A co sądzicie o tym rozdziale? Akcja nabiera tempa, zaczynają się wątki przeplatać i mogę powiedzieć, że będzie tak teraz przez dość długi czas. Dajcie znać w komentarzach! ^^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro