11. Niech przestępcy drżą

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Uważaj!

Słowa Sorotrisa pozwoliły mu ruszyć z miejsca – w ostatniej chwili unikając ostrza. Czarna istota przemknęła przez długi korytarz w zaledwie sekundę, Idiran nie zdążył nawet mrugnąć. Cudem uniknął śmierci. Poleciał za to na twarde deski, z przerażeniem czołgając się do tyłu.

Wróg spojrzał na niego i zawirował swym ostrzem w powietrzu.

Zaraz zaatakuje. Idiranie, jeśli chcemy przeżyć, musisz mnie słuchać.

Chłopak słuchał go, lecz bardziej z samego strachu, który paraliżował mu myśli. Sięgnął po chłód, przywołał go do dłoni. Zastygł w oczekiwaniu na ruch mrocznej sylwetki. Uważnie obserwował jak porusza się do przodu, tym razem powoli, jakby dając czas oponentowi na przygotowanie.

Teraz, zaatakuje z góry.

Przeciwnik zrobił dokładnie to, co zapowiedział. Istota wyskoczyła w smudze czarnego dymu i zamachnęła się w powietrzu, lecąc ze swą bronią z zabójczą prędkością.

Idiran natychmiast przyłożył dłonie do ziemi. Jego ruchy były intuicyjne, ale miał wrażenie, jakby sam kiedyś je wykonywał. Być może wspomnienia Sorotrisa również mieszały się z jego wiedzą?

Lód podniósł się w górę, zasłaniając chłopaka. Dźwięk stali otarł się o krystaliczną ścianę.

Odepchnij go!

Idir wysunął ramiona do przodu, dotykając opuszkami palców zmrożonej przeszkody, a ta posłuchała się i zaczęła sunąć przed siebie, zabierając tym samym przeciwnika. Cień był jednak szybszy; wspiął się na szczyt, uskakując przed zderzeniem, lądując cicho na podłożu.

Idiran mógłby przysiąc, że pod ciemnym kapturem dostrzegł uśmiech. Uśmiech, który sprawił, iż zadrżał w przerażeniu.

— Co... co teraz? — zapytał niepewnie Sorotrisa.

Jest szybszy. Musimy być sprytniejsi.

— Łatwiej powiedzieć, wiesz?

Cień zrobił krok w tył, mgła wokół niego zawirowała w powietrzu, kępy dymu uniosły się wysoko. I nagle cała czerń zalała pomieszczenie.

Idiran zasłonił szybko twarz, nim smolista mgła trafiła w oczy. Zakaszlał cicho, machając rękoma, odganiając zasłonę. Nic nie widział, nic poza ciemnością. Skądś dobiegał też głos Azuda, będącego zaledwie pokój obok.

Bądź czujny.

Idir starał się być czujny, ale zaczął panikować. Kroczył po omacku, słysząc zewsząd ciche głosy, wołanie przyjaciela. Obrócił się, usłyszawszy czyjeś kroki.

Jakaś siła pociągnęła go w tył, zarzucając nim w powietrzu. Upadł z hukiem. Jęknął z bólu, łapiąc za biodro, mając wrażenie, że impakt zmiażdżył mu kości.

Nic ci nie jest, wstawaj, musisz walczyć!

Podparł się na ramionach i... cień pociągnął go ze sobą wzdłuż korytarza, ciskając nim ponownie. Natrafił na przeszkodę, runął wraz z roztrzaskanymi drzwiami. Okropny ból przeszył jego ciało, w ustach poczuł metaliczny posmak krwi.

— Idir! — zawołał Azud, gdy dopadł do leżącego przyjaciela. — Co się dzieje?

Chłopak otworzył oczy i ujrzał twarz towarzysza, a także jasne światło gabinetu drukarni. Oszołomiony nie wiedział przez moment, co się wydarzyło, ale podniósł głowę; w progu stała ta sama czarna sylwetka, obserwująca mężczyzn, za nią kłębiły się czarne opary.

— Uciekaj, szybko. — To były jedyne słowa, na które zdołał się wysilić Idiran. Nie chciał już nikogo więcej tracić, odsunął go od siebie i wstał na nogi, choć całe ciało drżało ze strachu i bólu.

Wtedy też dostrzegł, że po lewej stronie stał tamten młody mężczyzna, który najwidoczniej nie uciekł w popłochu. Nie. W jego oczach dostrzegł ekscytację.

Wróg ponownie zaczął się zbliżać, formując czarne sztylety w dłoniach, bardziej przypominających szpony.

Idir zaczął kreować lodową broń w dłoniach.

Czekaj, ten obcy, zobaczy nasze moce.

— Nie obchodzi mnie to — odpowiedział ponuro.

Złapał za lodowy miecz oburącz, przybierając na tyle stabilną pozycję, na ile potrafił. Nigdy nie uczył się szermierki, ale pewna myśl podsunęła mu tę postawę, z rozstawionymi nogami, silnym rdzeniem, aby utrzymać równowagę.

Ja cię poprowadzę.

Sorotris. Umiał walczyć. Znał różne techniki – teraz to dostrzegał. Wiedział, kiedy zbliżał się atak wroga, z której strony zablokować. Wystarczyło, że pozwoli mu choć trochę oddać kontrolę nad swoimi ruchami. Nie obchodziły go konsekwencje, jeśli Sorotris w ten sposób uratuje Azuda przed śmiercią.

Wciąż, jednak to Idiran miał kontrolę nad swoim ciałem. Musiał zachować ostrożność, żeby zwyciężyć lub, co było realniejsze, przeżyć.

Cień wyskoczył do przodu na prawej nodze, pchając sztyletem przed siebie.

Idiran zdołał zareagować wystarczająco szybko, blokując atak. Kolejny nadleciał szybciej niż się spodziewał. Cofnął się lekko do tyłu, odbijając ostrze z prawej strony. Istota okręciła się wokół siebie, tnąc powietrze dookoła, jakby jedynie podawała komuś dłoń. Chłopak uchylał się raz za razem, pozwalając, żeby intuicyjne myśli Sorotrisa go poprowadziły. Wpierw ruszał nogą znajdującą się najbardziej z tyłu, potem tą z przodu. Musiał utrzymać równowagę.

Ostrza zazgrzytały ponownie, lodowe kryształki spadły na ziemię. Tym razem Idiran pchnął miecz przed siebie. Wróg sprawnie uniknął odważnego ataku i wykorzystał słabszą pozycję młodzieńca, kopiąc go w brzuch. Idiranem rzuciło o blat biurka, wszelkie przybory spadły z hukiem, a on odczuł kujący ból w kręgosłupie.

Cień dopadł szybko do swej ofiary, atakując sztyletami w jednym, silnym ruchu. Idir zatrzymał miecz przed sobą, wyobrażając jak rozpościera się w okrąg; broń przeobraziła się w tarczę. Chłód bił od niej potężnie, zmrażając niewielkie krople potu na czole archeologa. Bestia napierała z całej siły, próbując przebić się przez lodową barierę, przygważdżając chłopaka do biurka, boleśnie wbijającego się w plecy.

Istota cały czas się uśmiechała; czarna otchłań pod kapturem przyprawiała o gęsią skórkę. Niewidoczne oczy, które przeszywały każdego na wylot, jakby próbowała sięgnąć duszy, aby ją pochłonąć. Pożywić się kosztem czyjegoś życia. To widział przed sobą Idiran. Potwora z potwornym uśmiechem dookoła... delikatnych rys twarzy.

Zamarł. Znał ten uśmiech. Był inny, wykrzywiony, ale jednocześnie taki sam, jaki zapamiętał w głowie.

Poczuł ostry ból w okolicy brzucha, a po nim kolejny. Cień zmienił pozycję, lewą ręką tnąc sztyletem ciało Idirana. Chłopak zasyczał z bólu, próbując odepchnąć istotę. Lód odrzucił przeciwnika, ale ten zaparł się nogami, aby od razu rozpocząć ponowną szarżę.

Bestię zatrzymało uderzenie z metalowej rury; siła zarzuciła nim w powietrzu, oszałamiając. Czarna smuga dymu zawirowała wokół swojego właściciela, jakby chroniąc go przed światem.

Idiran spojrzał na wybawiciela; był to klient drukarni, podszedł lekko zdyszany do niego, wciąż trzymając prowizoryczną broń w dłoni.

— Jestem Ewitt, ale uprzejmości potem — powiedział szybko. — Musimy stąd wiać. Dasz radę?

— Gdzie Azud? — spytał, próbując zrozumieć, co się działo. A działo się zdecydowanie zbyt szybko.

— Pobiegł po pomoc.

Ewitt nie czekał na odpowiedź. Złapał za ramię Idirana, kładąc je na swoich barkach, drugim podpierając chłopaka. Wtedy ciało archeologa sprzeciwiło się ruchowi. Rozcięcia na brzuchu pociągnęły boleśnie, powodując jeszcze bardziej obfite krwawienie.

Idir jęknął, łapiąc się za rany. Jego koszula była cała w ciemnych plamach, na dłoniach miał krew. Patrzył na to z przerażeniem. Wykrwawię się?

Zamroź rany, zanim stracisz za dużo krwi. Opatrunkiem zajmiemy się później.

Tak, to był dobry pomysł. Przyłożył dłoń do brzucha, naciskając lodowy okład, sklepiając rany. Zagryzł wargi, próbując zignorować ból z całej siły. Widział też, że Ewitt ostrożnie przyglądał się temu, co właśnie robił. Prowizoryczna pierwsza pomoc okazała się jednak bardzo pomocna; mięśnie nie ciągnęły tak bardzo jego potłuczonego ciała, więc natychmiast przyspieszył kroku.

Wspólnymi siłami wydostali się z drukarni na zewnątrz, wychodząc naprzeciw pustej ulicy i głośnym dźwiękom dochodzących z zębatkowych maszyn. Rozejrzeli się dookoła, wypatrując Azuda lub milicji. Nikogo jednak nie było.

To coś za nami podąża. Słyszę jego kroki. Biegnie.

Idiran nie potrzebował kolejnych ostrzeżeń. Odepchnął od siebie Ewitta, aż obaj upadli naprzeciw siebie. Pomiędzy nimi wylądowały dwa ostrza, które niechybnie pozbawiłyby ich żyć. Mężczyzna spojrzał na niego z dziękującym spojrzeniem.

Cień skupił się na archeologu. Idir przełknął ślinę. To coś chciało jego. To coś, co znał, choć wciąż miał nadzieję, że się mylił. Z piekącym bólem brzucha podniósł się na nogi. Zerknął na Ewitta – nie chciał, żeby ktokolwiek inny zginął przez niego.

Więc rzucił się biegiem, ignorując zmrożone rany i obolałe mięśnie. Dopiero, gdy dopadł do jednej z uliczek, obejrzał się za siebie. Cień za nim podążał, skacząc od ściany do ściany, sunąc w czarnej mgle.

Spróbuj go zamrozić, ale nie pozwól mu się zbliżyć. Nie dasz rady w walce wręcz.

Sorotris miał rację. Musiał trzymać dystans i unikać wszelkich ataków. Idiran przemknął pomiędzy kolejnymi budynkami, na końcu drogi zobaczył otwarty garaż. Pobiegł dalej w jego kierunku, wzrokiem szukając kryjówki, z której mógłby zaskoczyć przeciwnika.

Gdy tylko przekroczył próg, obrócił się, aby przywołać kolejną ścianę z lodu. Skrystalizowała się nim cień zdołał dobiec do środka. Rozległo się uderzenie ostrza o bryłę lodu. Drugie, trzecie, kolejne. Ściana zaczęła pękać.

— Co mam zrobić? — zapytał słabym głosem. Był wycieńczony. Nie miał siły na kolejny pościg, w bezpośredniej walce czuł, że nie wytrwa nawet minuty. Złapał się za świeżo zdobyte rany. — Sorotris, pomóż mi.

Przeszkoda zaczynała ulegać potężnym atakom istoty. Brakowało tylko paru sekund, a lodowy mur runie z hukiem.

Nie pozwolę nam zginąć. Gdy tylko zobaczysz jego mrok, zaatakuj z całej siły.

Lód roztrzaskał się w tysiące błyszczących kryształów, pośród nich lewitowała postać, ogarnięta czernią. Smoła ruszyła przed siebie, w odmętach mgły dało się usłyszeć śmiech. Idiran zamknął oczy i wyciągnął ramiona przed siebie. Przez chwilę słyszał jedynie szum i trzeszczący lód, skowyt dzikiej bestii. Potem magia rzuciła nim w powietrze. Wpadł prosto w stos skrzyń i kartonów, rujnując je do drzazg oraz odłamków. Poczuł, że leży pośród całego chaosu, ale bał się otworzyć oczy. Trwał w bezruchu, czując każdą kość i mięsień z osobna. Obawiał się, że jak poruszy nawet małym palcem, wszystko w nim pęknie.

Przez chwilę tak leżał, nawet nie wiedział jak długo. Podejrzewał nawet, że umarł, ale wciąż odczuwał ból, wciąż odczuwał zmęczenie – to nie mogło być to. Dobiegły go nagle różne dźwięki, krzyki i ciężkie buty uderzające o ziemię. Stalowe kopyta tętniły w powietrzu. To musiała być milicja.

Z trudem, ale zmusił się do wstania i otworzenia oczu. Leżał w ruinach drewnianego towaru. Zasyczał z bólu, próbując wygramolić się na zewnątrz. Kuśtykał na prawą nogę, oddychał ciężko.

Żyjemy.

To chyba była najbardziej mu zbędna informacja w tej chwili. Gdzie był Azud? Gdzie mordercza istota? Gdzie Ewitt? Idiran poczłapał parę kroków dalej, zatrzymując się przy jednej z ocalałych skrzyń. Wychylił się, aby zobaczyć zbiegowisko.

Cień stał naprzeciw całemu oddziałowi milicji. Obserwował ich, dzierżąc długie, czarne ostrza. Żołnierze natomiast celowali w niego ze swoich muszkietów, gotowych do wystrzału w każdym momencie. Jednak to kobieta na przodzie rzucała się w oczy. Wysoka, wyprostowana, z wyniosłym wyrazem twarzy.

Istota ruszyła, ale wtedy przywódczyni milicjantów w zaledwie sekundę wycelowała z karabinu i wystrzeliła. Bestia zawyła, a pośród tego ryku dało się usłyszeć... jakby ludzki krzyk. Kobieta nie poprzestawała na jednym pocisku. Kolejne naboje trafiły w czarną postać. Wróg zachwiał się na nogach. Wtedy milicjantka strzeliła po raz ostatni, a cień upadł. Mgła rozwiała się w powietrzu, głęboka czerń powoli zaczynała ulatywać w powietrze.

Idiran podszedł bliżej, przyglądając się swojemu napastnikowi. Nie było wokół niego płaszcza ani kaptura, który zakrywał tożsamość. Musiał się upewnić, że mylił się co do uśmiechu. Że nie była to osoba, którą znał.

Mylił się.

Na ziemi leżała martwa Dirin, pustym wzrokiem wpatrując się w sufit garażu. Jego współpracowniczka, jego... przyjaciółka... była martwa. Z kilkoma pociskami wbitymi w pierś. Dopiero teraz krew zaczynała wypływać z jej ciała dużymi strumieniami.

Nie mógł uwierzyć, w to co widział. To nie mogło być prawdą. Dirin nie mogła być jakąś mroczną istotą o nadprzyrodzonych mocach i... dlaczego chciała go zabić? Dlaczego go ścigała?

Ktoś złapał go za ramię. Obrócił się i ujrzał Ewitta. Mężczyzna, który mu pomógł, spojrzał ze zmartwieniem na załzawione oczy Idirana.

— Chodź, proszę. Lepiej, żeby milicja z nami nie rozmawiała. Jeszcze nas nie zobaczyli.

Idiran nie protestował. Ruszył wraz z Ewittem słabym krokiem, nie potrafiąc pojąć ostatnich wydarzeń. Miał mętlik w głowie, czuł się okropnie i słabo, jakby za chwilę miałby osunąć się na ziemię nieprzytomny.

Kim była Dirin? Zapytał sam siebie, wciąż mając jej martwą twarz przed sobą.

/ / / / /

Azud przepchnął się między gapiami. Ludzi przywiało na sam dźwięk wystrzeliwanych pocisków. Widok milicji i mechanicznych koni również przyciągnął wzrok ludzi czy pracowników z okolicznych fabryk. Wszyscy stali na środku ulicy, okrążając barierki i taśmę, za którymi władze prowadzili sprawę, dotyczącą przestępcy.

Młodzieniec dostrzegł już ciało, jak zawinięto je w szczelny worek. Do milicjantów wołano, zadawano pytania, na samym przodzie zdołała przedostać się prasa z notesami i aparatami. Azud przyglądał się wysokiej kobiecie; rozmawiała aktualnie z jednym z jej podwładnych. Pod koniec rozmowy kiwnęła nieznacznie głową i podeszła do barierki.

— Kim pani jest?

— Czy były ofiary śmiertelne?

— Czy sprawca odpowiadał za inne ataki w mieście?

— Mieszkańcy są przerażeni, jesteście w stanie zadbać o nasze bezpieczeństwo?

Kobieta uniosła otwartą dłoń w górę, a cały tłum ucichł. Azud był pod wrażeniem, jak jeden niewielki gest był w stanie wpłynąć na gapiów, chociaż zrozumiał, gdy spojrzał na przenikliwe spojrzenie milicjantki. Na pewien sposób, przerażała go.

— Drodzy mieszkańcy Cyklonu — zaczęła donośnym głosem, w którym nie dało się odczuć jakichkolwiek emocji. — Nazywam się Lynne Bhardo i objęłam stanowisko Naczelnej Kapitan Milicji. Dlaczego? Bo to miasto jest zepsute. — Ton głosu przeszedł w uniesiony, pełen gniewu i... pogardy. — Jest przepełnione śmieciami i brudem, który wsiąkł w każdego z was. Kradzieże, łapówki, morderstwa, ataki terrorystyczne. — Mówiąc każde słowo, lustrowała każdego przechodnia swoim wzrokiem. Niektórzy nawet cofali się, opuszczali głowy. — Przestępstwa wzrosły, bo miastu brakowało odpowiedzialności. Władze unikały szczerych rozmów, pieniędzy nie przeliczano dokładnie, nawet narkotyki stały się legalne.

Azud poczuł, jak rozbolał go żołądek.

— Mieszkam w tym mieście absurdów, bo pragnę je naprawić i odbudować. Długo walczyłam z innymi, żeby stanąć właśnie w tym miejscu. Nie zamierzam pozwolić na to, żeby Cyklon przegrał z winy szubrawych i zbyt pewnych siebie ludzi. Być może zwracam się i do ludzi, zebranych tuż przede mną. Ostrzegę was. Przede mną nie uciekniecie. Niech każdy przestępca to usłyszy. Spotka was sprawiedliwość! Oczyszczę to miasto, to wam obiecuję.

Lynne Bhardo spojrzała na wszystkich z wyższością i obróciła się napięcie, ignorując kolejną falę pytań dziennikarzy i zwykłych przechodniów. Azud wziął głęboki oddech, mając bardzo złe wrażenie, to tylko bardziej skomplikuje sytuację. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro