5. Płonący śnieg

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zegar na ścianie gabinetu tykał. Wskazówka przeskakiwała z każdą sekundą, a Idiran miał ochotę rzucić w urządzenie książką.

— Posłuchaj — zaczął Turdian, po czym westchnął głośno.

Ojciec klęczał naprzeciwko syna, swój wzrok utrzymując na własnych spodniach. Zdjął okulary, aby przetrzeć zmęczoną twarz. Wciąż wyglądał na zaskoczonego, ale mimo to kąciki ust powędrowały do góry. Oczy zaiskrzyły nową energią. Przysunął się bliżej chłopaka, entuzjazm niespodziewanie przejął nad nim kontrolę.

— Nie myśl o tym, co ci się przydarzyło, jako o problemie — oznajmił, szczerząc zęby.

Idir spojrzał na niego z niepokojem. Splótł dłonie, nerwowo podskakując jedną nogą. Opowiedział wszystko ojcu, cóż, prawie wszystko. Jednak wspomniał o nowej istocie, która żyje w jego ciele, a na dodatek porozumiewa się z nim. Podczas raczej dość krótkiej rozmowy odczuwał niepokój za dwóch, gdyż jego duchowy tasiemiec marudził, komentował i narzekał, co uznał za reakcję spowodowaną strachem. Czy to było możliwe, że nie chciał opuszczać Idirana? Czy po prostu chciał pozostać wolnym?

— To... — Turdian zawahał się. — To szansa.

— N-nie rozumiem. — Głos chłopaka załamywał się, słowa wypowiadał niewyraźnie. — Jaka szansa?

— Pomyśl o tym, jak wielkie odkrycie znajduje się przede mną, to znaczy w tobie. To może być droga do odkrycia tak wielu pytań! Już teraz chciałbym spytać cię o tak wiele, oraz tej istoty. Jak się nazywa?

To trudne pytanie...

— On... czy ona, nie wie. Nie pamięta wielu rzeczy — wytłumaczył. Po chwili pokręcił głową. — Tato, proszę, spróbujesz mi pomóc?

— Oczywiście, oczywiście. — Odpowiedź była rzucona na wiatr, nie do Idirana, ale on tak pragnął tego wsparcia, że złapał te nic nieznaczące słowa i zamierzał kurczowo się ich trzymać. — Skontaktuję się zaraz z moją starą przyjaciółką.

— Znam ją?

— Nie, nie wydaje mi się, ale może okazać się niezbędna. Zna ludzkie ciało, wie jak działa i reaguje. Jest możliwość, że uda jej się wybadać obecność tej istoty. Ale to niesamowite!

Turdian zaczął krążyć po pokoju, to łapiąc się za brodę, to za okulary. Szybko stał się bardzo podekscytowany, nakręcił się, był gotowy poświęcić najbliższe dni i noce, żeby zrozumieć to najnowsze odkrycie, tę absurdalną rzeczywistość i przeistoczyć je w prawdziwy, dosłowny cud.

Idiran zaczął drapać lewy nadgarstek. Nie wiedział, co myśleć, co zrobić. Nie widział innej drogi, niż zaufać ojcu.

Nie pojmuję tego, dlaczego chcesz mu tak po prostu się poddać. Nie widzisz tego, jak się zachowuje?

— Nie robi nic złego. Chce mi pomóc.

Robi z ciebie starożytny artefakt. Z nas!

— Dajmy mu szansę, proszę.

Usłyszał głośne westchnięcie, spojrzał na ojca, który przeglądał stary notes, ale odłożył go szybciej, biorąc kolejny do dłoni.

— Znalazłem! — zawołał Turdian do siebie. — Nie ruszaj się stąd, Idiranie. Idę skontaktować się z panią doktor.

I wyszedł, drzwi trzasnęły z hukiem. Idiran jeszcze przez parę sekund słyszał głośne kroki, odbijające się echem po drewnianych panelach muzeum. Znowu pozostał sam. Nie, nie sam.

Ucieknijmy stąd.

— Jeśli nie przestaniesz, to zacznę cię ignorować.

Nie radziłbym tego, ale... dlaczego jesteś taki uparty? Dodałbym, że ułomny, ale nie lubię kłamać.

— Nie lubisz kłamać, warto zapamiętać, że mimo to potrafisz.

Istota wydała z siebie groźne dudnięcie, które aż wstrząsnęło żołądkiem Idira. Skrzywił się, tłumiąc jęknięcie. Sarkazm okazał się nie najlepszą bronią przeciwko niemu.

Idiran wstał, żeby przyjrzeć się swoim czynom. Lód na biurku zaczął powoli topnieć, choć masywna bryła zdawała się niezwykle wytrzymała, gruba i przerażająco zimna. Wyglądała też niesamowicie, przezroczysta powłoka i lustrzana zarazem, odbijała w sobie całe pomieszczenie, przekrzywiając twarz młodego archeologa – zapatrzył się w nie, szukając jakby w nim samego siebie, wolnego, bez obcej istoty, oddychającej tym samym powietrzem. Czuł się osaczony. Ostrożnie położył dłoń na lodzie, lecz nie odczuł chłodu, a wręcz przeciwnie; przeszyło go ciepłe uczucie, niczym gorzka gorycz alkoholu. Wzdrygnął się na samą myśl, odszedł krok od biurka.

Przerzucił wzrok na regały pełne książek po brzegi. Stały po obu stronach gabinetu, wypełniając w ten sposób pomieszczenie. Ich zapach przyjemnie roznosił się w powietrzu, ale Idiran był za bardzo zdekoncentrowany, żeby pokojarzyć go z dzieciństwem. Przebywał tu częściej jako dziecko, niżeli nastolatek i dorosły. Wtedy jeszcze rodzice zwracali na niego uwagę – patrzyli, czy nie psuje jakichś ważnych znalezisk. Swoimi brązowymi oczami Idir przypatrywał się pracy Turdiana i Resariel. Kochał ich, po prostu okazywali mu troskę w inny sposób, niż by chciał, ale nie zamierzał ich za to winić. Może to ze mną jest coś nie tak? – pomyślał.

Przesunął palcami po półce, nagle czując pokusę, pokusę, żeby zatrzymać się i sięgnąć po jedną z ksiąg. Nie zrobił tego, ale przyjrzał się skórzanej okładce dokładnie. Była dość zaniedbana, porozdzierana w paru miejscach, na grzbiecie widniał czarny napis, zapisany w nowej łacinie.

Zmarszczył nos i czoło, kiedy odczuł dziwne mrowienie w czaszce.

Sorotris. Odezwała się istota, zupełnie znikąd.

— Co? — zapytał Idir, nie rozumiejąc słowa.

Mów mi Sorotris.

Chłopak otworzył oczy szerzej, a serce zabiło szybciej.

— Przypomniałeś sobie imię? — zapytał z nadzieją w głosie. Poznanie imienia tego bytu mogłoby znacznie ułatwić... w zasadzie wszystko. Łącznie z komunikacją. Nazywanie go tasiemcem było wystarczająco dziwne. — Hej, słyszysz mnie?

Nie, nie przypomniałem sobie imienia, prawdę mówiąc, nie wiem, czy kiedykolwiek je miałem. Spojrzałem na tę księgę, parę słów zaczęło mi się mieszać, przypominać. Ułożyłem z tego chaosu liter jedno słowo. Sorotris. Od teraz, to będzie moje imię.

— Och.

Nie wiedział co miał więcej powiedzieć, oprócz tego, że się zawiódł. Liczył, że w końcu coś pójdzie po jego myśli, a praca nad rozłączeniem go i... Sorotrisa pójdzie do przodu. Najwyraźniej będzie musiał pomęczyć się z nim dłużej.

Idiranie, idź za ojcem. Teraz.

— Znowu ci się coś przypomniało?

Jeśli chcesz, żebym mu zaufał, chcę wiedzieć, co robi. Jesteś w stanie to dla mnie zrobić.

— Niech ci będzie — odparł niechętnie i wyszedł z pomieszczenia.

Najbliższy wideoton był w warsztacie, gdzie zapewne wciąż leżał ten sam nieszczęsny zegar. To od niego się wszystko zaczęło, od pracy na nim, od chęci poznawania świata. Teoretycznie dostał to, czego chciał; niezapomnianą przygodę. Uśmiechnął się ponuro, gdy schodził po schodach. Przemknął po cichu przez salę muzealną.

Zbliżał się wieczór, więc latarnie zaczęły oświetlać eksponaty. Środek zapełniały gabloty bądź otwarte wystawy, niektóre zawierały szkielety zwierząt, inne stare narzędzia, w tym drewnianą motykę, którą matka Idirana odnalazła w ruinach starego muzeum – w teorii wielkie źródło wiedzy dla nich, a w praktyce nie odnaleźli tam niczego przydatnego.

Idir minął kolejną salę i wszedł przez drzwi dostępne tylko dla personelu. Ruszył korytarzem, zatrzymał się przy samym zakręcie, skąd można było dojrzeć warsztat za szerokimi oknami. Rolety były podniesione, więc bez problemu zauważył ojca; opierał się o wideoton, który świecił jasnoszarym blaskiem.

Podejdź bliżej. Chcę usłyszeć, co mówią.

Chłopak przewrócił oczami. Schylił się nieco niżej i powoli podreptał do półścianki, wychylając się jak najmniej tylko mógł. Dobiegał stamtąd bardzo niewyraźny głos – należał do kobiety, pewnie pani doktor. Chwilę później odezwał się Turdian, donośnym i dobrze słyszalnym głosem.

— To jest niesamowite, naprawdę! — mówił z ekscytacją w głosie. — Zawsze wierzyłem w nadprzyrodzone byty, ale to mówi samo za siebie. Chciałbym, żebyś go przebadała, nieważne jakimi metodami, po prostu chcę wiedzieć, co w nim siedzi.

W nim? Co w nim siedzi? Idiran spochmurniał.

— Tak, tak. Przygotuję pomieszczenie. Mówię ci! To będzie idealna okazja dla nas obu. Niech Resariel żałuje, że jej tu nie ma. Nasze muzeum i twoje laboratorium... moglibyśmy zostać sławni, znani na całej wyspie! Więc, kiedy mogłabyś...

Idiran uciekł. Nie mógł go więcej słuchać. Nie usłyszał ani słowa troski i zmartwienia o własnego syna. Przetarł zaszklone oczy. Padł na ziemię, kuląc się przy ścianie.

Idiranie... ostrzegałem cię.

Nie odpowiedział. Milczał, próbując uspokoić oddech.

Nie możemy pozwolić, żebyś stał się obiektem doświadczeń. Nie możemy pozwolić, żebyś stanął za jedną z tych pieprzonych gablot.

Idiran poczuł na policzku płatek śniegu. Z przerażeniem próbował odsunąć się od samego siebie, jakby nie wierząc, że Sorotris mu to wszystko robił. Dopiero po chwili spojrzał na swoje dłonie, pokryte szronem. To nie był Sorotris. To był on.

/ / / / /

Turdian nie wracał przez następną godzinę. Przez budynek muzeum przebiegało tylko paru ludzi z ekipy archeologicznej, Dirin dzisiaj nie pojawiła się w pracy lub zwyczajnie jej nie zauważył.

Idiran siedział więc z Sorotrisem na szczycie schodów, przyglądając się poniższej sali. Tam poruszały się mechaniczne wizjonery, które pozwalały gościom przeglądać zdjęcia z wykopalisk. Potem mogli przesłuchać niepokojącej muzyki na czymś zwanym magnetowidem, podłączonym do głośników. Znaleziska sprzed Zniesienia były wyjątkowe, bo przypominały jednocześnie przeszłość oraz przyszłość. Teraz Idir nie wiedział, której części wolał się trzymać.

Przeszłość to rodzina, jak i całe to muzeum. Dalsze życie, jako archeolog, jeśli jego aktualny stan oraz inne aspekty na to pozwolą. W przeciwnym razie faktycznie może skończyć jako dożywotni pacjent eksperymentalnych badań. Przyszłość natomiast – pusta, niezapisana, jeden wielki znak zapytania. Mógł przecież wybrać swoją własną drogę, prawda? Był wolnym człowiekiem.

Ojciec pojawił się na schodach, początkowo biegł po nich szybko, ale w końcu dostrzegł syna i zatrzymał się w połowie. Pot spływał mu po czole, szybko oddychał. Oparł ramiona na biodrach i uniósł brodę do góry, raz jeszcze pokazując, że to on tu dowodził.

— Miałeś na mnie czekać — powiedział stanowczo.

Idiran przez chwilę milczał. Bawił się palcami, wyczuwając żyjący w nim chłód. Głos Sorotrisa, mimo że ten się nie odzywał, roznosił się echem po jego głowie.

— Synu?

Chłopak parsknął i pokręcił głową.

— Teraz jestem synem, tak?

— O co ci teraz chodzi, hę? Pracuję ciężko, żeby znaleźć odpowiednią metodę, żeby...

— Mnie wyleczyć? — przerwał mu. — Czy może zrobić ze mnie jakiś eksperyment. Kolejne ruiny do eksploracji, tak?

Turdian zaśmiał się, pocierając czoło. Wszedł dwa stopnie wyżej.

— Ten twój duszek ci zaszkodził. Bredzisz i mamroczesz, musisz odpocząć, chodź. — Machnął ręką, ale Idiran ani drgnął.

Nie jesteś jego synem. On cię wyłącznie spłodził. Zerżnął twoją matkę, przypadkiem tworząc ciebie. Nie masz dla nich znaczenia, to o mnie marzą.

Idiranie, nie każ mi czekać — warknął.

— Nigdzie nie idę.

— Czekaj, czekaj. — Ojciec zaśmiał się jeszcze głośniej, pomachał palcami, jakby szukając czegoś w pamięci. Wszedł trzy stopnie wyżej. — Czy to znowu jedna z tych twoich histerii? Twoich napadów lęków i innych absurdalnych akcji?

Twoich histerii? To były emocje, żywe emocje i uczucia, które w tobie buzują. Pozwól im uciec, chociaż ten jeden raz. Nie możesz tego w sobie tłumić. Nie pozwól, żeby zgasili ten ogień.

W powietrzu zrobiło się chłodniej, malutkie płatki śniegów powoli opadały w dół. Odstęp między synem a ojcem malał. Odstęp między ich relacją pękał.

Nie mogą cię wykorzystywać. Nie mogą cię ograniczać.

— Naprawdę nie możesz się wziąć w garść jak mężczyzna? Mam cię trzymać pod kluczem, czy co? Zachowujesz się jak cholerny bachor. Tym jesteś? Bachorem?

— Dlaczego właśnie ty jesteś moim ojcem? — zapytał go, a łzy spłynęły mu po policzku. Nim spadły, zamarzły. Pozostały dwie strugi lodu.

— Najwyraźniej miałem takiego pecha — burknął w odpowiedzi, stając naprzeciwko Idirana.

To nie jest twój ojciec. On nie zasługuje na to. On potrafi nas tylko krzywdzisz.

Tylko mnie krzywdzisz, tato — syknął łamiącym się głosem, choć jego brzmienie było silniejsze, jakby zlało się z innym. — Nie potrafisz mnie słuchać. Nie chcesz mnie słuchać. Nie kochasz mnie! — Obaj wrzasnęli. Idiran i Sorotris.

Turdian uniósł rękę do góry i uderzył. Chłopak poczuł pulsujący ból w szczęce. Skrzywił się, zimno wypełniło go od środka raz jeszcze, pozwalając mu zapomnieć o wszystkim, co łączyło go z mężczyzną, zwanym wcześniej ojcem. Napełniła go energia, moc, której nie potrafił pojąć. Niemalże przejęła nad nim kontrolę, kumulując uczucia w jednym punkcie.

Idiran złapał obiema rękami za szyję Turdiana, ten jęknął z zaskoczenia, próbując odepchnąć chłopaka. Zacisnął lodowate palce mocniej, ściskając z całej siły. Szron porastał skórę obu, gardło ojca zrobiło się sine i blade, naczynka pod skórą były coraz bardziej widoczne, jakby próbowały przedostać się na zewnątrz. Archeolog wydusił z siebie krzyk, utkwił przerażony wzrok w synu. Nie spotkał się z litością, a lodowatym spojrzeniem.

On cię nie kocha. On nas nie kocha. On cię nie kocha. On nas nie kocha.

Nawet teraz Idir próbował sobie przypomnieć miłe wspomnienia z ojcem. Momenty, kiedy go przytulał, śmiał się i po prostu dobrze się z nim bawił. One nie istniały. Nigdy ich nie było. Wzmocnił uścisk jeszcze mocniej.

Lód pokrywał szyję, skóra zaczęła pękać, Turdian tracił oddech i czucie w kończynach. Zimno wypełniło zepsute ciało, niszcząc je od środka, zatrzymując organy oraz zamrażając kości.

Gardło roztrzaskało się. Krwawe kryształki lodu wystrzeliły w powietrze, głowa archeologa spadła i stoczyła się po schodach w dół, ciało bezwładnie opadło.

Idiran wciąż stał, trzęsąc się. Trzymał dłonie w powietrzu, dusząc nieistniejącą już istotę. Wzrok miał pusty i nieobecny.

Udało się. Jesteś wolny. Jesteśmy wolni. Jak się czujesz, Idiranie?

— Zimny.

/ / / / /

Muzeum Wzniesienia stanęło w płomieniach. Ozdobne szyby pękły, ogień pożerał wszystko, jego płomienie dosięgły eksponatów, topiąc je, dotarły do bezgłowego ciała, paląc je w proch. Deski trzaskały, rozpadały się, latarnie runęły w dół, wszelkie maszyny wybuchały jedna za drugą. Żywioł śmiał się w otchłani tej pożogi, niszcząc doszczętnie swą ofiarę. Był szczęśliwy, skakał z jednej strony na drugą, pochłaniając kolejne porcje.

Ludzie zbiegli się przed budynkiem, z przerażeniem obserwując tragedię. Krzyczeli po pomoc, niektórzy pomogli poparzonemu ochroniarzowi. Pośrodku nich stał Idiran – patrzył na swoje życie, na swoją przeszłość i wszystko, co kiedyś miał. Zniszczył to. Pozbył się na dobre, ciskając w zapomnianą już historię.

Nie zwracał uwagi na Dirin, która przybiegła na miejsce, spóźniona i zapłakana. W panice szarpała za rękaw Idira, wołając i krzycząc do niego. On nic nie słyszał. Nic, poza swoim drugim sobą. Sorotris towarzyszył mu w ciszy, otaczając go troską, na jaką zasługiwał.

Chłopak był mu za to wdzięczny. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro