7. Pierwsze strony gazet

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Idiran napotkał pustkę.

Nie tego się spodziewał i tym bardziej wolał tego uniknąć, ale dotarł na koniec jednej z dróg, skąd nie mógł dostrzec wyjścia. Tuż za nim kłębiła się przepaść, otchłań, która niegdyś stanowiła przeszłość – ta została spalona na popiół, unoszący się na wietrze, aby natarczywie przypominać o swojej ledwie wyczuwalnej obecności. Wspomnienia wydały mu się teraz błahe, nic nieznaczące, a jednocześnie odcisnęły bolesne piętno. Próbował więc sięgnąć w przód, lecz i tam napotkał przeszkodę; gruba, wysoka i szeroka ściana rozpościerała się przed nim, utrudniając dalszą tułaczkę. Brakowało drzwi lub bramy, nawet zamknięta kłódka oznaczałaby, iż istnieje klucz, który pasował.

Pozostawała więc pustka. Otoczyła go ze wszystkich stron, uwięziła jego myśli, zamgliła rozum. Utknął w pułapce, z której nie widział żadnego wyjścia. Pocieszała go jedna myśl, że nie został w niej sam. Sorotris cały czas nad nim czuwał, nie opuszczał go, nie odwracał się od niego; chciał pomóc Idiranowi. Na swój spaczony sposób.

Idir skrył się w ciemnościach własnego pokoju. Nie widział lepszego wyjścia niż wrócić do domu. Zastał tam tę samą ciszę, jak każdego dnia. To on głównie zajmował się mieszkaniem, sprzątaniem i gotowaniem, żeby rodzice wracając o różnych godzinach mogli odgrzać obiad, następnie wrócić do pracy. Przesiadywał więc długimi wieczorami na swoim łóżku, gdzie otoczony przez niezliczone stosy książek, zanurzał się głęboko w lekturach. Czytał wszystko, co mu wpadło w ręce. Lubił fikcję, lecz przeważnie siedział w dziale historycznym czy też filologicznym, skąd czerpał wiedzę o wymarłych językach bądź tych, które nie przetrwały Zniesienia. Tę małą żądzę poznawania tajników mowy zasiała w nim matka Resariel; zmarła gdy miał czternaście lat. Więź z babcią była silniejsza od tej z rodzicami. Teraz to widział.

Deszcz zaczął uderzać w szyby z potężną siłą, ulewa przyszła niespodziewanie. Idiran zdołał usiąść na materacu, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Miał stąd idealny widok na płonące muzeum. Dym unosił się nad nim wysoko, pożar wciąż tlił się w centrum budynku, nie chcąc wygasnąć mimo ciągłej walki z ogniem. W mroku oświetlał Cyklon zupełnie innym światłem. Czerwień zmieszana z pomarańczem przypominała zbuntowane słońce pośród gwiazd na niebie.

Odwrócił wzrok, nie mógł na to dłużej patrzeć.

Dobrze się stało, jeszcze się o tym przekonasz.

Sorotris odezwał się, choć dotychczas milczał. Idir był mu za to w pewien sposób wdzięczny, ponieważ potrzebował ciszy i samotności. Na to drugie nie miał co liczyć, czuł jego obecność w swoim ciele i umyśle.

— Zabiłem go — wydusił z siebie. Głos miał łamliwy, gardło go bolało przez rozpacz, którą trzymał w sobie. — Zabiłem mojego ojca.

Zasługiwał na to. Nie możesz myśleć inaczej. Odbierając mu życie, uratowałeś nas. To była łaska. Świat nie może znosić takich ludzi.

— Nie powinienem był tego robić. J-jestem mordercą — zaskomlał, patrząc na drżące dłonie.

Nie odwrócisz swojego czynu, ale pomyśl o tym, jak się wtedy czułeś. Ulga. Spełnienie. Szczęście. Wolność.

Idiranem wstrząsnęło. To wszystko było prawdą. Czuł się dobrze, niesamowicie dobrze, kiedy zaciskał swoje palce na szyi Turdiana. Rozpaczliwy wzrok ojca sprawiał jedynie satysfakcję i dziką radość, jaką szczeniak ma z gryzienia wszystkiego po kolei. Wiedział, że to co zrobił było złe, niewłaściwe, ale nawet wtedy... w głębi siebie nie chciał żałować. Wolał splunąć na poczucie winy, dręczące go sumienie, zwyczajnie zapomnieć i cieszyć się chwilą.

Nie jestem potworem, prawda? – pomyślał.

— Było inne wyjście — wydukał słabo. — Mogliśmy po prostu wyjść, nie wracać. Znalazłbym pomoc u kogoś innego.

U kogo?

Idir nie umiał znaleźć odpowiedzi. Matki nawet nie było w pobliżu, ale rozmowa z nią mogłaby potoczyć się gorzej niż z ojcem. To zaczęło go dręczyć, nie miał do kogo się zwrócić. Przynajmniej nikogo, kto miał możliwości, aby zmienić stan rzeczy na lepszy.

Skulił się w rogu łóżka, pociągając za pościel i ściskając na niej mocno palce. Powieki zdały się cięższe, poczuł się słaby, wyczerpany, jakby dopiero teraz adrenalina zniknęła. Podwinął nogi wyżej, zamknął oczy. Jeszcze raz spojrzał na to co zrobił. W przypływie gniewu zmiażdżył gardło ojca, pozbawiając go życia. To zrobił w pełni umyślnie, jego wewnętrzne i skryte podążanie – ostatecznie mu się poddał. Podpalenie muzeum? Nie było jego celem. W amoku zapomniał o samokontroli, słuchał posłusznie szepczącego Sorotrisa, chcącego pozbyć się dowodów i symbolu przeszłości.

Popełnił straszliwą zbrodnię. Dlaczego czuł się z nią tak dobrze? Dlaczego, mimo żalu, miał ochotę zmienić smutek na uśmiech? Dlaczego stał się czymś takim... zimnym?

I nim się spostrzegł, zasnął. Obecność Sorotrisa również zanikła i zapadając w głęboki trans, wzbudziła i ożywiła sny Idirana do przerażającej rzeczywistości. Bezgłowy Turdian trzymał mocno syna w wannie wypełnionej krwią, uważnie pilnując, żeby chłopak utonął w szkarłatnej cieczy. Idiran pluł własną krwią, jednocześnie krztusząc się tą ojca, która zalewała jego nos, oczy oraz gardło. Nie miał szans przeżyć, nie miał szans krzyczeć. Mógł jedynie oddać swe ciało i duszę okrutnej agonii.

/ / / / /

Obudził się, krzycząc głośno.

Położył dłoń na piersi, czując jak mocno i szybko bije jego serce. Pot spływał po jego całym ciele. Mimo wyczerpania i niewyspania koszmary wybudziły go dostatecznie. Przetarł parę razy twarz, rozglądając się dookoła nerwowo. Nie zmieniło się nic poza porą dnia; promienie ponurego słońca padały na jego twarz prosto przez okno. Skrzywił się, wyciągając ramię do przodu, aby zasłonić szybę.

Zakasłał cicho, czując suchotę w gardle, po czym wstał na nogi. Drżały pod naporem ciężaru, przez co miał wrażenie, że zaraz runie na podłogę. Zdołał jednak utrzymać równowagę, prostując obolałe kończyny. Skierował się do łazienki, ale zatrzymał się tuż obok wysokiej komody.

W ramce znajdowało się zdjęcie. Rodzinne, jeszcze z czasów, kiedy Idiran mógł nazwać ich rodziną.

Wydarzenia z poprzedniego dnia wróciły niczym wystrzelony pocisk strzelby. Pokręcił głową i w nagłym przypływie emocji złapał za zdjęcie, żeby cisnąć nim o przeciwległą ścianę. Szkło rozpadło się po panelach, a Idir pomaszerował do łazienki, nie spoglądając za siebie.

Zanurzył twarz w strumieniu wody, zmywając z siebie pot. Wziął głęboki oddech i, wyprostowawszy się, spojrzał we własne odbicie w lustrze. Znał ten widok, nie zmienił się, jak każdego dnia. Smukła szczęka, brązowe jak kora dębu oczy, gęste włosy sterczące lekko do góry. Miał mimo to wrażenie, że patrzył na kogoś zupełnie obcego, nie poznawał się. Przyjrzał się bliżej, aż nagle dostrzegł, że tęczówki na moment błysnęły zupełnie innym kolorem – szarym, brudnym śniegiem. Cofnął się.

Coś się stało, Idiranie?

— Nie... — Odwrócił wzrok od lustra, wzdychając cicho.

Wrócił do pokoju i usiadł na krześle, wpatrując się gdzieś między regał pełen książek a drzwi do kuchni. Myślami błądził, nie wiedząc czego powinien szukać. Rozwiązanie sytuacji było bardzo odległe, nieosiągalne, choć bardzo pragnął odzyskać stały grunt.

— Nie wiem co robić — wyznał cicho. Zmarszczył brwi, podparł się na łokciu. — Nie wiem, po prostu nie wiem.

Dlatego mnie potrzebujesz. Możemy tyle razem osiągnąć.

— Niby co takiego?

Wielkie rzeczy. Sorotris rozejrzał się po umyśle Idirana, przeskakując ze wspomnienia do wspomnienia. Chłopak mimowolnie się speszy. Bogowie pór roku? Hm.

— To nasi bogowie.

Pierwszy raz o nich słyszę.

— Zefir, bóg jesieni, jest nam najbliższy i najbardziej znany. Imiona pozostałych przepadły przed Wzniesieniem. Tak samo jak wszystko inne zresztą...

Dlaczego masz taką małą wiedzę o nich, skoro jesteś archeologiem?

Idiran pokręcił głową i westchnął.

— To nie takie łatwe, jak może ci się wydawać. Zresztą, nie jestem teologiem. — Zmienił pozycję w krześle, pochylając się bardziej do przodu. — Nie jestem nawet wierzący.

A jednak masz żywy dowód w sobie. Mnie.

— Nie jesteś bogiem, Sorotris.

Ale nie jestem też człowiekiem.

— Więc czym?

Dusza nie odpowiedziała. Zamilkła, a mieszkanie zalała głucha cisza. Idiran podrapał się po nosie, myśląc nad istotą. Prawdopodobnie Sorotris nie znał na to odpowiedzi, widać było, że próbuje odnaleźć się w nowym świecie i dużo czasu minęło, odkąd był wolny, ale coś nie pozwalało mu zaufać w pełni. Kłamanie przychodzi z łatwością każdemu – nawet starożytnym duszom.

Do uszu chłopaka dobiegło dziwne drapanie, metal skrobiący o metal. Ktoś otwierał drzwi do mieszkania. Jak to możliwe? Matka nie była w stanie wrócić tak szybko, Dirin nie posiadała kluczy, a... ojciec nie żył.

Idiran podbiegł szybko do wejścia, widząc, że klamka porusza się to w lewo, to w prawo. Niepokój wzrósł, przez co chłód obudził się w nim na nowo. Rozprzestrzenił się po całym ciele, dotarł do kończyn.

Bądź gotowy.

Co ja robię? – zapytał sam siebie. Cofnął szron, który zdołał pokryć jego dłonie. To nie mogło być prawdziwe włamanie. Nikt mu nie zagrażał. Zgonił sam siebie, za rozbudzoną paranoję.

Drzwi uległy i powoli przesunęły się do środka. Zza ich skrzydeł wyjrzała głowa. Mężczyzna miał jasne włosy, zabawnie mały nos, a przy tym kwadratową szczękę o wyrazistej linii. Zielonkawe oczy spojrzały zaskoczone na gospodarza, odskakując zaraz do tyłu.

— Azud — powiedział Idir z ulgą, rozluźniając mięśnie.

— Idir! — zawołał z lekkim uśmiechem na twarzy. Zaraz po tym wślizgnął się do środka, zamykając drzwi. — Przepraszam, nie chciałem się włamywać, ale musiałem zobaczyć czy z tobą wszystko w porządku.

Idiran z zawahaniem kiwnął głową. Musiał przyznać, że miło było zobaczyć przyjazną twarz, choć nie wiedział, czy to najlepszy pomysł. Jego starszy przyjaciel zbyt łatwo wpadał w kłopoty, a młody archeolog właśnie stał się nimi we własnej osobie. Miał wrażenie, że to się źle skończy.

— I ten — wydukał niewyraźnie — chyba zepsułem zamek.

— To... nieważne. — Machnął ręką.

— Oddam ci za niego, przysięgam, ale dobra, nie po to przyszedłem. Widziałem muzeum.

Muzeum. Nie pomyślał nawet, w jakim stanie mogło się teraz znajdować. Jeśli spłonęło w całości, to tylko i wyłącznie z jego winy. Wszyscy archeolodzy i pracownicy stracili teraz pracę, łącznie z pracodawcą.

— Ja... — zaczął, nie wiedząc jak dobrać słowa.

— Próbowałem tego uniknąć, ale wiesz, jaki jest mój szef. Domagał się, żebym umieścił to na pierwszych stronach gazet. Chociaż... to chyba było raczej nieuniknione. Pożar było widać ze wszystkich stron.

— Chyba muszę usiąść — wysapał, kierując się w stronę krzesła.

— Nic ci nie jest? — zapytał Azud zmartwiony. — Nie wyglądasz na poparzonego, nie było cię tam?

Zadawał za dużo pytań, za dużo zdań. Idiran nawet nie wiedział jak ugryźć temat i co powiedzieć przyjacielowi. Ufał mu, ale czy umiałby przyznać się do morderstwa i podpalenia, tak po prostu?

To jest... twój sojusznik?

Idir zignorował pytanie Sorotrisa.

Wygląda żałośnie.

Nie zamierzał zaprzeczać. Azud nigdy nie wyglądał za dobrze; nie był przystojny, a ubrania zawsze miał znoszone, brudne od wszechobecnego toneru w drukarni, gdzieniegdzie były nawet dziurawe. Jedynie zielona marynarka dodawała całości jakiegoś uroku – jakby był królem biedaków.

— Dirin też o ciebie pytała... — dodał ciszej Azud, najwyraźniej nie wiedząc co powiedzieć, widząc Idira w takim stanie.

— Wiem. Porozmawiam z nią później. Nie teraz. Skąd w ogóle o tym wiesz?

— Poszedłem najpierw do muzeum, ale ciebie tam nie było. Jedynie milicja i lekarze. Podobno były dwie ofiary. Bałem się, że jedną z nich byłeś ty.

Idiran spojrzał na przyjaciela. Doceniał to, że się martwił, naprawdę, ale jak miał mu to okazać? Azud jeszcze nie wiedział, że stał się ojcobójcą, przestępcą. Wątpił, że znając prawdę, wciąż patrzyłby na niego tak samo.

Zamierzasz mu powiedzieć? Obawiam się, że nie byłby to rozsądny ruch.

— Nie wiem — odpowiedział, zapominając, że nie siedzi tu sam z Sorotrisem.

— Co? — zapytał zdekoncentrowany Azud.

— Mam mętlik w głowie, nie wiem co powinienem zrobić — wyjąkał.

— Stary, właśnie straciłeś miejsce pracy, to nic dziwnego. Mogę ci jakoś pomóc? Gdzie w ogóle są twoi rodzice? — rozejrzał się po mieszkaniu, ale nie zastał nikogo innego, poza nimi.

Nie mów mu. W przeciwnym razie będziesz go musiał zabić. Niech ten głupiec o tobie zapomni.

— Nie mów tak o nim — warknął.

— Idir, ej, wszystko w porządku? Wydajesz się taki nieobecny.

Daj spokój. To zwykły gazeciarz. Sprzeda cię, żeby zdobyć sławę i pieniądze.

— Azud — zaczął, robiąc to bardziej przeciwko sobie, ale teraz chciał zagrać na nerwach Sorotrisa. Nie mógł go bezpodstawnie słuchać. Nie, jeśli chodziło o jego przyjaciela. — Mogę ci zaufać?

Mężczyzna wyglądał na zaskoczonego pytaniem i zmianą tonu głosu, ale po chwili jego usta wykrzywiły się w brzydki uśmiech, szczerząc lekko pożółkłe zęby. Mimo wszystko ten uśmiech sprawił, że Idir na moment zapomniał o swoim chłodzie, a przypomniał sobie, że to najszczerszy uśmiech, jaki w życiu widział.

— Mam ci pomóc zakopać ciało?

Może jednak się myliłem.

— Kurna.

— No co?! — oburzył się, krzyżując ramiona. Zobaczył przerażenie w oczach Idira. — Czekaj, zgadłem?

Jestem absolutnie pewien, że ciała Turdiana nie trzeba zakopywać. W ostateczności odkurzyć miotłą.

— To musi zostać pomiędzy nami. Powiem ci jedynie, kiedy przyrzekniesz, że nikt inny o tym nie usłyszy.

— Jasne.

— Mówię poważnie.

— Wiem. Zawsze jesteś tak mocno spięty, kiedy mówisz poważnie. I krzywi ci się policzek w dziwny sposób.

Idiran uniósł brew do góry, rzucając piorunujące spojrzenie. Azud przeprosił uniesieniem ręki.

Sorotris wziął głęboki oddech, to samo zrobił Idiran. Oddychali razem, żyli razem – tak to teraz wyglądało.

— To ja podpaliłem muzeum. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro