Rozdział III. Vali

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Marion więcej nie zawracała sobie głowy dziwaczną rozmową z asgardzkim księciem. Rano czekała ją miła niespodzianka, przez co zupełnie wyrzuciła jego osobę z głowy. Miała przed sobą wyborne śniadanie, przyniesione do jej komnaty. Na prośbę Hlin, oczywiście. Po skończonym posiłku, którego żadne znane jej słowa pochwały nie mogły wystarczająco określić, od razu miała lepszy humor.

Nie tracąc czasu na bezczynne siedzenie, rozpoczęła swoją wędrówkę. Przestała się gubić i była w stanie odkrywać coraz to ciekawsze zakamarki pałacu. Im więcej nowości widziała, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że pobyt tu będzie dla niej przyjemnością.

Jeszcze tego samego dnia razem z Hlin i Eiraną opuściły pałac by udać się na przechadzkę. Wtopiły się w mieszkańców, spacerując po urokliwych ulicach.

Hlin uwielbiała patrzeć jak toczy się zwyczajny dzień mieszkańców w miastach. Chciała wiedzieć jak żyją. Jak wyglądają ich domy, jak są budowane i urządzane. Obserwowała, czym się zajmowali, jak wyglądali. Wszystko ją interesowało.

Marion uważnie jej słuchała, ale miała nieco inne priorytety. Chciała zapamiętać jak najwięcej dróg, zakamarków i miejsc, o których nie mówi się głośno. Zaciekawiły ją także rozległe lasy i obiecała sobie znaleźć do nich drogę.

Nagle w tłumie przechodniów ktoś popchnął ją lekko do przodu.

— Przepraszam — mruknął ów osobnik.

Na dźwięk znajomego głosu Marion wyprostowała się. Poczuła jak wsuwa jej do ręki zgnieciony kawałek kartki. Odszedł tak szybko jak się pojawił. Nie odwróciła się ani razu. Nie dała po sobie poznać, że ktoś zwrócił jej uwagę i z obojętnym wyrazem twarzy pomaszerowała dalej.

~*~

Nie miała pojęcia, jak przez cały dzień udało jej się powstrzymać ciekawość i podekscytowanie. Nie odważyła się rozwinąć wiadomości aż do momentu zniknięcia za drzwiami własnej komnaty. Po podróży wymówiła się zmęczeniem i wiedziała, że teraz ma przed sobą wolny wieczór.

Serce waliło jej jak młotem, a dłonie drżały lekko. Skarciła samą siebie za brak kontroli i opanowania. Musi się pilnować, bo inaczej wszystko szlag trafi. Jeden błąd i koniec.

Postaraj się dziś w nocy przyjść do karczmy z niedźwiedziem na szyldzie. Będę czekał, księżniczko.
V.

Prychnęła cicho. Nie znosiła, gdy nazywał ją księżniczką, ale teraz nie miało to wielkiego znaczenia. Udało się! Vali jest już w Asgardzie i mogą zacząć działać. Trochę się o niego martwiła, ale teraz mogła odetchnąć z ulgą. Dostanie się do Asgardu „nieoficjalną" drogą stanowiło nie lada wyzwanie.

Musiała wydostać się z pałacu i nie wzbudzić niczyich podejrzeń, a już najlepiej pozostać niezauważoną. Słońce co prawda już zaszło, ale wolała zaczekać aż wewnątrz zamku ucichnie i jego mieszkańcy pójdą spać.

Spędziwszy wyjątkowo nudną godzinę we własnej komnacie, przypomniała sobie o niespełnionym postanowieniu. Musiała dobrze poznać Asgard, nie tylko ze względów rozrywkowych.

Z pomocą wskazówek strażnika, udała się do biblioteki. Och, takiego księgozbioru jak ten nie widziała nigdy w życiu. A warto pamiętać, że Gunnar był wielkim miłośnikiem kultury, nauki i rozwoju. Jednak jego tworzone przez lata zbiory nijak miały się do tego, co teraz mogła oglądać. Ogromne regały sięgające prawie pod ozdobiony malowidłami sufit zwierały w sobie niewyobrażalną skarbnicę wiedzy.

Na całe szczęście było to miejsce ogólnodostępne. Nawet o tej porze kilka osób siedziało przy drewnianych stolikach w świetle ognia.

Marion, oczarowana tym wspaniałym miejscem, zniknęła między regałami. Chciała odszukać dział związany bezpośrednio z Asgardem. Szybko darowała sobie grzebanie w książkach z historią. Ale udało jej się znaleźć coś na kształt przewodnika po Asgardzie. Od razu zatopiła się w lekturze.

~*~

Jakiś czas później wreszcie oderwała się od książki. Ponieważ była ukryta za regałami, nie miała pojęcia, czy w ogóle ktoś jeszcze został. Zrobiła się lekko senna, ale szybko odrzuciła myśli ciągnące ją do wygodnego łóżka. Miała przed sobą długą i pracowitą noc.

Ziewnęła i zamknęła książkę. Zaraz potem aż podskoczyła, gdy ktoś wyłonił się zza rogu. Okazało się, że był to książę Loki we własnej osobie. Trzymał kilka książek, które naprawdopodobniej zamierzał odłożyć z powrotem na miejsce.

Musiał więc być jedną z tych osób, siedzących przy porozstawianych wszędzie stolikach. Marion była zbyt przejęta samą wizytą w bibliotece i nawet nie zwróciła na nikogo uwagi. Teraz oboje spoglądali na siebie nieodgadnionym wzrokiem.

— Przewodnik po Asgardzie? — spytał, zerkając na tytuł książki. — Czy nie lepiej ujrzeć to wszystko własnymi oczami?

— Lubię być zawsze przygotowana.

Mówili prawie szeptem. Używanie normalnego tonu głosu w takim miejscu byłoby nienaturalne i szalenie niegrzeczne.

Loki odwrócił się na moment by odstawić przeczytane pozycje. W wątłym blasku ognia Marion dostrzegła tytuły oprawionych w grube skóry ksiąg.

Magia...?

— Jesteś magiem, książę?

Nie mogła pohamować rosnącej w niej ciekawości. Znajomość magii, umiejętność wykorzystywania jej i to jeszcze we właściwy sposób, było niezwykle trudne do opanowania. Wymagało to ogromnej wiedzy, samoświadomości oraz cierpliwości.

— Dobrze znam się na magii. Potrafię z niej korzystać.

Na Marion to potwierdzenie zrobiło duże wrażenie, co najwyraźniej połechtało ego księcia Asgardu. Obdarzył ją pogodnym spojrzeniem, wyrażającym chęć do podtrzymania rozmowy.

Podniosła się z krzesła i również odstawiła książkę na swoje miejsce. Nie chcąc dalej rozmawiać w bibliotece, gdzie cisza była podstawowym warunkiem przebywania, wyszła.

— Późno już — stwierdziła, gdy okazało się, że Loki wyszedł tuż za nią. — Powinnam wrócić.

— Pozwolisz, że dotrzymam ci towarzystwa?

— W porządku — zgodziła się, choć minę nadal miała zupełnie obojętną.

Właściwie jej obojętność była już czynnością machinalną.

— Czy trudno jest nauczyć się magii? — zapytała, choć właściwie znała odpowiedź na to pytanie, dlatego w tonie jej głosu nie dało się wykryć ani odrobiny zainteresowania.

Mówiła, bo niezręczna cisza była czymś, czego nie znosiła zacznie bardziej niż nudnej rozmowy. 

— Miałem świetnego nauczyciela — odparł o dziwo dość skromnie.

— Kogo?

— Friggę, oczywiście. Poza tym, jak sama mogłaś się przekonać, w tej bibliotece znajdziesz odpowiedź na każde nurtujące pytanie.

— Szkoda, że w Wanaheimie nie znajduję się takie cudo — powiedziała prawie z żalem.

— Z tego, co wiem Gunnar bardzo dba o rozwój kultury.

— Och, to prawda. Wiele mu się zawdzięcza, ale po ostatniej wojnie domowej sporo pozostało jeszcze do odbudowania.

— Nie byłem tam od czasów, gdy wybuchła wojna. Pewnie wiele się zmieniło, prawda?

— Byłam zbyt mała, żeby pamiętać tamte czasy  — przyznała. — Ponoć wtedy krążyła opinia, że kraina Wanów jest uosobieniem piękna. Podobno nigdzie nie panowała większa harmonia. Ale pojawili się buntownicy, udało im się przekonać część społeczeństwa. Zaczęło się od niewinnych przepychanek, a skończyło na zgliszczach i zbiorowych mogiłach.

Zacisnęła dłonie na delikatnym materiale ciemnej sukni w niekontrolowanym geście. Tylko ktoś, na kim bezpośrednio się to odbiło, mógł wiedzieć i rozumieć jak pełna żalu była Marion.

Tym kimś był Vali.

Loki przyglądał się jej uważnie aż wreszcie zapytał:

— Dlaczego jesteś tak zdenerwowana?

To ostatnie pytanie jakiego mogła się spodziewać. Jeszcze nikt, kogo znała tak krótko, nie zauważył wewnętrznie ukrywanego przez nią gniewu.

— Wcale nie jestem zdenerwowana! — zaprzeczyła stanowczo.

— Oczywiście — przewrócił oczami — ale chyba nie jest to spowodowane moją osobą?

Dostrzegła jego uśmiech, ale znów było w nim coś złośliwego, coś, co mocno ją zirytowało. Chyba jej słowa w ogóle do niego nie dotarły.

— Miej pewność, książę, że nie. Nawet mi to nie przyszło na myśl.

W tym właśnie momencie pojawił się jakiś posłaniec. Z potoku jego słów zrozumiała tyle: Loki był gdzieś pilnie potrzebny. Przeprosił ją i w mgnieniu oka zniknął.

A już miała w głowie odpowiednią ripostę.

~*~

Szybko znalazła się z powrotem w komnacie. W kącie pokoju stały dwa duże kufry, gdzie znajdowały się jej rzeczy. Na wierzchu piętrzyły się suknie, na różne okazje i w różnych kolorach. Ale teraz Marion interesowało to, co było pod nimi.

Wyciągnęła ubrania, które z pewnością nie powinny znaleźć się w kufrze statecznej damy. Chętnie pozbyła się rozłożystej sukni. Ubrała czarne, męskie spodnie tak przerobione, aby jej pasowały. Do tego białą, odrobinę za luźną koszulę i czarną kamizelkę. Eleganckie pantofelki na obcasie zamieniła na wysokie, skórzane i również czarne buty. Narzuciła na siebie także ciemną pelerynę. Pod kapturem ukryła swoje długie włosy, choć teraz związane były ciasno w niski kucyk.

Na wszelki wypadek odczekała jeszcze chwilę. Musiał być już środek nocy, kiedy ostrożnie uchyliła drzwi. Pusto. Żadnych strażników, jedynie napierająca ciemność.

Poruszała się bardzo ostrożnie, rozglądając się na wszystkie strony. Zeszła schodami, na których rozstała się z Lokim. Weszła na szeroki, bardzo długi taras, z którego rozpościerał się widok na przepiękny ogród. Upewniła się, czy aby na pewno nikogo nie ma w pobliżu. Przeskoczyła bogato zdobioną poręcz i jak kot wyłądowała na miękkiej trawie. Wysokość nie była za duża. Trochę mniej jak półtora metra.

Księżyc, skryty za chmurami, tylko co jakiś czas dawał odrobinę światła. Marion od razu schowała się wśród pasma drzew i wysokich krzewów. Bez trudu wydostała się na drogę. W tym stroju wyglądała jak podróżny. Z pewnością nikt nie pomyślałby, że pod tym kapturem kryje się panna z pałacu. Na wszelki wypadek nie szła jednak głównym traktem.

Dzięki całodniowej wycieczce z Hlin i Eirą wiedziała, dokąd się udać. Widziała to miejsce, ten szyld. Problem polegał jedynie na odległości. To było cholernie daleko.

Nie miała pojęcia, ile czasu zajęło jej dotarcie pod karczmę. Mimo bardzo późnej pory, wewnątrz wciąż było jasno. Słyszała rozmowy.

Nie weszła do środka. Skryła się za winklem, bacznie obserwując.

— Ostrożności nigdy za wiele, co? Moja krew.

Marion aż podskoczyła. Tylko jakimś cudem nie krzyknęła. Za jej plecami czaił się zakapturzony mężczyzna z łukiem.

Vali.

— Nawet nie próbuj zrobić tak jeszcze raz!

Groźny ton głosu Marion kompletnie stracił swój wydźwięk, gdy rzuciła mu się na szyję. Jej oczy natychmiast złagodniały, a na twarz wpełz szeroki uśmiech.

— I jak tam życie w palcu? — spytał Vali, szczerząc się. — Przechadzasz się statecznym krokiem, podpatrując najnowszą modę, jak najlepszy krytyk oceniasz, czy podany budyń jest dość słodki i godzinami rozprawiasz na temat obrazu przedstawiającego owoce?

— Bardzo śmieszne — prychnęła, trącając go w ramię. — Jak już musisz wiedzieć, nie wszystko ma zawsze podwójny sens. Czasem owoce to po prostu owoce. Malarz mógł być głodny.

— Wtedy chyba namalowały coś bardziej treściwego.

— Vali!

— Co?

— Zamiast gadać o głodnym malarzu lepiej powiedz mi, po co mnie tu ściągnąłeś!

— No jak to, po co? Stąd bardzo łatwo dostać się do lasu.

— Tam się ukrywasz?

— Tak. Chodź, pokażę ci drogę.

Vali rozejrzał się dookoła. Potem ruszył, skradając się jak lis. Marion wlokła się tuż za nim. Choć nikt ich tu nie znał, woleli nie wzbudzać zainteresowania. Żyli tylko i wyłącznie dlatego, że w każdej sytuacji anonimowość i ostrożność była na pierwszym miejscu.

Weszli do lasu. Vali rozpalił pochodnię, choć nie była ona niezbędna. Drzewa nie rosły tu gęsto. Wystające korzenie i gałązki mogące zadrapać, dało się zauważyć bez problemu.

— A reszta? — zapytała Marion, kiedy wprowadził ją na polanę.

— Zostali. Nie zdążyłem ci wcześniej powiedzieć, ale złapali ślad tych zbirów z południa. Poza tym, masz pojęcie jak trudno jest się tu dostać? Nie bez powodu wszyscy korzystają z Bifrostu.

— W porządku. Mogę tylko liczyć, że im się powiedzie.

— A naszej misji to już szczęścia nie życzysz? — oburzył się.

— Mamy szpiegować, mój drogi. Nie będziemy się z nikim bić. Mamy na koncie dużo bardziej niebezpieczne rzeczy — powiedziała, kładąc nacisk na słowo „szpiegować".

— A jak orientujesz się w terenie?

— Daj mi jeszcze kilka dni. W pałacu mają wspaniałą bibliotekę. Księgi, mapy... po prostu wszystko!

Znajdziesz tam odpowiedzi na każde nurtujące pytanie.

— To bardzo dobrze — przyznał.

Vali na moment odszedł. Wygrzebał z krzaków swoje rzeczy. Marion nie martwiła się o niego. Umiał o siebie zadbać i widać to było na każdym kroku. Teraz obserwowała to jak się ulokował. Nie wybrał byle jakiego miejsca w lesie. Znalazł się blisko rzeki, spływającej z gór. Woda to nie jedyna korzyść. Zwierzęta także musiały pić, więc mógł spokojnie polować. A warto dodać, że był wybornym strzelcem.

W Wanaheimie nie ułożył sobie życia. Ci, którzy go znali, widzieli w nim jedno. Dezertera. Choć to nie do końca prawda. Po śmierci swojej matki zaciągnął się do wojska, ale nigdy nie został pełnoprawnym żołnierzem. Zrezygnował tuż przed dokończeniem szkolenia. Później pomógł mu stanąć na nogi pewien dowódca oddziału strzelców, również dezerter.

Tym wszystkim Wanom Vali nie był nic winien. A jednak dobrowolnie każdego dnia narażał swoje życie by zapobiec grożącym im krzywdom. Mało tego, wszyscy uważają, że Biali Łowcy to mordercy, zdrajcy i złodzieje.

Marion, bardziej niż rzeczywistych wrogów, nienawidziła tych, którzy przypisywali sobie czyjeś zasługi. Całe życie spędziła na dworze i dobrze wiedziała, że za wyidealizowanym światem rządzonym wyłącznie przez pieniądz kryje się mieszanina przekrętów i oszustw, godna najwyższego potępienia. To właśnie bogate dwory czy zamki są siedliskiem największych tchórzy i szumowin, bo tam na wszystko jest pozwolenie. Gardziła tymi, którzy choć mieli władzę i ogromne możliwości, bardziej przejmowali się utrzymaniem pozycji niż faktyczną działalnością dla dobra zwykłych poddanych.

Czyż to nie ironia, że ci, którzy bez zastanowienia podpisaliby wyrok śmierci na wszystkich Białych Łowców, korzystali z ich pomocy? W pewien sposób byli od siebie uzależnieni. Łowcy wykrywali przestępcze organizacje, tropili szlaki przemytników, szpiegowali, przekupywali kogo trzeba, by zdobyć potrzebne informacje, nieraz mieszali się także i w polityczne intrygi. A jednak potrzebny był ktoś, kto mógłby pociągnąć to dalej, wyciągnąć konsekwencje. I tak zarządcy miast, urzędnicy i inne wpływowe osobistości otrzymywali anonimowe informacje czy też wskazówki od Łowców. Naturalnie później cały sukces przypisywali sobie, pakując do więzień przestępców, a swój sekret mieli zabrać do grobu.

— Wiesz co...? — zagadnął nagle Vali, kiedy rozsiadł się na trawie.

— Hm?

— Chcę namiot.

— Co?! — zawołała ze zdziwieniem. — Skąd ci nagle namiot przyszedł do głowy?

— Nie zamierzam spać pod gołym niebem, gdy ty będziesz się pławić w luksusach. A, i żebym nie zapomniał, ma być z rodzaju tych wojskowych, bo takie są najbardziej wytrzymałe.

— No tak, stateczna dama nagle zażąda sobie namiotu — zakpiła Marion, przewracając oczami.

Vali chyba przewidział jej odpowiedź. Skubany wcale nie napełniał sobie naczynia wodą by jej się napić. Wziął zamach i chlusnął jej prosto w twarz. Widząc jej minę zaczął się głośno śmiać.

— Teraz to możesz sobie tylko pomarzyć!

Rzuciła się na przyjaciela. Oboje upadli i przeturlali się w kierunku rzeki. Siłowali się bez słowa, kto pierwszy wpadnie do wody.

Ten pojedynek wygrała Marion. Kiedy skończyła napawać się zwycięską satysfakcją, powiedziała:

— No dobrze. Spróbuję coś wymyślić.

W zamian zgodę jeszcze raz otrzymała zimną wodą prosto w twarz.

— Ale nadal mogę zmienić zdanie!

Marion próbowała zrobić groźną minę, ale nie bardzo jej to wyszło.

I tak oboje wiedzieli, że nigdy mu nie odmówi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro