Rozdział X. Tancerka

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Nie wrócili, panie — powiedział Karsten, unikając spojrzenia przełożonego.

Hundiger siedział przy ogromnym, palisandrowym biurku w swoim gabinecie, gdzie spędzał najwięcej czasu. Na jego twarzy malował się gniew, choć wydawał się również czymś usatysfakcjonowany.

— To znaczy, że moje przypuszczenia się sprawdzają.

Karsten, wysoki, chudy jak tyczka brunet o lekko rozbieganym spojrzeniu, będący sługą do tak zwanej brudnej roboty, uniósł ze zdumieniem głowę. Był pewien, że Hundiger się wścieknie, oskarży go o porażkę i niewypełnienie zadania, ale wcale się tak nie stało.

— Jakie przypuszczenia? — zapytał ostrożnie.

— Jeśli ten Wan zdołał w pojedynkę wykończyć dwóch twoich ludzi, to znaczy, że pod wizerunkiem, który próbuje stworzyć, kryje się świetnie wykwalifikowany szpieg.

Karsten wolał nie poruszać dalej tematu śmierci tamtej dwójki, którzy zaraz po zabiciu Dannara zostali wysłani za jego tajemniczym rozmówcą. Pomyślał jednak, że ten Vali, którym tak się zainteresował jego szef, nie został przez niego dostatecznie doceniony. Był zagrożeniem, które należało szybko wyeliminować. To on wówczas śledził Dannara i słyszał większość ich rozmowy. Już wtedy wydawało mu się, że młody Wan był zaskakująco mocno zainteresowany powiązaniem Hundigera i statków jego produkcji z Wanaheimem.

Teraz jednak miał dla Hundigera bardzo ciekawe informacje, które mogłyby dostarczyć odpowiedzi na jego pytania.

— Śledziłem go jak kazałeś, panie — powiedział, prostując się. — Nie widuję się go za często w mieście, ale kiedy już się pojawia, wciąż szuka kogoś podobnego do Dannara.

— Nie odpuszcza mi — stwierdził z pogardą Hundiger.

— Ale ostatnio widziałem jak spotkał się z jakąś kobietą. Szybko uciekli z głównej drogi, jakby się bali, że ktoś ich razem zobaczy.

— Rozpoznałeś ją?

— Wydaje mi się, że to ta sierota, którą przygarnął Gunnar. Jeśli jednak to rzeczywiście ona, to tłumaczyłoby, skąd ten Wan wiedział o pańskiej umowie z nim.

Hundiger nie odpowiedział, ale zgromadzone fakty zaczęły mu się wreszcie układać w pewną całość. Gunnar traktował tę kobietę jak własną córkę, co sam od niego usłyszał, kiedy został zmuszony wysłuchać jego niemiłosiernie długiej i uciążliwej opowieści, kompletnie nie związanej z powodem, dla którego się z nim wtedy spotkał. Jeśli nie była tylko głupią, rozpieszczoną panienką, to chyba wreszcie dowiedział się, dlaczego ten cholerny łajdak był tak dobrze poinformowany.

Uważał, że na wyciąganie pochopnych wniosków jest jeszcze za wcześnie. Mimo to nie mógł odepchnąć od siebie myśli, że wie, kim jest Vali. Czyżby po tak długim czasie wreszcie natrafił na Białego Łowcę?

Hundiger był prawdziwym rekinem finansjery, miał ogromne wpływy i nieprzeciętny umysł, ale od kilku lat zmagał się, nie bezpośrednio oczywiście, z grupą niewydarzonych bohaterów, przez których jego plany działania w Wanaheimie znacznie się skurczyły. To właśnie on, poprzez łańcuszek pośredników, pociągał za sznurki w przemytniczych organizacjach w krainie Wanów. Miał w tym temacie doskonale rozeznanie z powodu swojej mętnej przeszłości, którą przez lata doskonale zatuszował. Dotarł jednak do takiego momentu w swoim życiu, że nie mógł sobie pozwolić na niepowodzenie.

Bardzo zależało mu na podpisaniu umowy z Gunnarem, którego wątpliwości mocno go zdenerwowały. Każdy jego dalszy ruch zaraz po wprowadzeniu nowych transportowców był doskonale zaplanowany. Gunnar, w obawie przed nadciągającą wojną domową, chciał po cichu uzbroić swoje wojska w najlepszą, najnowocześniejszą asgardzką broń. Ponieważ nie zamierzał podawać tego do opinii publicznej, nic nie będzie mógł zrobić, gdy napaści planowane przez Karstena zaczną się namnażać, a jego żołnierzom zostaną jedynie resztki. Lud i tak był już mocno podburzony niekończącym się problemem z handlem, dlatego zapewne niedługo zacznie się domagać zmian. Wtedy jego paserzy będą mogli zacząć zarabiać na skradzionej broni. Wówczas Hundiger zamierzał przekonać Gunnara do uzbrojenia się w pancerne maszyny bojowe jego produkcji. Zdobyłby wtedy ogromne pieniądze, a do tego zyski z przemytu.

Nie nazywał tego pomysłu zbrodnią, lecz dobrą manipulacją.

— To nie będzie łatwy przeciwnik — powiedział w końcu Hundiger ze zdumiewającym opanowałem. — Ale ma zginąć i to jak najszybciej.

~*~

Minął tydzień, a Marion nie widziała się z księciem ani razu. Mogła jedynie domyślać się, dlaczego tak nagle postanowił skrupulatnie unikać wszystkich, łącznie z własną rodziną. Mimo wszystko, nie myślała o nim za często. Odyn faktycznie w oficjalnym przemówieniu ogłosił, że zamierza niedługo wybrać swojego następcę, co wywołało ogromne poruszenie. Od tego momentu w pałacu nie było żadnego innego tematu i nic zresztą dziwnego.

To wielkie wydarzenie miało się odbyć na uroczystym balu, dlatego Marion przez cały tydzień była świadkiem niekończących się przygotowań. W pałacu panował ogromny rozgardiasz i trudno było się na czymkolwiek skupić. Próbowała nawet poświęcić czas planom konstrukcyjnym, ale wcale nie stała się dzięki temu mądrzejsza. Do tego potrzebny był Vali, którego niestety nie mogła odwiedzić. Jedyne co mogła zrobić, to uzbroić się w cierpliwość.

W dzień uroczystości spędzała czas z Gunnarem, Hlin i Eiraną. Trzymali się jednak na uboczu, bo panujący wokół harmider stał się nie do wytrzymania. Do kuchni co chwila biegała służba donosząc kucharzom brakujące rzeczy, sztab zatrudnionych w ostatniej chwili Asgardczyków poprawiał dekoracje, przenosił, przestawiał i odnosił jakieś cięższe przedmioty pod czujnym okiem najlepszych dekoratorów wnętrz. Do tego im bliżej wieczoru, tym więcej gości zaczęło się zjeżdżać. Marion miała wrażenie, że zebrała się tu cała śmietanka towarzyska Asgardu.

Kiedy nadeszła pora, wyszykowana już Marion wmieszała się w idących gości. Tłum zaprowadził ją aż do drzwi prowadzących do ogromnej sali, przepięknie udekorowanej kwiatami, wstęgami i mnóstwem innych rzeczy. W rogu muzycy już czekali by zacząć grać melodie najznakomitszych kompozytorów. Ubrani w najlepsze stroje Asgardczycy wchodzili do środka, mając podekscytowane miny.

W końcu tej nocy mieli się świetnie bawić.

Marion przez dłuższą chwilę tkwiła samotnie w wejściu. Nie była onieśmielona, lecz oczarowana otaczającym ją widokiem i zachłannie chłonęła każdy szczegół tej niezwykłej scenerii.

Gdy kolejna duża grupa gości ją minęła, przez moment na korytarzu nikogo nie było. Właściwie, tylko jej się tak wydawało. Odruchowo spojrzała za siebie i natychmiast się odwróciła w tamtą stronę. Zmierzał ku niej nie kto inny jak książę Loki. Był sam, kroczył powoli ze świadomością, że nie zdoła się nie zatrzymać przy Marion.

Obrzuciła go zaciekawionym spojrzeniem. Szedł z kamienną twarzą, splatając ręce z tylu. Bez względu na to, co się wcześniej wydarzyło i jakie naprawdę emocje nim targały, w tym momencie był uosobieniem książkowych ideałów o przystojnych książętach mających nienaganne maniery, zadziwiająco przenikliwe spojrzenie i powalający uśmiech.

— Jak się dziś czujesz, Loki? — zapytała, starając się brzmieć przyjaźnie.

— Jak król — odpowiedział, uśmiechając się sztucznie.

Zaraz potem zmieszał się lekko. Celowo unikał jej przez cały tydzień, ale dłużej tej farsy nie mógł ciągnąć. Nie zamierzał rozpoczynać drażliwych dla niego tematów, czego sama Marion w ogóle od niego nie oczekiwała, ale musiał i chciał normalnie porozmawiać.

— Marion — zaczął niepewnie — czy możemy już do tego nie wracać?

— Oczywiście — odparła.— Było minęło, nie ma co rozpamiętywać.

Mimo wszystko Loki poczuł ulgę i mógł się wreszcie rozluźnić. Pomyślał nawet dość odważnie, że choć nie skomentował głośno jej wyglądu, powinien poważnie zastanowić się nad jakimś trafnym komplementem, bo Marion była naprawdę przepiękna. Zazwyczaj chodziła w strojach albo granatowych, albo w różnych odcieniach beżu, różu czy szarości. Tym razem jednak miała na sobie bordową suknię z mocno podkreśloną talią i uwydatnionym dekoltem, który ozdabiał srebrny łańcuszek. Co więcej, jej usta, równie bordowe jak suknia, mocno kontrastowały z czarnymi włosami, co robiło zadziwiająco dobre wrażenie.

Książę wyobraził sobie Marion u swego boku tego wieczoru i zanim zdążył pomyśleć, wypalił:

— Chciałbym cię jeszcze o coś prosić.

— Tak?

— Czy obiecasz mi dziś jeden taniec?

Marion wytrzeszczyła oczy. Prośba księcia tak ją zdumiała, że ledwo uchwyciła moment, w którym wyraziła zgodę, kompletnie tego nie przemyślawszy. Dość powiedzieć, że nie spodziewała się takiego zaproszenia z jego strony. I jeśli nie miał w planach znów jej zadręczać pytaniami lub po prostu się kłócić, to powód tej nagłej uprzejmości i chęci spędzenia choć części tego wieczoru wspólnie był jej zupełnie nieznaczny, a przy tym trudny do odgadnięcia.

~*~

Marion zdołała przecisnąć się przez tłum gości do Hlin. Po chwili dołączyła do nich Eirana, z zapałem odpowiadając o swoich wrażeniach.

Hlin przyglądała się im krytycznym okiem. Ona sama doradzała w jakich kolorach młode damy będą świetnie wyglądać i teraz podziwiała efekty swoich decyzji.

Zagrała muzyka. Na środku sali pojawiły się pierwsze pary, a inni stanęli wokół by się przyglądać. Do Eirany natychmiast podszedł ubrany po cudzoziemsku kawaler, z fikuśnie podkręconym wąsem i prosił ją do tańca. Taniec był dość szybki i skoczny, a melodia bardzo wesoła oraz wpadająca w ucho.

Niecałą godzinę później Marion wyczerpała już chyba wszystkie tematy do rozmowy i teraz obserwowała otaczających ją gości. Była bardzo zadowolona, bo choć na chwilę pozbyła się ciążących nad nią ponurych myśli i zapomniała o codziennym stresie.

— Mogę prosić? — usłyszała znajomy głos.

Muzycy skończyli swoją krótką przerwę, znów zabrzmiała melodia i goście wrócili na środek sali. Loki wyrósł obok Marion jak z pod ziemi, tak że go nawet nie zauważyła, zbyt zajęta własnymi myślami. Podał jej rękę w geście zaproszenia, którą przyjęła, przypominając sobie złożoną obietnicę, i dała się poprowadzić na parkiet.

Tym razem muzyka była nieco inna, bardziej spokojna, ale wciąż wesoła. Kroki, dobrze Marion znane, wcale nie były trudne, ale jak w każdym tańcu, kryło się w nich coś więcej niż tylko konieczność zapamiętania. Melodia i kolejne figury tańca zdawały się opowiadać historię subtelnego flirtu między partnerami.

Loki przyznawał, że Marion była doskonałą partnerką, ale bynajmniej nie dlatego, że była wypraktykowaną tancerką. Uśmiechał się w duchu na myśl o prawdziwym powodzie, dla którego okazała się tak dobra. W tańcu ukazywała się jej niezwykła sprawność. Jej zwinność, szybkość i genialny refleks. To wszystko sprawiało, że obracała się w objęciach księcia z niebywałą gracją i delikatnością. Zupełnie jak płatek czerwonej róży kołysany wiatrem.

Muzyka znów się zmieniła, zwolniła i stała się bardziej poważna, ale Marion pozostała. Następny taniec nie był już tak subtelny. Loki uchwycił dłoń Marion i przyciągnął ją do siebie, kładąc drugą rękę na jej talii. Przyglądała mu się bardzo uważnie, co nie uszło jego uwadze. Wiedział, że powinien nacieszyć się tą wspólną chwilą, a przede wszystkim jej to pokazać, ale jego twarz wciąż wyrażała jedynie skupienie. Jakoś nie potrafił myśleć o czymkolwiek innym niż o decyzji ojca. Stresował się i to bardzo, ale w żadnym razie tego nie pokazywał. To był jego dzień, jego szansa i nadzieja. Mógł wreszcie udowodnić wszystkim, a zwłaszcza samemu sobie, że jest w czymś lepszy brata, który od zawsze stawiany był na pierwszym miejscu. Takie drobne rzeczy, wręcz durne błahostki, jak sytuacja, której świadkiem była Marion, zapadały w jego pamięci i niestety raniły.

— Stresujesz się — głos Marion nagle wyrwał go z zamyślenia.

— Słucham? Nie, ja się wcale nie stresuję — zaprzeczył przesadnie stanowczo.

— Więc mam rozumieć, że zawsze tak ściskasz swoje partnerki w tańcu?

Dopiero po chwili zorientował się, że nieświadomie zacisnął dłoń na talii Marion zdecydowanie za mocno niż można by to uznać za naturalne.

— Przepraszam — powiedział, rozluźniając uścisk.

Przewróciła oczami, robiąc wymowną minę.

— Daj spokój, na twoim miejscu każdy by się trząsł z nerwów.

— Uczucia są poniżej godności monarchy — odpowiedział trochę zbyt wyniośle niż zamierzał.

— Którym jeszcze nie jesteś — dodała, unosząc brwi.

— Ale mogę nim zostać jeszcze tego wieczoru.

Zdaniem Marion, Loki zachowywał się tak, jakby tę chwilę miał już od dawna zaplanowaną. Zdawał się nie dopuszczać do siebie myśli, że w kolejce po tron stoi jeszcze ktoś.

— Jesteś pewny co do wyboru ojca?

— Mój brat nie jest jeszcze gotowy na tak wielkie brzemię — odparł, przyciągając Marion jeszcze bliżej, by tęgi jegomość wyraźnie mający problem z rytmem przypadkiem jej nie staranował.

Marion, którą niezwykle trudno było wyprowadzić z równowagi, teraz czuła się coraz bardziej zmieszana. Do tego jeszcze nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Z jednej strony miała pewność, że w środku Loki jest bardzo zdenerwowany i zestresowany nadchodzącym anonsem, ale z drugiej strony zachowywał się jak ktoś, kto z góry wiedział o swojej wygranej. A robił to w sposób strasznie denerwujący.

— Skoro tak twierdzisz — mruknęła wymijająco, dając do zrozumienia, że nie zamierza dłużej ciągnąć tego tematu.

Loki myślał nad czymś przez chwilę aż zapytał znienacka:

— Czy wy, Łowcy, macie jakieś swoje motto, którym się kierujecie?

Marion zdumiała się, słysząc to dziwne pytanie, ale po dłuższej chwili odpowiedziała, zgodnie z prawdą:

— Tak.

— Jakie?

— Nie poddawaj się. Nigdy.

Książę westchnął jakby z rozczarowaniem, ale uniósł kąciki ust ku górze.

— Wiesz, że to strasznie oklepane?

Marion utkwiła w nim stalowe spojrzenie. Patrzyła mu prosto w oczy, pozbywając się jakiegokolwiek uczucia skrępowania. Spodziewała się takiej uwagi, bo tak naprawdę tylko Biali Łowcy wiedzieli, co kryło się za tym stwierdzeniem, ale nie mogła już pohamować swojej reakcji.

— Spróbuj się do tego stosować. To już nie takie proste.

Nagle myzyka się urwała. Marion postanowiła odejść, bo w końcu obiecała księciu tylko jeden taniec, a ostatecznie spędziła z nim za dużo czasu, będąc stanowczo za blisko.

~*~

Jakiś czas później, jak dotąd obserwujący wszystko Odyn wstał i postanowił wreszcie przemówić. W sali natychmiast zapadła głucha cisza. Każdy utkwił wyczekujące spojrzenie we władcy. W końcu zaraz miał ogłosić coś niezwykle ważnego.

Wszechojciec stanął na podeście, skąd był dobrze widoczny. Jego synowie natychmiast pojawili się po jego prawicy. Thor uśmiechnął się do swoich przyjaciół. Był rozluźniony i najwyraźniej pogodnie nastawiony do sytuacji. Loki natomiast stał sztywno. Nie patrzył na nikogo. Jego wzrok był skierowany gdzieś w dał, ponad głowami gości. Znów splótł dłonie za plecami, by jak domyślała się Marion, ukryć ich drżenie.

— Zaprosiłem was tu — zaczął Wszechojciec — żeby z dumą ogłosić mojego następcę. Czas jest bezlitosny dla każdego z nas i rządy każdego króla muszą kiedyś dobiec końca. Asgard potrzebuje godnego dziedzica, odważnego, mądrego i rozważnego. Kogoś, kto będzie potrafił zapanować nad wojną i pokojem oraz zadbać o wszystkich mieszkańców, a przede wszystkim pozostać dobrym i sprawiedliwym. Za takiego Asa uważam swego najstarszego syna, Thora!

Po tych słowach rozległy się oklaski. Thor wydał z siebie okrzyk radości i uniósł swój wspaniały młot ku górze, patrząc na uradowane twarze gości. Wszechojciec wygłosił jeszcze kilka okrągłych zdań, ale Marion już go nie słuchała. Skupiła swoją uwagę na Lokim. Z początku była ciekawa jego reakcji, ale teraz przeraziła ją jego chłodna obojętność. Książę nawet się nie poruszył. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, a oczy stały się dziwnie puste. Odwrócił się w kierunku brata i zmusił się do pokazania najbardziej wymuszonego uśmiechu jaki Marion w życiu widziała. Po chwili uradowany Thor już go ściskał, zupełnie nieświadomy, że Loki czuł się tak jakby pękło mu serce.

Bóg piorunów szybko znalazł się między gośćmi, zbierając gratulacje i życzenia, a także niezliczoną ilość uścisków dłoni i poklepywań po plecach. Loki powoli zaczął się odsuwać. I tak, jak zwykle, uwaga wszystkich była zwrócona ku jego bratu, więc mógł pokierować się do swojego celu i zniknąć w drzwiach.

Uciec.

Marion zauważyła, jak Loki zamierzał odejść. Dostrzegła to także jego matka. Wyraźnie zamierzała dogonić syna, ale powstrzymał ją Odyn. Zatoczył dłonią półkole, wskazując na gości. Zaczęli się o coś sprzeczać, ale kiedy Frigga wreszcie odwróciła się od męża, Loki już dawno zniknął.

To był odruch. Kompletnie nieprzemyślany i głupi pomysł, kiedy Marion wypadła na korytarz by go szukać. Ale skoro się zdecydowała, to musiała brnąć w to dalej.

Nie miała pojęcia, dokąd prowadził kiepsko oświetlony korytarz, w którym go odnalazła. Ponieważ był pusty, Loki natychmiast usłyszał stukot kobiecych butów. Marion przystanęła, chcąc coś powiedzieć, ale nawet nie potrafiła ubrać w słowa tego, o czym myślała.

Książę również milczał. Był bardzo zaskoczony, widząc Marion. Dlaczego za nim poszła? Czyżby udało jej się dostrzec to, co tak bardzo chciał ukryć?

Nie.

Już dawno temu zdążył się nauczyć by nikomu nie ufać. Zbyt długo inni otwarcie sobie z niego kpili, więc nauczył się nie pokazywać żadnych prawdziwych uczuć, a jedynie te, które były adekwatne do sytuacji. Tym sposobem okłamywał nie tylko innych, ale nawet samego siebie.

Miał wielką ochotę zacząć krzyczeć, wyżyć na kimś całą swoją złość, rozczarowanie i zazdrość, ale jednocześnie nie chciał, żeby ofiarą jego gniewu padła jedyna osoba, która wykazała jakiekolwiek chęci by się nim zainteresować.

— Daj mi spokój, Marion — powiedział bardzo cicho.

Odwrócił się i odszedł szybkim krokiem. Marion jeszcze przez chwilę wodziła za nim wzrokiem. Nie poruszyła się. Rozumiała to, że czasem każdy potrzebuje samotności, dlatego zrezygnowała z rozmyślań o nim. Nie miała pojęcia, co tak naprawdę czuł i nawet gdyby chciała, nie dowiedziałaby się.

Wróciła z powrotem. Nikt nie zwrócił uwagi na jej nagłe zniknięcie i szybko wmieszała się w tłum. Przecisnęła się do miejsca, skąd mogła obserwować Thora. Nie przyglądała się zbytnio mijanym osobom, a szkoda. Może wówczas wcześniej dostrzegłaby Fandrala.

Wojownik na widok Marion uśmiechnął się szarmancko.

— Zadowolona z dzisiejszego balu? — zagadnął, podchodząc do niej.

— Oczywiście — odrzekła krótko.

— Słyszałem, że wy, Wanowie, nie przepadacie za tak hucznymi przyjęciami.

— To kwestia upodobań.

— Wiesz, widziałem jak tańczysz. Jestem pod wrażeniem — skomplementował.

— Dziękuje za słowa uznania — odparła, uśmiechając się pogodnie — ale żadna ze mnie zawodowa tancerka.

— Mówisz bardzo skromnie — stwierdził — jednak ja z chęcią poprosiłbym cię do tańca. Loki już nie wróci, ale możesz mi wierzyć, że jestem w tym równie dobry, a nawet lepszy!

— Loki już nie wróci? Dlaczego? — Marion co prawda dobrze wiedziała, że tak rzeczywiście będzie, ale chciała dowiedzieć się czegoś więcej o całej sytuacji, a Fandral wydawał się być osobą lubiąca plotki.

— Nie przeżyje tego, że Thor został wybrany. Był święcie przekonany, że tron mu się należy. Sam nie wiem jak to nazwać. Mania władzy?

— Albo zazdrość — wtrąciła.

— Albo zazdrość — zgodził się. — W każdym razie jego humory nie powinny cię interesować. Zapewniam, że nie wnosi ze sobą nic ciekawszego niż tylko bezużyteczne mądrości i głupie sztuczki. Nie nadawał się na króla i sam Wszechojciec o tym wiedział.

— Mam wrażenie, że nie tylko Odyn miał takie zdanie — powiedziała z lekkim wyrzutem, wspominając kompromitujące wrzaski pijanej grupy sprzed tygodnia.

— Och, wybacz kretynom tą „panienkę do towarzystwa". Loki nie zasługuje na tak piękną kobietę.

Marion musiała sobie w końcu przyznać, że Fandral naprawdę się w niej zadurzył. Albo tylko prawił te cukrowane słówka, by podbić jej, jak chyba uważał, naiwne serce, bo już dawno zauważyła, że był strasznym kobieciarzem. W zasadzie nie miało to dla niej znaczenia.

— To jak? — wyciągnął do niej rękę. — Zechcesz sprawić mi tą przyjemność, moja droga?

Marion rozchyliła wargi w zniewalającym uśmiechu, który jednak nie miał nic wspólnego ze szczerym zadowoleniem. Przyjęła zaproszenie. Nie miała w głowie żadnej dobrej wymówki, a ostatecznie Fandral był dla niej dobrym źródłem wiedzy. Tak długo jak uważał ją za majętną, naiwną „panienkę do towarzystwa", mogła bez żalu wykorzystywać jego słabość do kobiet.

Niech więc zagra muzyka.

~*~

Zabójca był bardzo ostrożny. Nikt nie mógł go zauważyć. Wyśledził młodego Wana imieniem Vali, żeby wykonać swoje zdanie.
Nie interesowała go zapłata. Bezgranicznie wierzył w każde słowo swego pana, a jednocześnie pracodawcy. Sam fakt, że przyczyniał się pomocy Asowi, który spełniał wszystkie jego poglądy, był dla niego dostatecznym wynagrodzeniem.

A teraz miał dla niego popełnić kolejną zbrodnię.

Vali szedł szybko, klucząc wąskimi przejściami między domami, by jak najszybciej dotrzeć do celu. Miał bardzo udany dzień, bo zdołał wreszcie pójść o krok dalej w swoich poszukiwaniach. Miał wrażenie, że dziś wszystko idzie po jego myśli. Był tak zadowolony sam z siebie, że z widocznym uśmiechem skręcił w opustoszałą, niewybrukowaną uliczkę na skraju miasta. Droga była kiepsko oświetlona, dlatego zwolnił trochę by nie potknąć się o ewentualną przeszkodę.

Zabójca tylko na to czekał. Będąc już prawie na skraju lasu wiedział, że nikt go nie usłyszy. Nikt nie zobaczy. Nikt nie powiąże z tym, co zaraz miało się stać. Ostrożnie wyjął nóż o rękojeści na tyle wąskiej, żeby wepchnąć ją do zadanej rany razem z ostrzem.

Vali zorientował się, że coś jest nie tak. Bardziej wyczuł niż usłyszał, że ktoś jest w pobliżu. Jednakże nie odwrócił się. Nie dał po sobie poznać, że zwietrzył podstęp.

Mężczyzna ruszył do ataku, ale nie przewidział tego, że Vali będzie przygotowany. Błyskawicznie odwrócił się, napinając wszystkie mięśnie. Zdążył objąć spojrzeniem zwalistą postać z bronią. Vali natychmiast obiema rękami przytrzymał ramię przeciwnika. Otrzymał przez to cios jego kolanem prosto w brzuch aż na moment stracił oddech, zginając się w pół, ale nie rozluźnił uścisku. Zdołał wykręcić pod nienaturalnym kątem ramię napastnika, który drugą ręka już próbował sięgnąć jego szyi by zacząć go dusić. Nóż wyślizgnął mu się z dłoni, bo nie mógł dłużej znieść bólu wykręcanego ramienia.

Vali błyskawicznie odskoczył do tylu, ale zabójca, wprawdzie pozbawiony broni, nadal był zdeterminowany i bardzo niebezpieczny. Rzucił się na Wana z dziką furią w oczach, jak drapieżnik, który dopadł swojej ofiary.

Vali skupił się na obronie, bo miał poważne wątpliwości, by zdołał powalić swojego przeciwnika. Był zwinniejszy, a jego uderzenia szybkie, ale niezbyt mocne. Napastnik natomiast walił jak taran. Zaskoczyła go zresztą zaciekłość z jaką ten mięśniak starał się przefasonować mu twarz, kierując prawie każdy swój cios w jego głowę. Jednak Vali dawał sobie radę. Może nie był na wygranej pozycji, ale przynajmniej nie miał jeszcze poważnych obrażeń, dzięki błyskawicznym unikom i usilnie utrzymywanym ustawieniu rąk, osłaniającym głowę i klatkę piersiową.

W końcu, coraz bardziej rozeźlony przeciwnik, doskoczył do Wana starając się zdezorientować go tym gwałtownym ruchem i swoją przytłaczającą posturą. Porzucił wszelką ostrożność, ale przez to miał wyraźne luki we własnej obronie. Vali tylko częściowo uchylił się przed morderczym ciosem skierowanym w jego żebra i tym razem sam zaatakował, waląc z całej siły pięścią w jego twarz. Trafił w nos aż wyraźnie poczuł uderzenie w knykciach. Rozległ się nieprzyjemny trzask pękającej kości.

W tym samym momencie Vali omal sam się nie przewrócił, potykając się o niewidoczny w mroku przedmiot, co podsunęło mu pewien pomysł.

— Nie masz już dość, co? — wychrypiał, by zyskać na czasie.

Napastnik splunął krwią, buchającą ze złamanego nosa i rzucił się na niego. Vali tylko na to czekał. Runął na ziemię i chwycił krótką, ale bardzo grubą gałąź, która mogła wyrządzić równie dużo szkód co drewniana pałka. Błyskawicznie stanął z powrotem naprzeciwko swojego przeciwnika. Uniósł swoją prowizoryczną broń w powietrzu robiąc zamach, a mężczyzna natychmiast zasłonił się rękami w obawie, że Vali znów przyłoży mu w twarz. Ale to była tylko zmyłka. Uchronił co prawda głowę, jednak kosztem wybuchu potwornego bólu w prawym kolanie, kiedy Wan trafił go właśnie tam. Ugiął się, nie będąc w stanie już się ruszyć. Vali zaszedł go od tylu. Teraz to było już dziecinnie proste by pozbawić go przytomności silnym ciosem w tył głowy.

Kiedy napastnik zwalił się na ziemię, zalany własną krwią, Vali odnalazł w mroku jego nóż. Mógł teraz bez problemu go po prostu zabić, ale nie zrobił tego. I tak prawdopobnie do końca życia będzie utykał na prawą nogę, a z takim nosem będzie wystarczająco okropnie wyglądał by skutecznie wszystkich odstraszać.

Dyszał ciężko jeszcze przez chwilę. To, że uszedł z życiem było prawdziwym cudem. Wszystko go bolało, był osłabiony i po prostu nie miał już siły, ale jego umysł wciąż pracował na najwyższych obrotach. Zrozumiał, że przypuszczenia Marion jednak się sprawdziły. Tamtych dwóch Asów w lesie wcale nie dybało na życie księcia. Od początku to on był ich celem i miał pewność, że to ta sama osoba stoi za ich nasłaniem. Czyżby ktoś w Asgardzie wiedział, kim jest i co zamierza?

Wystraszył go także fakt, że ten leżący na ziemi facet był cholernym radykałem. Kiedy odtworzył sobie w pamięci jego bezlitosny atak, doszedł do wniosku, że to nie był zwykły gangster czy też płatny zabójca. On za wszelką cenę chciał go zabić, nie zauważając nawet na własne, chociaż pozorne bezpieczeństwo. Vali spędził całe lata obracając wśród takich typów i śmiało polegał na swoich sądach. Zwykły gangster myślałby tylko o sobie, gotów zwiać, gdyby tylko zwietrzył niebezpieczeństwo przegranej. Tacy jak jego przeciwnik są śmiertelnie niebezpieczni, ale nie dlatego, że mają nadzwyczajne umiejętności.

Należy się ich bać, bo dla nich liczy się jedynie cel, nawet gdyby od tego miało zależeć ich życie.

~*~

Marion wracała już do swojej komnaty. Była zmęczona, ale uroczystość wcale się jeszcze nie skończyła. Mimo wszystko zatrzymała się na chwilę na tarasie widokowym, przez który zazwyczaj wydostawała się z pałacu. Patrzyła na cudowny ogród skąpany w srebrzystym blasku księżyca. Lubiła ten widok. Był taki... uspokajający.

Właśnie wtedy wpadła jej do głowy pewna myśl. Spontaniczna, ryzykowna decyzja, którą podświadomie już podjęła. Bal trwa w najlepsze i każdy, bez wyjątku, pochłonięty jest tym wielkim wydarzeniem. Nikt, nawet Loki nie jest nią zainteresowany.

A gdyby tak spróbować wymknąć się z pałacu?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro