6. Masakra siekierą

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zofia zauważyła brak swojej latarki dopiero wtedy, kiedy światło na piętrze zgasło. Po omacku doskoczyła do wnęki między panelami i z całą pewnością siebie złapała za siekierę. Wcale nie planowała zbiegać z nią na dół i zdecydowanie wolała się modlić, kiedy to robiła, bo gdyby się z nią przewróciła na schodach, świat mógł się skończyć razem z jej życiem. A myśl o przejściu na drugą stronę od dawna napawała Zofię niepokojem i wprawiała jej szyję w nieokrzesane tiki nerwowe. Szczególnie, że wcale nie spodziewała się, że pójdzie gdziekolwiek, czy to do nieba, czy piekła. Jakkolwiek chciała wierzyć w odejście do tego lepszego miejsca, musiała brać pod uwagę wszystko, co zrobiła i to, jak kurczowo trzymała się tej planety — a biorąc naprawdę wszystko pod uwagę, jej dusza niezaprzeczalnie miała predyspozycje do włóczenia się po pierwszym piętrze domu duchów. Ale przynajmniej piekłem się martwić nie musiała, bo nikt jej tam nie chciał, nawet Bóg. A tym bardziej sam Lucyfer.

Na szczęście na dole światło pozostało zapalone, bo Ezekiela wciąż pochłaniało panoszenie się ze swoimi brudnymi farbami. Dlatego Zofia nie musiała myśleć o śmierci dłużej niż parę sekund. Ani tym bardziej zastanawiać się, co, do diabła, wydarzyło się z jej latarką. Równie dobrze gang dusz mógł ją pożreć i Zofia nie miała niczego do powiedzenia na ten temat. Już kiedyś próbowała z nimi negocjować, ale skoro nie zdołała nawet złapać ich do słoika, niczego więcej również nie mogła dokonać.

Zastała Ezekiela pogrążonego w swoich naruszających wszelkie prawa działaniach i próbującego stworzyć czarną barwę z kilku innych kolorów na brudnym, pewnie ukradzionym, talerzu. Mimo że Zofia jasno widziała, że jedna z rozwalonych na stole tubek zawierała kolor czarny. I na pewno ta czerń była zupełnie w porządku, ale Ezekiel po prostu pochodził z piekła, więc Zofia na pewno by nie pojęła jego toku myślenia.

— Wynoś się — szepnęła, choć planowała wydobyć z siebie o wiele głośniejszy dźwięk, po chwili stania niezauważoną w progu.

A kiedy nie usłyszała ani nie zobaczyła żadnej reakcji z jego strony, coś ją opętało. Prawdopodobnie ta sama, niezrównoważona siła, przez którą rzuciła w Michała słoikiem. I powinna to kontrolować, ale ostatecznie to to kontrolowało ją i to wcale nie Zofii wina, że każdy, kto tkwił w Michale, musiał zachowywać się tak karygodnie irytująco.

— Wynoś się — powtórzyła, tym razem całkiem poważnie uderzając w wystarczająco już doświadczony, drewniany stół. Woda w słoikach zadrżała, a Ezekiel zabazgrał płótno brzydkim odcieniem zieleni.

Dobrze mu tak.

Zofia nie spodziewała się zobaczyć jego przerażonego spojrzenia, a to, że natychmiast podniósł się z krzesła odrobinę ją uspokoiło — kto wie, co by się wydarzyło z jego głową, gdyby zamiast tego się zaśmiał. Ale Ezekiel szczęśliwie zaczął biegiem się wynosić, nie próbując nawet niczego ze sobą zabrać, poza życiem, które nie należało nawet do niego.

— I zapal mi światło na górze! — zawołała jeszcze, wychylając się za nim z pokoju.

Rzeczywiście to zrobił, zanim wyskoczył niezręcznie przez okno obok drzwi wejściowych.

Przetarła twarz dłońmi i pociągnęła się za włosy.

Po pozbyciu się siekiery ze stołu, ostrożnie odłożyła ją na jedno z krzeseł, a później usiadła na tym wciąż ciepłym po Ezekielu. A kiedy opuściła głowę, nie mogła jej podnieść przez kolejne kilka minut, bo pogrążyła się w obserwowaniu swojej gnijącej, wciąż niedokończonej twarzy. Przekreślonej naprawdę odrażającą zielenią, od której Zofii kręciło się w głowie. I gdyby ktoś zapytał ją, dlaczego nie zniszczyła malunku, i dlaczego zdecydowała się na nieudolną próbę domalowania sobie błękitnych tęczówek, Zofia nie odpowiedziałaby.

Być może przekreślenie w zupełności wystarczało.

Kiedy moczyła jeden z pędzli w słoiku, woda zabulgotała jakby wołała o pomoc. I Zofia dopiero wtedy się ocknęła.

— Przepraszam. — Podniosła jeden ze słoików. — Nie wiem jak cię wyczyścić.

Po chwili zastanowienia po prostu odnalazła zakrętki, zamknęła oba słoiki i odstawiła je na miejsce do szafy. Dopadły ją minimalne wyrzuty sumienia, kiedy usłyszała w nich wodę stukającą o szkło, ale nie mogła zrobić w tamtym momencie niczego lepszego. A zanim zamknęła szafę, poświęciła parę dodatkowych sekund na mrużenie oczu i szukaniu krzyża, który od dawna zalegał tam między innymi rzeczami. Ale go nie znalazła. Obwiniła Dagmarę.

Złapała siekierę i wróciła na górę.

Uderzanie w drzwi okazało się wyjątkowo relaksujące.

W bibliotece udało się zapalić światło, choć początkowo niestabilnie zamigało. Ale przynajmniej nie był to spadający żyrandol czy niedostępne żarówki z korytarza.

Zofia zwinnie przeskoczyła parę gwoździ na podłodze — miała wystarczające przeżycia po rozbitym szkle w stopie i od tamtej pory nie bez powodu nosiła buty o tak wysokiej podeszwie.

Rozejrzała się. Właściwie zdziwiła się, że tak bardzo obawiała się tego pokoju wcześniej. Może i na środku z niewyjaśnionego powodu stał przegnity, rozpadający się fortepian, a ścian nie dało się nawet zobaczyć, bo skrywały się za wysokimi regałami, ale przynajmniej nie mieszkały tam żadne potwory. A przynajmniej Zofia o żadnych nie wiedziała. Nie licząc pająków na pajęczynach.

Postanowiła nie marnować czasu i zaczęła krążyć wokół pokoju, oglądając zawartość półek. A przynajmniej tych, do których dosięgała. Co prawda pod oknem leżała drewniana drabina, ale Zofia nie odważyłaby się jej zaufać — wyglądała, jakby już dawno się rozpadła w środku.

Wszystko zalegało pod grubymi warstwami kurzu.

Tytuły mijanych książek nie zawsze jej coś mówiły. Kompletnie nie zrozumiała, czym jest „apteka umysłu” i nawet nie chciała się wracać, żeby ją wyjąć. „Anatomia czaszki” wcale do niej nie przemówiła, tak samo jak „samotne psy” czy „wredne koty”. Wyciągnęła dopiero jeden z wyróżniających się, pożółkłych albumów, ale okazał się pełen zdjęć zębów o ciekawych kształtach. Zofia nie chciałaby, aby którykolwiek z nich znalazł się w jej ustach, szczególnie ten kompletnie zakręcony. Odłożyła album z niesmakiem.

Jej wzrok zatrzymał się na sfatygowanym brzegu, na którym napis ledwo się ostał, ale wciąż dało się zobaczyć fragment połączenia liter i wyglądało na to, że to coś o duszach. Zofia wyjęła tę książkę, a potem jeszcze kilka innych które minęła, zeszła z nimi na dół i rzuciła na swój stół. I przy okazji wrzuciła obraz Ezekiela na szafę, bo jej zawadzał i nie miała ochoty go wyrzucać. Musiałaby wyrzucić siebie.

Aromat czarnej herbaty zmieszał się ze świeżym powietrzem, po wielu godzinach dusznego zapachu farb.

— Słoneczko wstało, pobudka.

Zofia ocknęła się z głową na stole, kiedy ktoś brutalnie szarpnął ją za ramię.

— Jezu Chryste — wymamrotała oburzona, bo pierwsze co zobaczyła, to Dagmara, której nie chciała widzieć, nawet zaspanym wzrokiem.

Zofia potarła się nieprzytomnie pod okiem, próbując przypomnieć sobie, jak się w ogóle znalazła w tym miejscu i w jaki sposób zasnęła. Ale jej się nie udało. Jedyne co wiedziała to to, że Dagmara na pewno używała prostownicy i zaburzała jej spokój.

— Herbata dla ciebie.

Zofia odmówiłaby, ale zaschło jej w gardle i poprzednim razem nie została otruta, więc napiła się parę łyków. I się zakrztusiła, więc może jednak nie był to najbezpieczniejszy pomysł.

— Wracam do domu — wybełkotała, wciąż ledwo łapiąc oddech.

Gwałtownie wstała, usiadła, a potem wstała ponownie, kiedy przeszły jej nagłe mroczki przed oczami. Zdołała zebrać wszystkie książki ze stołu, a Dagmara pomogła jej podnieść te, które znalazły się na podłodze.

— Uważaj na siebie. Wpadnij po południu.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro