Rozdział 11.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Budzi mnie ostry ból głowy na potylicy. Dodatkowo mój mózg został uśpiony i otumaniony. Łapię się za bolącą głowę cicho jęcząc. Czując lepką wilgoć pod palcami szybko odsuwam dłoń od głowy przyglądając się jej. Krew. Aż tak mocno dostałam? Możliwe, że przez moje szarpanie się uszkodziłam sobie bardziej ranę.

Podnoszę się z zimnej podłogi podpierając się ręką o betonową ścianę. Powoli rozglądam się po małym pomieszczeniu. Całe betonowe niczym piwnica. W rogu stoi prycza z materacem i poduszką, a obok mały stolik z lampką. Niedaleko drzwi metalowe wiaderko, a jedynym źródłem światła jest małe zakratowane okienko. Czuje się zupełnie jak księżniczka, w takich luksusach.

Wolnym krokiem podchodzę do pryczy, siadając na niej. Jakby od razu nie mogli mnie na niej położyć. Klikam na włącznik przy lampce nie licząc nawet, że działa. Całe pokój rozświetla jednak lekkie światło z żarówki.

A jednak działa.

Siedzą tak pewnie już kolejną godzinę i opierając głowę o zimną ścianę, zastanawiam się co tutaj robię. Kto mnie porwał i czego chce? Wie kim jestem, czy wziął jako pierwszą lepszą laskę?

Zimny beton przyjemnie chłodzi moje czoło powodując błogi uśmiech. Tego mi trzeba na bolącą głowę. Tabletki albo zimnej ściany. Krzywię się, kiedy słyszę skrzypnięcie metalowych drzwi, a następnie smugę światła wpadającą z korytarza. Staje w nich rosły mężczyzna, który wpatruje się wprost we mnie. Kieruje ku niemu moje znudzone spojrzenie nie poznając go.

— Dłużej się nie dało? — marudzę wzdychając.

— Stul pysk suko. Wstawaj — podchodzi do mnie szarpiąc do góry. Niczym szmaciana lalka chwieje się na nogach. Parskam śmiechem na jego słowa uświadamiając sobie, jak często tego używają. Suko, dziwko, szmato, kurwo. To wszystko jest tak powszechne, że naprawdę aż śmieszne.

— Coś cię bawi? — warczy.

— Ty — odpowiadam prześmiewczo. W jego oczach widzę narastający gniew. Bierze lekki zamach, a następnie dostaje prosto w twarz. Uśmiecha się z wyższością.

Wyrywam się z jego uścisku i biorąc zamach trafiając w nos. Uderzam lewą nogą w jego wątrobę przez co syczy. Próbuje mnie uderzyć jednak robię unik wykorzystując jego cios i własną masę ciała przerzucam przez bark prosto na podłogę. Siadam na nim uderzając pięściami po całej twarzy. Niech zemdleje skurwiel.

Nieznany mi mężczyzna łapie mnie w pasie i odciąga od ledwo przytomnego kolegi. Pluje na jego twarz z pogardą. Zasrany damski bokser.

— Puść mnie do chuja! — krzyczę zła szarpiąc się.

— Przymknij się choć raz — warczy zirytowany moją postawą.

Ciągnie mnie przez duży i elegancki salon, a następnie po schodach na pierwsze piętro. Po kolei mijamy korytarze i drzwi skręcając w różne strony. Na końcu ostatniego korytarza znajdują się drewniane duże drzwi. Zatrzymujemy się przed nimi, a trzymający mnie mężczyzna puka w ich powłokę. Wpycha mnie do środka i stawia na środku.

Pokój jest duży. Po lewej ciągną się regały pełne różnorodnych książek. Na wprost mnie jest duże okno, pod którym stoi szafka na dokumenty. Po środku znajduje się ogromne mahoniowe biurko i skórzany fotel. Na prawo duża również skórzana kanapa z fotelami i stolik kawowy po środku. Całe pomieszczenie jest przyciemnione, przez zasłonięte rolety. Utrzymane jest w kolorach czerni i bieli. Na ścianach wiszą obrazy jednak tylko jeden przykuwa moją uwagę. Czarny koń w galopie.

Za biurkiem siedzi mężczyzna w średnim wieku i uważnie się nam przygląda. Nikt nic nie mówi przez co powstała dziwna krępująca cisza. Facet za mną chrząka.

— Przyprowadziłem ją szefie — przerywa ciszę pociągając lekko nosem. — Załatwiła Billa — dodaje i znika za drzwiami. Nie czekając na zgodę podchodzę do biurka i zasiadam na fotelu przed nim. Starszy mężczyzna wygląda znajomo, ale niestety nie mam pojęcia kogo mi przypomina.

— Witaj Cassandro Payne — mówi nagle. Skąd wie, jak się nazywam? Mrużę na nie niego oczy.

— Wiesz, jak się nazywam — kiwam głową z uznaniem. Mimo wszystko muszę być ostrożna.

— Zapewne zastanawiasz się, dlaczego tu jesteś. Czyż nie? — pyta zaplatając dłonie na biurku.

— Naprawdę jesteście głupi, mając czelność mnie porywać — kiwam głową śmiejąc się kpiąco. Jestem nie tykalna i każdy to wie. Jeśli zginę podczas akcji to inna sprawa. Najwyraźniej popełniłam błąd, ale kiedy ktoś mnie porywa, przeważnie dla tej osoby już nie ma litości.

— Nie zasłaniaj się bratem, bo ci nie pomoże. — śmieje się. — Możliwe nawet nie wie, że ktoś cię porwał — drwi. Marszczę brwi nie rozumiejąc. Co ma do tego mój brat? Przecież mój brat to kretyn, który faktycznie pewnie nawet nie ogarnął, że mnie nie ma w domu. Mi bardziej chodziło o to kim jestem.

— Bratem? — szeptam.

— Tak, bratem. Niby po co miałaby mi być jakaś gówniara. — parska śmiechem.

On nie ma pojęcia kim jestem, ale wie, że jestem siostrą Payne'a. Czyli jednak do czegoś jestem mu potrzebna. Tylko do czego? Jedyne co mi przychodzi do głowy to jakiś rodzaj zemsty za coś co zrobił ten kretyn. Mam nadzieje, że nie był idiotą i nie zadzierał z ludźmi lepszymi od niego. Chociaż nic mnie już nie zdziwi.

— Bo mój brat jest w gangu? — uśmiecham się głupio. Może udawanie idiotki coś mi pomoże. Choć z drugiej strony samo to, że powaliłam i pobiłam jednego z jego ludzi już samo w sobie jest mocno podejrzane.

— Tak i muszę przyznać, że bardzo dobrze cię ukrywał. Nic o tobie nie ma. Zupełnie jakbyś przez ostatnie pięć lat nie istniała — w jego spojrzeniu dostrzegam błysk szacunku dla osoby, która nawet na niego nie zasługuje. — Dopiero niedawno moi ludzie cię odnaleźli na ulicach Londynu.

Cholera muszę bardziej uważać. Mogli mnie widzieć z Cameronem.

— Nie ukrywał mnie. Uciekłam i jakiś zbok mnie porwał — mówię szeptem. Wymuszam płacz, by pokazać jak drastycznie to wpłynęło na moje życie. Jakby bolało mnie wspominanie tamtego okresu sugerując tym, że to co się tam działo było okropne.

— Przez własną głupotę porwana dwukrotnie. A teraz trzykrotnie — drwi. Bawi go moja wymyślona historia.

— Czemu tu jestem? Co Liam zrobił? — pytam pociągając nosem.

— Powiedzmy, że dostrzegłem błąd własnej przeszłości i całkiem przypadkowo dowiedziałem się o śmierci mojego pierworodnego syna. Postanowiłem się zemścić na jego mordercy. — wzdycha. — A z tego co mi doniesiono to właśnie Liam Payne jest sprawcą.

Przyznaje, że jestem zaskoczona. Liam zabił jego syna? Musiał być powód, że strzelił mu kulką w łeb.

— Okej. Tylko co ja mam z tym wspólnego? — kiwam głową nie bardzo rozumiejąc. Skoro chce się mścić to niech robi to na Liamie, a nie na mnie.

— Bo widzisz chce, żeby poczuł co to strata i ból — mówi jakby to było oczywiste. Dlatego to ja mam cierpieć? Żeby on uświadomił coś Payne'owi? Ludzie giną, ginęli i będą ginąć. To się nigdy nie zmieni. Ja sama straciłam kogoś. Nawet nie jedną osobę, a kilka. Rozumiem chęć zemsty, gdyż bardzo chętnie zabiłabym Marcusa za to co mi zrobił. Aczkolwiek to on jest bardziej cięty na mnie niż ja na niego.

— Więc mnie zabijesz? — pytam.

— Jeszcze nie. — uśmiecha się przebiegle. Tortury. Będzie mnie torturować.

— Kto podkablował mojego brata?

— Dobry znajomy — odpowiada krótko. Jego odpowiedź nie satysfakcjonuje mnie ani odrobinę.

— Więc będzie pan wierzył komuś tak bez dowodów? Trochę naiwne — krzyżuje ręce pod piersiami.

— Jaki tam pan. Jestem Tom, Tom Harrison — wystawia w moim kierunku dłoń.

— Evan — szeptam. Zamieram. Otwieram szeroko oczy, mój oddech przyśpiesza, a serce bije dużo szybciej. To ojciec Evana. Ojciec, którego nienawidził całym sercem. Facet, który wyrządził całej jego rodzenie tyle krzywdy. Oboje darzyliśmy go ogromną nienawiścią. Ja wciąż darzę.

Ten człowiek ma czelność mówić mi, że się zmienił i że niby mój durny brat go zabił. Byłam tam. Widziałam. Podnoszę się ujmując jego dłoń, ściskając mocniej niż powinnam. Tak bardzo go nienawidziłam.

— Znasz mojego syna? — marszczy brwi zdziwiony. Nie ma prawa nazywać go swoim synem. Wpatrywałam się w niego z czystą nienawiścią i zabrałam dłoń z uścisku. Odsunęłam się prostując.

— Mogę już iść? — pytam przez zaciśnięte zęby.

— Nie odpowiedziałaś na moje pytanie — zauważa.

— I nie mam zamiaru — mówię wściekła.

Odwracam się i ruszam w kierunku drzwi. Otwieram się i wychodzę na korytarz, gdzie stoi facet, który mnie tu przyprowadził. Olewam go idąc przed siebie, doskonale pamiętając drogę. Za sobą słyszę kroki, a po chwili mocny uścisk na moim przedramieniu.

— Gdzie leziesz? — zerkam za siebie. Ten sam brunet, który odciągnął mnie od jego kolegi.

— Ktoś ty? — unoszę brwi. Jest kimś ważnym czy mogę mu zrobić krzywdę.

— Robert — krzywię się i wyrywam z jego uścisku. Schodzę po schodach czując jego obecność za plecami. Mijam salon, na który w tym momencie nawet nie zerkam i zbiegam do piwnicy. Staje przed drzwiami, za którymi byłam zamknięta i czekam aż mi otworzą.

Nie było sensu próbować uciekać. Zapewne wszystko jest zabezpieczone i prędzej dostałabym kulkę w łeb niż stąd uciekła w pojedynkę bez żadnego sojusznika. Postąpiłabym lekkomyślnie i skrajnie głupio. Wolę poczekać, aż ktoś mnie uwolni.

— Na co czekasz? Otwieraj. — wskazuje na metalowe drzwi. Robert unosi zdziwiony brwi i śmieje się pod nosem.

— Jesteś pierwsza, która sama chce wejść do tego pudła i się nawet nie boi. Żadnego z nas — mówi rozbawiony. To już samo w sobie powinno was dziwić i zastanowić, ale nie będę narzekać na waszą głupotę.

— Pośpiesz się — wzdycham. Brunet otwiera mi drzwi przez które od razu przechodzę. Za sobą słyszę jedynie trzaśniecie i zamykanie na kłódkę.

***

Mamy odebrać towar od jednego z ludzi Marcusa. Jack nas tutaj wysłał dogadując wcześniej szczegóły z blondynem. Nie będzie go tu osobiście jednak każde z nas pozostaje czujne.

Wraz z Evanem stoimy przy samochodzie przed opuszczonym budynkiem. Paru naszych ludzi jest trochę dalej od nas. Naszym zadaniem jest ubezpieczać tyły. Kilka sekund później podjeżdża kilka samochodów. Mam wrażenie, iż coś jest nie tak.

Z samochodu wysiada dziesięciu mężczyzn z czego jeden trzyma dwie sportowe torby. W nich powinien być towar. Nasi podchodzą do nich odbierają torby, po czym kładą je na ziemię i sprawdzają zawartość. Jim odwraca się do nas pokazując kciuka w górę. Ruszają w naszą stronę wraz z towarem. Czyli wszystko idzie dobrze.

Odwracam się do mojego chłopaka ruszając w jego kierunku, kiedy słyszę strzał. Wyciągam broń odwracając się. Jim dostał w nogę. Biegnę za pierwszą osłonę i strzelam. Minutę później pozostaje tylko dwójka z nich. Strzelam do jednego, który biegnie za osłonę natomiast Cameron trzyma drugiego przodem do nas.

Wzdycham z ulgą i ruszam do uśmiechającego się do mnie Evana. Nagle pada kolejny strzał. Nikt nie wie skąd. Harrison łapię za klatkę piersiową, a ja zamieram w pół kroku. Odrywa swoją dłoń od ciała, na której jest pełno krwi. Szumi mi w uszach i czuje jak bije mi serce. Mam wrażenie, że zaraz przebije mi żebra.

Brunet podnosi na mnie wzrok i powoli osuwa się na ziemię. Zrywam się biegiem padając przy nim na kolana. Z moich oczu ciekną ciepłe łzy rozpaczy.

— Evan — kwilę...

— Evan! — krzyczę budząc się. Oddycham ciężko mając wrażanie jakbym przez ten czas zapomniała, jak się oddycha. Moje ciało pokryte jest potem, a twarz mokra od łez. Odwracam głowę na bok zauważając, że nie jestem sama. Obok mnie stoi Tom uważnie się we mnie wpatrujący.

— Idziemy — warczy łapiąc mnie za ramię.

Posłusznie wstaje, by ten mógł mnie ciągnąć za sobą. Wychodzimy z mojego tymczasowego miejsca zamieszkania skręcając w przeciwną stronę, którą szłam do tej pory. Pomieszczenie, do którego mnie zaciągną jest prawie, że puste. Pod sufitem wisi hak, a w kącie stoi stół.

Tom wiąże mi ręce co mu trochę uniemożliwiam, ale po pewnym czasie się mu to udaje. Zawiesza na haku moje związane ręce i podstawia mi tymczasowy stołek bym mogła stać chociaż na palcach.

Do pokoju wchodzi dwóch jego osiłków. Jeden trzyma kamerę, którą stawia na środku przede mną, a drugi jakąś torbę. Rzuca ją na stół i wyciąga z niej różne ostrza. Włączają kamerę by chcąc zacząć zapewne swoje przedstawienie. Tom staje obok mnie i kładzie swoje łapy na mojej tali. Próbuje się wyszarpnąć z jego uścisku, lecz ma nade mną przewagę. Skurwiel.

— Witaj Liam — mówi wprost do kamery. Czyli przedstawienie jest dla niego. — Jak zauważyłeś mam twoją siostrzyczkę. Jeśli chcesz, żeby przeżyła radzę pojawić ci się tutaj w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Radzę oglądać do końca — uśmiecha się perfidnie. Schodzi na bok, a na jego miejsce wchodzi trochę niższy, ale dużo masywniejszy mężczyzna. Jego wyraz twarzy nie wróży nic dobrego dla mnie. — Zacznijmy więc.

Kiedy tylko kończy mówić facet uderza mnie prosto w twarz. Następnie padają kolejne ciosy. Dostaje w brzuch przez co zginam się lekko, od kaszlując. Facet jest naprawdę silny. Kolejne ciosy trafiają mnie w oko, nos, ponownie w brzuch oraz szczękę. Nie oszczędzają mnie. W pewnym momencie brunet podchodzi do stołu zabierając z niego nóż myśliwski. Przykłada mi go do łydki spoglądając na mnie. Patrzę na każdy jego ruch. Z szatańskim uśmiechem pociąga ostrzem w górę.

Z całych sił duszę w sobie okrzyk bólu i odganiając łzy. Zaciskam mocno zęby starając się zachować jak najwięcej obojętności. Następnie przykłada nóż do mojego brzucha i nie czekając na moją reakcje lekko go nacina. Gdyby nacisną za mocno rozprułby mi fraki.

— Powiedz nam Cassie. Jak się czujesz? — odzywa się Tom. Z satysfakcją przygląda się jak cierpię. Posyłam mu zakrwawiony uśmiech ukrywając ból pod pustym spojrzeniem.

— Jedwabiście — odpowiadam i spluwam krwią w jego stronę. Kiwa głową cmokając rozczarowany moim barakiem szacunku. Gestem ręki pokazuje na mnie drugiemu. Ten podchodzi do mnie i przecina moją prawą rękę. Czuje jak krew ścieka w dół do mojej szyi, brudząc mnie już całkiem. Posyłam mu jedynie podły uśmiech.

— I ty twierdzisz, że się zmieniłeś. Fatycznie dobry z ciebie ojczulek — mówię z pogardą.

— Ja tylko chcę, by morderca mojego syna cierpiał — śmieje się doszukując się we mnie jakichkolwiek oznak bólu cielesnego.

— Nie masz prawa nazywać go swoim synem — syczę. Tom robi krok w moją stronę nieświadomy mojego podstępu.

— Nic nie wiesz więc się zamknij! — krzyczy wkurwiony. Śmieje się kpiąco chcąc go jeszcze bardziej sprowokować. Przejeżdżam językiem po górnych zębach, kiedy on robi kolejny krok.

— To ty, nic nie wiesz. Nie masz o niczym pojęcia — kpię z niego.

Jest coraz bardziej wkurwiony. Ponownie robi krok będąc w idealnej odległości. Robię mocny zamach i z całej siły kopię go w krocze. Harrison się zgina łapiąc za klejnoty i upadając na ziemię. Spluwam ponownie na niego uśmiechając się przebiegle. Daje znać mojemu katowi, by ten kontynuował i się nie hamował. Miałam jedynie przeżyć. Napięłam się cała lekko sycząc z bólu, gdy ostrze zostało wbite w moje udo. Nie pozwoliłam sobie krzyknąć.

— Wiesz za co dostałeś? — pytam przez ból. Mężczyzna kiwa powoli głową. — Za wpychanie kutasa tam, gdzie nie trzeba.

— Ty mała... — przerywam mu.

— Obiecałam mu, że ci przyjebe — łapię oddech. — kiedy tylko cię spotkam zasrańcu — śmieje się przez ból. Parska zdziwiony śmiechem, machając na mnie ręką. Postawny mężczyzna ponownie zaczyna mnie okładać dwa razy mocniej. Chwyta za nóż w mojej nodze lekko nim przekręcając i dociskając, po czym go wyciąga. Tnie mnie jeszcze w wielu innych miejscach i okłada kastetem. Krew spływa po mnie i skapuje na podłogę, a ja powoli tracę świadomość. Robi mi się słabo i już nawet nie czuje bólu.


 Dzisiaj chciałam wrócić znowu do pisania. Ostatnio mam strasznie mało czasu na cokolwiek.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro