Rozdział 16 || Bitwa o Nilom, część 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Win or Lose - Alexi von Guggenberg

(Perspektywa Nigreosa)

Spędziliśmy na tym dachu kilka godzin na naprawdę szczerych rozmowach, chociaż dalej się nie przyznałem, że jestem cyborgiem (jakoś nie umie mi to o przejść przez gardło). Mimo to odpowiedziałem na jego pytania. Opowiadałem o dzieciństwie na Acearth, te milsze wspomnienia ze szkoleń, moją przyjaźń z Teln i Crisi, a nawet wspomniałem to i owo o romansie z dziewczyną. On nie pozostał mi dłużny i jak najęty mówił, jak przypadkiem zniszczył stację dowodzenia droidami, gdy miał dziewięć lat, o bitwie o Geonosis, jak stracił rękę, tajny ślub z Padme, misję z Mistrzem Kenobim i jego padawanką Ahsoką Tano, zabicie Sidiousa... Heh, jakoś mi nie żal tego dziada.

Skończyło się na tym, że zeszliśmy do środka, gdy już zaczynało świtać i później trzeba nas było siłą wyciągać z łóżek na poranna odprawę. Okej, ja się jeszcze jakoś ogarnąłem, ale mój brat z tą jego bujną czupryną wyglądał, jakby piorun go trzepnął. Niby jesteśmy bliźniakami, ale jego włosy wyglądają na znacznie bujniejsze od moich.

- Jakie włoski masz długie - powiedziałem złośliwie. - Wyglądasz jak jakiś dziad, a ja mam fajne i krótkie.

- Niektórzy wolą długie, niektórzy wolą krótkie.

- No ja wolę krótkie.

- A ty musisz być taki szczery do bólu?

- Cóż, piętnaście lat przyjaźni z najuczciwszą Nową Nadzieją robi swoje.

Weszliśmy na salę, gdzie czekało na nas kilka Nowych Nadziei, Obi Wan, Ahsoka (już swobodniej było mi mówić o nich tylko imionami) i klony wyższe rangą. Teln i Crisi do mnie pomachali, a kątem oka zauważyłem uśmieszek Anakina. Od razu zarobił łokciem w żebra.

Podszedł do nas Obi Wan.

- No to jak wygląda sprawa między wami?

Anakin położył mi dłoń na ramieniu.

- Okazało się, że po prostu potrzebowaliśmy dłuższej szczerej rozmowy. A propos, Nigreos mnie przekonał, że ta bomba była błędem, więc zniszczyłem detonator i wysłałem kilka osób do jej rozbrojenia.

- W sumie dobrze. Od początku byłem przeciwny pomysłowi z bombą. Zaczynajmy.

Obi Wan włączył holomapę i pokazał wszystkim obraz bazy Separatystów.

- Nasi zwiadowcy donoszą o wzmożonej aktywności droidów, więc przeczuwamy, że druga fala jest już tylko kwestią czasu. Niestety, nie mamy opcji na lepsze ukrycie się i zdecydowana większość sił będzie musiała walczyć w otwartym terenie.

- Chyba możemy jakoś pomóc, co nie? - spytała Crisi.

I znowu Anakin się do mnie uśmiecha...

- Nieźle wybrałeś - szepnął mi do ucha.

- Zamknij się!

Obi Wan rzucił na nas wzrokiem, po czym mówił dalej:

- Cóż, liczę, że klony i powstańcy będą współpracować ze sobą - spojrzał na mnie.

Podszedłem i oparłem dłonie o stół.

- Też na to liczę, ale... tymczasowo niech mój brat, generał Skywalker, będzie dowodził Nowymi Nadziejami.

Zapanowała cisza, wszyscy patrzyli to na siebie, to na mnie. Anakin podszedł do mnie.

- Wiesz, co mówisz?

Skinąłem głową.

- Tak Annie. Nie będę mógł przecież dowodzić swoimi ludźmi, gdy będę w bazie Separatystów.

- CO?! - krzyknęło jednocześnie kilka osób.

- Spokojnie, posłuchajcie. Nowe Nadzieje zawsze atakują później niż droidy. Tymczasem w bazach zawsze wydziela się dla nich osobne miejsce na podział obowiązków, treningi i takie tam. Mogę przeniknąć do środka i przekonać je do walki po naszej stronie.

- To nam pomoże? - spytał Obi Wan.

- Jeśli pamięć mnie nie zawodzi, to niezbuntowanych powinno być ponad dwustu czterdziestu, a szacuję się, że taka jedna Nowa Nadzieja równa się dwudziestu klonom, nie wspominając o ,,rekordzistach", że tak to nazwę. Pomnóżcie sobie i wyjdzie całkiem ładna liczba.

- Na pewno chcesz to zrobić? - spytał Anakin z lekkim strachem w oczach.

- Spokojnie Annie, jestem już dużym chłopcem. A teraz przepraszam, mam pewną sprawę do załatwienia na osobności.

Wyszedłem z pomieszczenia i skierowałem się w stronę kwater. Przed akcją muszę zajrzeć w jeszcze jedno miejsce.

***

Ku mojemu zaskoczeniu, wystarczyło, że tylko pomyślałem o Ogrodzie i zamknąłem na chwile oczy i już mnie tam przeniosło. Od razu zacząłem się rozglądać za czymkolwiek, co mogłoby być wyjściem. Wizja Dooku gdzieś sobie chodziła, ale nie zwracała na mnie uwagi. Ja tymczasem przeszukiwałem cały Ogród, sprawdzałem każde drzewo, szukając chociaż małej szparki lub czegoś podejrzanego. I nic. Nawet próbowałem już iść cały czas przed siebie, by może znaleźć jakaś furtkę albo coś, ale w pewnym momencie coś mnie zawracało i znowu byłem w centrum.

Podszedłem do konstrukcji, która świeciła na przemian na żółto i niebiesko. Fajnie wyglądała z obrastającymi ją czerwonymi kwiatami, ale... mogłoby być lepiej. Dotknąłem kwiatu i po chwili stał się biały (gdy właśnie pomyślałem, że ten kolor będzie lepszy) wraz z pozostałymi. To miejsce naprawdę jest pod moją kontrolą, przynajmniej częściowo. Westchnąłem, bez Dooku to miejsce mogłoby być taką moją oazą.

Podniosłem z ziemi kamyk i obróciłem w dłoni, był płaski i ciemnogranatowy. Rzuciłem go, po czym cztery razy odbił się, zanim zniknął pod czystą taflą jeziora z pluskiem. Pochyliłem się i zanurzyłem dłonie w chłodnej wodzie. Przeszedł mnie dreszcz i znikąd pojawił się Dooku, który szarpnął mnie za ramię.

Spojrzałem na niego zaskoczony, ale odwrócił się do mnie plecami i odszedł bez słowa. Chyba jestem na dobrym tropie, ale... wyczuwam Anakina.

- Obudź się.

***

Ocknąłem się i byłem w swojej kwaterze. ,,Obudź się" musi działać jak jakieś wyjście tymczasowe. Ja jednak potrzebuję czegoś stałego, chociaż... to właśnie wizyty w Ogrodzie mocy napawają mnie spokojem, którego od dawna mi brakowało. Gdybym tylko wiedział, jak usunąć z niego Dooku... ech, czuję, że rozwiązanie mam tuż pod nosem.

Wtedy ktoś zapukał, ale byłem pewny, kto to.

- Wejdź.

Anakin wszedł do pokoju i zobaczyłem w jego dłoni jakąś kulkę i opaskę.

- Zbieraj tyłek braciszku. Czas na trening.

- Co?

***

Anakin zaciągnął mnie do jakiejś pustej sali i próbował szkolić. Jest zdecydowanie lżej niż podczas moich treningów z Dooku, ale za dobrym nauczycielem to on niej jest (aż mnie dziwi, że ta jego padawanka jest taka sprawna).

Praktycznie musieliśmy zaczynać od początku, bo moja postawa wcale mu się nie podobała i co chwila do mnie podchodził i ustawiał: a to kazał rozstawić szerzej nogi, a to podnieść ręce. No Dooku też naciskał na technikę, ale jakoś nie wiem, czy jest ona tak istotna, gdy miecz może prawie wszystko.

- Tak to zrób - Anakin nieco opuścił rękojeść własnego miecza, żeby mi zaprezentować.

- Przecież ty używasz jednego miecza, a ja dwóch. To chyba, co innego.

- Nie gadaj, pokaż może kilka ciosów.

Przewróciłem oczami, ale wykonałem jego polecenie.

- Cios, obrona, cios... może być. Czujesz Moc?

- No coś tam czuję.

- Okej, zobaczymy - Anakin uruchomił tą kulkę, Zdalniaka, jak o nazwał, i rzucił ją do góry.

Kulka latała dookoła mnie, a ja czekałem z włączonymi mieczami, nie bardzo wiedząc, czego się spodziewać. Wtedy Zdalniak przeleciał na drugą stronę, po czym cofnął i poleciał za moje plecy. Mały promień wystrzelił z jednego z otworów i trafił mnie w w nogę. Zaskoczony, krzyknąłem i podskoczyłem.

Anakin nawet nie powstrzymywał śmiechu, po czym sięgnął do sakiewki i wyciągnął opaskę, zasłaniając mi oczy.

- No to jeszcze raz.

- Nic nie widzę - jęknąłem, trochę na ślepo machając mieczami. - Jak niby mam walczyć?

- Nie ufaj wzrokowi.

,,A podzespołom optycznym można?", pomyślałem. Moje ,,oczy" to jedne z najnowocześniejszych implantów w całej galaktyce i... Ał! Ten Zdalniak trafił mnie w tyłek!

- Zaufaj Mocy - powiedział Anakin, na przemian się śmiejąc.

Wyprostowałem się i przyjąłem postawę. Miecze nieruchomo wisiały w powietrzu, ostrzami skierowanymi w dół.

Wyczułem nadchodzący strzał i szybko uniosłem ostrze do góry, nieco obracając rękojeści w dłoniach. Wykonałem szybkie salto nad Zdalniakiem, a przynajmniej tak to wyczułem, po czym odbiłem kilka szybkich strzałów. Zdjąłem opaskę i spojrzałem na Anakina.

- Ciekawe, byłem pewny, że użyjesz formy drugiej, które praktycznie się nie nadaje do strzałów, a w ostatniej chwili przeszedłeś na czwartą.

Może będę udawać, że wszystko rozumiem...

- Jasne... Tak, oczywiście. Szybko przeszedłem z drugiej na czwartą.

- Nie masz pojęcia o czym mówię, tak?

- Ani trochę.

- No to uznajmy, że jesteś wyjątkowym przypadkiem. A, co powiesz na mały pojedynek? - złapał za swój miecz.

Uniosłem miecze.

- A ja na to, że wchodzę.

Skrzyżowaliśmy ostrza i niemal od razu poczułem jego emocje i chyba wzajemnie. Wyprowadziłem cios i Anakin go zablokował.

- Wyczuwam lekką frustrację braciszku - mruknąłem.

- Ha! I ko to mówi - teraz Anakin zaatakował, a ja się broniłem.

Wykonałem salto nad jego głową i chciałem go drasnąć w plecy, ale w ostatniej chwili to odparł.

- Właściwie to chciałem o coś spytać - powiedział mój brat.

- No?

Nie ma to jak pogaduszki z bratem w samym środku pojedynku.

- Czemu akurat białe ostrza?

- Cóż, gdzieś czytałem, że podobno symbolizują brak związku z Jedi czy Sithami.

- Okej, a prawdziwy powód?

- Oczyszczenie kryształów dało taki kolor, ale mi tam odpowiada.

Walczyliśmy jeszcze przez chwilę i musze nieskromnie przyznać, że naprawdę dobrze już tym macham.

- A to z tą Crisi na poważnie?

- Jak jesteś zainteresowany, to dalej jestem prawiczkiem.

- To, by było kazirodztwo.

- Czy ty myślisz tylko o jednym? Dwójka dzieciaków ci nie starczy.

- Jak sam zostaniesz ojcem to zobaczysz jak to jest.

- Heh, dzięki, ale nie nadaję się na tatusia.

Wyłączyliśmy miecze i drzwi do pokoju się otworzyły i do środka wjechał z piskiem biało-niebieski astromech i Dio, który siedział na głowie droida. Wyglądali na to, że mieli niezłą zabawę.

- Chyba Dio ma nowego kolegę - zażartowałem. - Dio, chodź tu!

Dio spojrzał na mnie i szybko usiadł na wyciągnięte przedramię. Już standardowo podrapałem go pod fotoreceptorem.

- Ach tak nie znacie się - Anakin podszedł do astormecha. - To jest R2-D2, ale ja mówię na niego R2. Ja ty masz Dio, to ja mam R2.

- Myślałem, że Jedi nie przywiązują się do droidów.

- Powiedzmy, że R2 był prezentem ślubnym. A Dio? Skąd ty go masz?

- Zrobiłem go, więc to w sumie on zna mnie najlepiej.

- Heh, już niedługo - odparł Anakin. - Przejrzę cię na wylot i nie będziesz miał przede mną żadnych tajemnic.

- Trell di boup bip bi?

- Droid rzuca Jedi rękawicę, tego jeszcze nie grali! - parsknąłem śmiechem.

Nagle bazą wstrząsnęło i zawyła syrena. Spojrzałem na brata i zrozumieliśmy się bez słowa.

- Wrócę, obiecuję - powiedziałem, biegnąc do hangarów.

***

Imperial Attack - John Williams

Zgodnie z planem, zabrałem jeden ze śmigaczy i okrężną drogą ruszyłem w kierunku bazy Separatystów. Byłem daleko od pola walki, ale wyraźnie słyszałem strzały czy bojowe okrzyki. Aż mnie w środku korci, żeby wrócić i wpaść w wir walki, ale zależy mi na niezbuntowanych. Docisnąłem gazu i ze wślizgiem wjechałem pod stertę zmarzniętego śniegu. Baza mieściła się jeszcze dobre dwa kilometry dalej, ale ktoś tam mógłby namierzyć skuter, a musiałem to zrobić po cichu.

- Trull du brill!

- Spokojnie mały. Po wszystkim zafunduje ci kąpiel w gorącym oleju, obiecuję.

- Biou bup bee.

- Przecież mnie znasz.

Poszliśmy dalej i w ciągu pół godziny dotarłem pod oblodzone mury bazy. Ech... ta jest znacznie lepsza od naszej. Włączyłem skan na kamery i zhakowałem je, na szczęście moje kody jeszcze działają. Wyjąłem dwa wcześniej zabrane czekany i zacząłem się wspinać. Jakoś przelazłem przez ten głupi mur i zsunąłem się na kolejną górkę ze śniegu. Szlag, już mi mokro.

Wygrzebałem się i w Mocy, i małej pomocy skanera, wyczułem Nowe Nadzieje w budynku przede mną. Przeczekałem tylko aż grupa droidów przejdzie dalej, by dołączyć do reszty blaszaków podczas walki. Podbiegłem do drzwi, otworzyłem je i... poczułem jak opada mi szczęka. Liczyłem tylko na samych niezbuntowanych, a tych tutaj było tysiąc jak nie lepiej! Jak? Kiedy Dooku tego nazbierał albo... może część z nich to te zmiennokształtne droidy? Anakin mi wspominał, że w Świątyni zaatakował go mój klon.

Nie. Nie wyczuwałem żadnego droida, to byli ludzie z krwi i kości, ale... kiedy? Czy powtórzył się ten proceder z zabieraniem z domów wbrew woli? Albo może skuszono ich cybernetycznymi ulepszeniami? Hmm... to możliwe, też się dałem na to nabrać. Będę jednak miał, co robić.

Podszedłem do pierwszej lepszej Nowej Nadziei i złapałem jego przedramię. Moja dłoń automatycznie stała się biała i zobaczyłem czerwoną ścianę. Zanim jednak jej dosięgłem, ktoś mną szarpnął i uderzył prosto w szczękę.

***

(Perspektywa Anakina)

Nie będę ukrywał, że droidy były naprawdę uparte, ale Nowe Nadzieje pokazały swoje umiejętności i wręcz z łatwością niszczyli blaszaki. Zwycięstwo mamy raczej pewne, ale... martwię się o Nigreosa. Nie odzywał się ani razu, rozumiem, że musi działać w dyskrecji, ale liczyłem, że chociaż mi da jakiś mały znak, że żyję i wszystko z nim w porządku.

,,Anakin, pomóż mi!". Potem odgłos uderzenia i cisza.

Nigreos ma kłopoty! Nie myśląc wiele, wróciłem do naszej bazy, zabrałem jakiś blaster (Moc mi mówi, że będę go potrzebował), wsiadłem na jeden ze śmigaczy i prułem w kierunku bazy. W myślach błagałem brata, żeby wytrzymał jak najdłużej, ale nie otrzymałem żadnej odpowiedzi.

Na moje szczęście, baza była już opustoszała, a Nigreosa wyczuwałem w jednym z największych budynków. Drzwi były zamknięte, ale wyważyłem je Mocą i dobyłem blaster. W środku było mnóstwo Nowych Nadziei ustawionych w równe rzędy, ale nie zwracałem na nich szczególnej uwagi. W jedynym przejściu mój brat walczył ze swoim klonem...

***

Hey Brother - Avicii

Oboje mieli takie same umiejętności i proporcje, więc walka była trudna i co chwila górował jeden lub drugi. Nie miałem pojęcia, który jest który! Wtedy jeden z nich przewrócił drugiego i chciał zadać cios.

- Wystarczy! - krzyknąłem, wymierzając z broni.

Spojrzeli na mnie i powoli podnieśli się z podłogi.

- Dzięki Annie. Nie wiem, jak bym sobie bez ciebie poradził - powiedział ten po mojej prawej.

- To ja Anakinie - odparł ten po lewej. - Prawdziwy Nigreos.

- Jeden z was to mój brat... A drugi to kupa śrubek. Pytanie, kto jest kim?

- Co ty robisz? - spytał Nigreos po prawej. - To ja jestem prawdziwy. Daj mi blaster, ja się nim...

- NIE RUSZAJ SIĘ! - krzyknąłem, celując w niego.

- Może nas o coś zapytaj? - zaproponował ten po lewej. - O coś, co tylko prawdziwy Nigreos będzie wiedział.

Próbowałem ich przeszukać Mocą, ale nic z tego. Nie mogłem odczytać zamiarów żadnego z ich dwójki, a ich jedyną myślą było jak mnie przekonać, żebym zastrzelił tego drugiego. Nie mam innego wyboru...

- Okej... Gdzie się poznaliśmy?

Nigreos po lewej już otworzył usta, ale po prawej go wyprzedził.

- Na Courscant, w Senacie przed gabinetem Kanclerza Organy. Odbywał wtedy pokojowe rozmowy z Dooku, a ty przyszedłeś spóźniony. Nie mieliśmy jednak okazji porozmawiać, bo zaraz potem wyszła ta sytuacja z jedną z Nowych Nadziei.

Nigreos po lewej szepnął coś pod nosem, ale nie słyszałem, co. Chyba mam już pewne podejrzenie... Skierowałem broń w jego stronę.

- Opiekuję się pewnym astromechem. Skąd go mam, jaki jest jego numer i jak ja na niego mówię?

- R2-D2, mówisz na niego R2, dostałeś go od swojej żony po waszym ślubie w tajemnicy.

- Też to wiedziałem! - krzyknął ten po prawej.

- Ja...

- Dobrze, prawdziwy Nigreos powinien to pamiętać. Na dachu naszej bazy opowiedziałem mu o swoim przyjacielu, jak się nazywał?

Cisza. Oboje wbili wzrok w podłogę, gdy Nigreos po lewej spojrzał prosto w moje oczy.

- Tyro, nazywał się Tyro. Byłeś ledwie padawanem, gdy zginął. Podczas misji zostaliście rozdzieleni ze swoimi Mistrzami i, gdy szukaliście pomocy zaatakowała was Nowa Nadzieja. Tyro nie dał rady, został zamordowany, a ta Nowa Nadzieja chwile potem popełniła samobójstwo. Dlatego nie cierpisz Nowych Nadziei, obwiniasz nas za jego śmierć.

- Tyro zginął spod rąk jednego szaleńca, reszta nie ma tu nic wspólnego - odparłem.

Nigreos po lewej westchnął głęboko, czekając na mój wyrok, a ten po prawej zaczął się pocić i patrzeć na różne strony.

- Ja też wiedziałem o twoim przyjacielu - mówił drżącym głosem. - Powiedziałbym dokładnie to samo. Nie słuchaj go Annie, to ja jestem prawdziwy...

Nie dokończył, bo wylądował na podłodze z dziurą w czole. Schowałem blaster i spojrzałem na ciało. Z rany wypływała czerwona ciecz. Co? Krew? Przecież... to niemożliwe. Nie mogłem się pomylić! Byłem pewny, że ten po prawej był fałszywy! Nie mogłem zabić własnego brata!

Nagle spokojny wyraz twarzy drugiego Nigreosa zmienił się w psychopatyczny uśmiech i śmiał się w najlepsze.

- Zła odpowiedź Skywalker - syknął, robiąc krok do przodu. - A myślałem, że tyle was łą...

Huknęło i ciało oszusta leżało na ziemi z wielką dziurą w głowie. Co do...?

Kolejny Nigreos wyszedł z tłumu Nowych Nadziei, a w dłoni trzymał blaster.

- W końcu! Nie da się chyba zabić wszystkich podróbek, bo zaraz pojawiają się nowe. Świra można dostać!

- Nigreos? Ten prawdziwy Nigreos?

- We własnej osobie braciszku - schował broń i przytulił mnie.

Szybko odwzajemniłem uścisk i nie powstrzymałem łez.

- Byłem pewny, że cię zabiłem.

- Spokojnie, już po wszystkim. Co ty tu robisz?

- W Mocy wyczułem, że potrzebujesz pomocy.

- Ach tak. Właśnie miałem nawracać naszych, ale jeden z tych gagatków ogłuszył mnie i Dio i wcisnął do jakiegoś schowka na szczotki. A za knebel użyli szmaty do kurzu - wzdrygnął się. - Widać, że przybyłem w ostatniej chwili.

- Nawet nie wiesz, jak.

Nigreos uśmiechnął się i zerknął na Nowe Nadzieje.

- Lepiej wracaj do bazy, muszę to zrobić sam.

Ufam mu i skinąłem głową. Oddałem mu tylko blaster, a sam wyszedłem z tego budynku. Nigreos da sobie radę, czuję to.

***

(Perspektywa Nigreosa)

Gdy tylko Anakin wyszedł, złapałem Nową Nadzieję za przedramię i zniszczyłem barierę. Zaraz potem kolejna i jeszcze kolejną. Nawet się nie zorientowałem, kiedy uwolniłem wszystkich. Patrzyli na siebie i na mnie zdezorientowani, a ja tylko się uśmiechnąłem i krzyknąłem:

- Za wolność!

Pozostali wyrzucili pięści do góry i oddali bojowe okrzyki i tłumem wbiegli z budynku, żeby dołączyć do klonów i Jedi. Chciałem do nich dołączyć, ale coś mnie pociągnęło.

Ogród Mocy o sobie przypomniał.

***

Dooku stał przede mną i był wściekły. Konstrukcja w centrum miała barwę krwistej czerwieni, a na niebie zbierały się burzowe chmury.

- Zawiodłeś mnie Nigreosie.

- Ach tak? Jakoś ja się czuję bardzo dobrze.

Nie bałem się go. Po prostu nie. Czas jego dominacji się skończył. W Ogrodzie nie ma dla niego miejsca, jak i w całym moim życiu. Spojrzałem w dół, jego ręce były na wpół przeźroczyste i nieco zdeformowane.

- Och, jakiś błąd?

- Ty nigdy się mnie nie pozbędziesz! - krzyknął Dooku. - A zawsze będę obok!

Wystarczy!

Podszedłem do niego i złapałem kołnierz jego szaty. Próbował się szarpać, ale jednak tutaj był mocny tylko w słowach. Spojrzałem na tafle i wiedziałem, gdzie jest miejsce tego staruszka. Zaciągnąłem go nad tafle i trzymałem ledwie kilka centymetrów nad powierzchnią.

- Co ty robisz?! - krzyknął, jeszcze próbując uciekać.

- Och, nic takiego. Po prostu powiedzmy, że zmienił się administrator.

Wepchnąłem go pod wodę i nawet nie dałem okazji do złapania oddechu. Wił się może z parę minut, ale raz potem przestał się ruszać i bez problemu wrzuciłem ,,ciało" do wody. Szybko zniknęło w jej odmętach.

Padłem na kolana i spojrzałem do góry. Chmury zniknęły i znowu pojawiło się nieskazitelne, czyste niebo. Konstrukcja z czerwonej stała się niebieska.

- Udało się... - wysapałem zmęczony i jak długi wyłożyłem się na białej posadce centrum.

Uśmiech sam pojawił mi się na twarzy, gdy usłyszałem swój własny głos:

- Nigreos...

Podniosłe się i aż musiałem przetrzeć oczy. Nad jeziorem unosiła się para, z której wyłaniał się jakiś kształt. Błagam, nie mówcie, że Dooku... zaraz, to nie on. T-to... ja! Chyba...

Mój sobowtór dosłownie wyszedł z wody i wspiął się na konstrukcje, podchodząc tak blisko, że dzieliły nas zaledwie centymetry. Był ubrany w kraciastą koszulę i przetarte spodnie, a skórę miał może trochę bardziej opaloną od mojej. Poza tym nie różniliśmy się niczym.

- Nie podchodź! - krzyknąłem. - Nie nabiorę się na kolejne gierki.

- Ogrywać samego siebie, heh. To brzmi zupełnie jak Nigreos.

- O, co ci chodzi? Kim ty jesteś?

Nagle złapał mnie za przód kombinezonu i przyciągnął jeszcze bliżej.

- Sik Sorenti. Mówi ci to coś?

Sik... Moje prawdziwe imię. Po tylu latach brzmi tak...

- Obco? No tak. Przecież NS-127 zabił Sika wiele lat temu.

- O czym ty gadasz? Ty i ja to ta sama osoba!

- Ta, jasne. Ja jakoś nie składam się w połowie w protez i implantów, których nazw ciężko wymówić.

- Co?

- Dobrze słyszysz. Jestem Sik Sorenti, prawdziwy brat Anakina Skywalkera, adoptowany syn Lory i Drake'a Sorentich, wychowany na Acearth. Człowiek i prawdziwy właściciel Ogrodu Mocy.

- Posłuchaj, to nie tak jak myślisz, jeszcze możemy...

- Co? Pić herbatki lub grać od czasu do czasu w karty lub szachy na słoneczku? Jesteś żałosny... ale nie martw się, już wkrótce NS-127 będzie tylko przykrym wspomnieniem.

Wrzucił mnie do jeziora, ale tuż zanim wpadłem do wody, wyrzucił mnie z Ogrodu.

***

Heh, pewnie większość z was nie spodziewała się takiej końcówki rozdziału. A tak w ogóle ta część mi już zajęła sto stron Worda, a pomyśleć, że jeszcze czekają jeszcze dwie części. O Mocy, chyba nie chcę wiedzieć, ile to będzie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro