Rozdział 6 || W rodzinnych stronach?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Jest gorzej niż myślałem - jęknął Sik, lądując w wolnym hangarze w Mos Eisley.

Sik wyskoczył z X-winga prosto na płytę lądowiska, oczywiście pokrytego warstwą piasku narzuconego przez wiatr. Już czuł drażniące drobinki w butach.

- Zaczynam nienawidzić piasku.

- Trell be biuo? - zapiszczał droid. Perspektywa jeżdżenia po ostrym piasku go nie przekonywała.

- Zostań tu mały. Jak coś - Sik wyciągnął z sakiewki przy pasku zapasowy komunikator i rzucił do droida - zgadamy się.

Sik wyszedł z hangaru i od razu musiał osłonić oczy przed rażącymi słońcami. Również na piasek nie mógł patrzeć, bo albo słońce się w nim odbijało, albo osoba przechodząca obok szurnęła mu nim po twarzy. Towarzystwo też nie było najlepsze. Mieszanka ras oglądała się na siebie, jakby tylko szukała okazji, by coś ukraść. To była jednak prawda. Sik dopiero wylądował, a już widział kilka kradzieży, ale nikt nie reagował, jakby to już było na porządku dziennym.

- Niech ten Jedi będzie blisko, błagam.

Sik ruszył przez targi, trzymając dłonie na blasterze i strzelbie. W tym momencie nie mógł sobie pozwolić na utratę jedynej broni przez pierwszego lepszego złodziejaszka. Musiał jednak też grać jakiegoś ostatniego idiotę, że musiał pytać tutejszych o Jedi, oczywiście nie dosłownie.

- Szukam Kenobiego.

- Tego Bena Kenobiego?

- Nie, imię nie pasuje.

- To nie znam.

- Szukam Kenobiego.

- Może znam, może nie znam. Co masz do zaoferowania?

- Nieważne.

Sik jęknął i podszedł do jakiejś staruszki, która sprzedawała jedzenie na ubogo ustawionym stoisku.

- Szukam Kenobiego?

Kobieta spojrzała na niego spod oczu przysłoniętych licznymi zmarszczkami.

- Ach, Kenobi. Mieszka na odludziu, daleko stąd. To odludek.

,,Nie dziwię się", pomyślał Sik, dyskretnie zerkając za siebie i jakąś grupkę nieprzyjaźnie mu się przyglądającą.

- Dziękuję. Muszę iść.

***

Tamci go śledzili, Sik to wiedział, nawet nie oglądając się za siebie. Nawet go nie zdziwiło, gdy w końcu złapała go jakaś łapa o szorstkiej skórze i zaciągnęła w ślepy zaułek. Sik wiedział, że go śledzili, ale teraz zrozumiał, że miał kłopoty. Było ich czterech, Kyuzoanin, człowiek, Trandoshanin i Duros. Embo, Dengar, Bossk i Cad Bane. Sik znał ich bardzo dobrze, bo z każdym z nich miał na pieńku.

Przeszedł koło szpary między budynkami i, jak podejrzewał, łowcy zaciągnęli go w ślepy zaułek. Sik nie czuł jednak strachu, a lekkie znudzenie i zniecierpliwienie. Starał się jednak zachować uśmiech.

- Dengar! Hej! Naprawdę nie mam dzisiaj czasu. Może powiesz reszcie, że się dobrze znamy?

- Po tym, jak wystawiłeś mnie przy robocie dla Tux'a?! Zapomnij!

- Ej. Nie mogło pójść tak źle, bo... jesteś tutaj.

Nagle Bane przyłożył mu blaster do czoła.

- Zajmiemy się tobą w drodze na Yavin IV.

Sik z trudem ukrył zaskoczenie.

- A wy nie pracujecie dla Imperium?

Bossk kłapnął zębami.

- Pracujemy dla tego, kto da więcej.

- Imperium chciało twojej głowy, ale Sojusz przebił ich dwukrotnie większą stawką za przywiezienie cię w jednym kawałku - wtrącił Embo.

- Czuję się zaszczycony - parsknął Sik. - A kto was wynajął?

- Nie musisz wie... - zaczął Dengar, ale Bane urwał mu w połowie słowa.

- Nie widzę przeszkód, żebyś nie wiedział. Twoja kochanka chyba nie jest tobie tak lojalna.

Sik nie potrzebował więcej do wyjaśnienia. Kira wysłała po niego łowców? Jego przyjaciółka? Co tu się działo?

- Chłopaki, później mnie dostarczycie. Teraz muszę z kimś poważnie porozmawiać.

Embo ściągnął z głowy swój metalowy kapelusz, który równie dobrze mógł używać jako tarczy, i przycisnął nim Sika do ściany. Sorenti z trudem miał kłopot złapać oddech, a, co dopiero złapać za blaster. Ledwo wysunął dłoń i sięgnął do komunikatora, by wezwać droida.

***

Łowcy prowadzili Sika do swojego statku. Próbował myśleć tylko o droidzie, ale myśli szły w stronę Kiry. Próbował sobie ją wyobrazić wśród tych łowców, stawiając swoje warunki umowy.

Nagle usłyszał piski i zobaczył w, jak ich stronę pędził droid z wysuniętym paralizatorem. Poraził Dengara, który odskoczył na bok i potoczył po piasku. Cad Bane rzucił się z blasterami, ale astromech go wyminął i zaszarżował na Embo. Ten odskoczył na bok i puścił Sika.

Łowca złapał za blaster i zaczął ostrzał. Bosska trafił w ramię, gdy ten akurat próbował wyrwać nogę droida. Kolejny pocisk dosięgnął uda Dengara i ten zwinął się z bólu. Bane gdzieś zniknął i został tylko Embo. Sik wystrzelił szybką serię, ale kapelusz ją odparł. W desperacji strzelił, ale pocisk trafił w kant i odbił rykoszetem.

Sik poczuł rwący ból. Oberwał! Blaster wyśliznął mu się z obolałej dłoni i zdrowym ramieniem uderzył Embo w szczękę. Łowca zatoczył się i Sik wykorzystał ten moment na ucieczkę.

***

Sik przeciskał się przez mieszkańców, szukając miejsca na kryjówkę. Czuł, że Bane go śledził. Nie widział go, ale czuł jego odór już z daleka. Skarcił się jednak, znowu sięgnął po Moc. Chciał się jej opierać, ale umysł, jakby sam chciał użyć tej energii. Jednak w cieniu Vadera, w którym tkwił, to było zbyt ryzykowne. Ostatnie, czego Sik potrzebował to cała flota Imperium.

Nagle pisk droida wyrwał go z połowicznego otępienia, w którym się znalazł.

- Co jest mały?

Droida obrócił głowę za siebie, jakby chciał coś wskazać.

Sik podniósł głowę i niemal od razu dostrzegł czerwone ślepia Bane'a.

- Mały, tutaj się rozdzielimy. Spróbuj odciągnąć Bane'a, a ja się wtopię w tłum. Skontaktuj się ze mną, gdy go zgubisz, a potem od razu wracaj do myśliwca, jasne?

Droid zapikał twierdząco i po chwili zniknął. Chwilę później Bane ruszył za nim w pogoń, nawet nie zwracając uwagi na Sika, który skulił się między dwoma Wequayami.

***

Chwilę później, Sik postanowił ukryć się w budynku, który szybko okazał się niejaką Kantyną Chalmuna, opisywanej jako największe gniazdo piratów w Mos Eisley. Okrzyki i rozmowy w niemal wszystkich możliwych językach mieszały się ze skoczną muzyka graną przez zespół na scenie. W powietrzu natomiast roiło się od zapachu narkotyków, od którego Sikowi kręciło się w głowie. Jeszcze parę miesięcy temu, nie pogardziłby, gdyby sam spróbował, ale po tym wszystkim, jakoś nie mógł spojrzeć na żadne używki, no, może z wyjątkiem alkoholu. Jemu Sik nigdy nie umiał się oprzeć. Błogi stan upojenia zawsze był dla niego jak zbawienie, gdyby tylko jeszcze nie miał okropnego kaca na następny dzień to byłoby wspaniale.

Sik usiadł przy barze i rozglądał się po kantynie.

- Coś mocnego - powiedział do barmana.

Ten po chwili postawił przed nim kieliszek jakiegoś alkoholu i Sik wypił go jednym łykiem. Smak pozostawiał wiele do życzenia, ale dało się go przełknąć. Jego intensywność długo trzymała się na języku, ale nie pomagała na natłok myśli. Znowu wyobraził sobie obraz Kiry z łowcami nagród, które negocjowała warunki zlecenia. Zlecenia jego złapania i postawienia przed Sojuszem. Nie wiedział, co, by było gorsze. Tłumaczenie się wściekłemu Sojuszowi za ucieczkę z fregaty czy ścigające go Imperium z jego bratem na czele? Może Vader okazałby się łaskawy dla członka rodziny?

Wtedy zerknął na stoliki, gdzie siedziało kilku przemytników, czekających na zlecenie i możliwość zarobienia szybkiej forsy. Oczami wyobraźni zobaczył siebie i Kirę, siedzącą mu na kolanach. Wsunęłaby palce w jego włosy i zmusiła, żeby na nią patrzył. A on, by się w nią wpatrywał. To, by był piękny widok. Jej piękne, lśniące, szare oczy, długie, granatowe włosy przetykane niebieskimi i żółtymi pasemkami i strój, który, oczywiście, gdy tylko będzie okazja, można szybko i łatwo zdjąć.

- Szykować dokumenty!

Te głosy tłumione przez hełmy obudziłby każdego. U wejściu do kantyny stała mała grupa szturmowców. Ich zbroje były ubrudzone od piasku, ale Sik bez problemu rozpoznałby te bezmózgi.

- Pewnie kolejna kontrola kontrabandy - szepnął ktoś, sięgając do kieszeni.

- Poszukujemy groźnego zbiega - głos kolejnego szturmowca przeszedł echem przez lokal. - To łowca nagród, jest uzbrojony i bardzo niebezpieczny. I sprzymierzeniec Rebeliantów i zdrajca Imperium. Jest poszukiwany przez pół galaktyki.

,,To ja spadam", pomyślał Sik i powoli zsunął się ze swojego krzesła i skierował w stronę drugiego wyjścia.

Nikt nie zwracał na niego uwagi, bo wszyscy byli zajęci szukaniem swoich dokumentów.

- Ej! Ty!

Sik znieruchomiał w połowie kroku. Stał do szturmowców tyłem, ale wiedział, że mówią do niego. Znowu ta przeklęta Moc.

- Do ciebie mówię gościu w brązowej kurtce i snajperką. Odwróć się z rękami w górze.

Sik stał bez ruchu.

- Odwróć się, bo będziemy strzelać!

- Żadnych blasterów! - krzyknął barman.

Potem ktoś oddał strzał ostrzegawczy w sufit i cała kantyna zamilkła. Nawet zapach narkotyków stał się ledwo wyczuwalny.

Sik wyczuł, że szturmowcy do niego celowali i spojrzał na swoje dłonie. Przypominał sobie ostatnie spotkanie z bratem na Anans. Właśnie tymi rękami go odepchnął na kilka rąk. Nienawidził Mocy, ale na chwilę mógłby z nią zawrzeć ugodę. Szybko obrócił się na pięcie i wycelował w grupę otwarte dłonie. Nic się jednak nie stało.

- Akurat teraz?! - jęknął, gdy wiązka blastera świsnęła mu tuż koło głowy, lekko przypalający włosy.

Rzucił się do wyjścia, a szturmowcy za nim. Ci jednak musieli się jeszcze przebić przez spanikowany tłum, który chciał za wszelką cenę ratować własną skórę. Tak dali Sikowi czas, by zdążył uciec prosto na pustynię.

***

Sik zwolnił bieg dopiero kilka kilometrów za Mos Eisley. Dookoła widział już tylko bezkresne oceany piasku i kilka wystających urządzeń. Sik zdjął kurtkę i użył jej jako okrycia głowy i ruszył przed siebie. Pomyślał, że skoro są tu jakieś urządzenia to w pobliżu powinni być też ludzie. Chyba.

Szedł przez pustynię, żałując, że w ogóle pił alkohol. Przez to miał kompletnie sucho w ustach i nawet nie mógł zebrać śliny. Słońca również się na niego uwzięły. W mieście z czasem były znośne, ale teraz zdawały się świecić w pełni swojej mocy. Każdy kolejny krok szybko stawał się coraz większym obciążeniem.

- Niech Moc będzie ze mną, proszę.

Wtedy, jak na zawołanie usłyszał odgłosy walki i bojowe okrzyki, a raczej odgłosy wycia połączone w wysokimi piskami. Sik pobiegł za dźwiękiem i w ostatniej chwili zatrzymał się przed stromym urwiskiem. Na dole znajdował się jakiś masywny, brązowy pojazd, o, który prawdopodobnie walczyły stworki w płaszczach z innymi ubranymi w łachmany i z głowami obwiązanymi bandażami lub paskami jakiegoś materiału. Sik bez Mocy domyślił się, że to ci drudzy byli intruzami, a małe stworki broniły swojej maszyny.

Ściągnął snajperkę, którą oparł o pobliski kamień, a sam wygodnie ułożył się na piasku, żeby oprzeć strzelbę o ramię. Spojrzał przez wizjer i starał się wycelować w jednego z napastników. Atakowali w grupach, ale poruszali się dość szybko i ciężko było wyłapać moment. Sik wziął kilka głębokich oddechów i oparł palec na spuście. Przypominał sobie słowa ,,ojca": ,,Celuj tam, gdzie cel dopiero będzie". Na początku Sik uznał to za najgłupszą poradę w historii, ale z czasem ją docenił. Dobry snajper powinien wyczuć ruch przeciwnika, zanim ten go wykona.

Sik skierował lufę nieco w bok i czekał. Cel zaraz sam przyjdzie. I nie czekał długo. Jeden z tamtych usunął się w bok, a celownik wskazał prosto w jego głowę. Sik nacisnął spust.

Tamten padł jak długi, a Sik oddał jeszcze kilka strzałów, pozbawiając życia jeszcze kilku z nich. Grupa szybko się rozpierzchła, a stworki, piszcząc, wbiegły do środka, bojąc się kolejnego strzału, nie wiedząc, że ktoś im pomógł.

***

Sik nigdy wcześniej nie zdawał sobie sprawy, że strzelanie mogło go tak zmęczyć. Niby się wcale nie ruszał, celując w napastników, a prawie wszystkie mięśnie miał obolałe. Pragnienie również się zwiększyło, chyba nawet przełyk miał uschnięty. Od rażących słońc zaczynała go również boleć głowa.

- J-jeszcze trochę - szepnął, ale czuł się tylko gorzej.

Musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Zgubił się, nie wiedział, gdzie szukać Kenobiego, a zbliżająca się chmura piasku nie wyglądała zbyt przyjaźnie. Te ostre drobinki zasypią jego ciało i staną się jego grobem.

Wtedy nogi się ugięły i Sik runął twarzą w dół.

***

Burza piaskowa była wyjątkowo łagodna, a Owen Lars i tak wyszedł sprawdzić czy nie uszkodziła ona skraplaczy wilgoci. Rodzina nie mogła sobie pozwolić na utratę, chociażby jednego.

Owen zaczął się czyszczeniem jednej z maszyn, gdy dostrzegł coś ciemnego wystającego spod kupy piachu narzuconego przez burzę. Zbliżył się powoli i zobaczył ciemny, wysoki but. I wyglądało na to, że ktoś go nosił. Odgarnął trochę piasku dłonią i tak odkrył ciało mężczyzny w jego wieku. Owen przyłożył palce do jego szyi i wyczuł słaby puls. Ten ktoś musiał błądzić po pustyni już kilka godzin.

- Beru! - krzyknął z całej siły. - Szykuj apteczkę! Mamy rannego!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro