Blossom of Snow

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Kiedyś piliśmy tylko likier wiśniowy i Eiswein* - mruknął posępnie Vash i zacisnął dłoń na szklance whisky.

Roderich poczuł, jakby coś ściskało go za serce i natychmiast odwrócił wzrok, usiłując odciągnąć myśli od natrętnych wspomnień. Wizja dworku w Szwajcarii, fortepianu i słodkiego alkoholu okazała się jednak nad wyraz uporczywa i nie chciała dać mu spokoju. Gdzieś pośród tego wszystkiego; pośród zimnych, prawie pustych izb, gdzie głos i muzyka niosły się echem, Roderich dostrzegł coś jeszcze. Coś, a raczej kogoś.

Vash był dokładnie taki, jak przed laty; tak samo czarujący, tak samo nieśmiały, a nawet tak samo bezczelny. Uśmiechał się też dokładnie tak, jak wtedy - unosząc tylko jeden, prawy kącik ust. Edelstein próbował z całych sił, lecz wizerunek mężczyzny, wtedy jeszcze chłopaka, wyrył się w jego pamięci na dobre. Nawet po tylu latach, zdawał się wciąż widzieć lśniące, zielone oczy i słyszeć wysoki głos oraz coś, czego nie można było uświadczyć zbyt często - śmiech. Obraz fortepianu, przytłumiony dźwięk klawiszy, wydobywający się z nich pod ciężarem ciała i słodki zapach szarotki, porzuconej na pulpicie, były tak żywe i tak wszechogarniające, że Roderich na powrót stracił głowę.

A teraz, po tych wszystkich latach, Vash siedzial naprzeciw niego, jak gdyby nigdy nic. Był niemal na wyciągnięcie ręki; jednocześnie tak blisko i tak daleko.

- Prawie zapomniałem jak smakują - odrzekł, uparcie wpatrując się w rozchylone wargi swojego rozmówcy.

Nagle, nabrał przeświadczenia, graniczącego z pewnością, że nie opowiada ani o likierze, ani o Eiswein, a właśnie o NICH.

Vash podniósł wzrok i wtedy ich spojrzenia się spotkały. Edelstein zamarł, a po jego kręgosłupie przeszedł silny, prawie bolesny dreszcz. Oczy Szwajcara były zamglone, nienaturalnie smutne i jakby nieobecne. W tamtej chwili, Roderich był gotowy oddać wszystko, byle tylko dowiedzieć się, gdzie wędrują jego myśli.

Czy również w kierunku posiadłości w Alpach; w kierunku fortepianu i szarotki?

- Czy cokolwiek z tego, co dziś mówiliście, to prawda?

Edelstein położył prawą dłoń na kolanie i zacisnął ją w pięść. Jeśli chodziło o niego, nie oczekiwał po tej wizycie zbyt wiele. Wolontariusze z Czerwonego Krzyża nie byli głupi i choć Lutz nakazał tuczyć więźniów już tydzień przed ich przyjazdem, nie sposób było ukryć wystające żebra, kręgosłupy i niezdrową cerę, przypominającą pożółkły pergamin.

Nie sposób było ukryć, że większość osadzonych w Dachau, jedną nogą stała już w grobie.

Nawet jeśli mówili coś innego, jeśli recytowali kwestie, wyuczone pod groźbą śmierci, to dało dostrzec się w ich oczach. Były przepełnione żalem, smutkiem, a nawet czymś na kształt bezradności, czy poczucia beznadziei. Strach, czy wściekłość zdążyły już dawno zblednąć, zastąpione apatią, niemocą i biernym oczekiwaniem na nieuchronne.

To nie byli już nawet ludzie, a cienie; istoty niemal całkowicie obdarte z godności i człowieczeństwa. Tego nie dało się ukryć pod lepszymi ubraniami czy dodatkowymi warstwami tkanki tłuszczowej. Obóz zniszczył ich trwale i bezpowrotnie.

- A jak ci się wydaje? - zapytał Roderich, raz jeszcze zerkając Vashowi prosto w oczy.

Nim tamten odpowiedział, jego dolna warga delikatnie zadrżała.

- Ci młodzi więźniowie mówili, że dobrze ich karmicie, nie zmuszacie do pracy, gdy nie mają siły i zapewniacie pomoc medyczną, ale mi wydaje się, że... Że robicie tu naprawdę złe rzeczy.

- To miejsce to piekło, Vash.

Zwingli zacisnął powieki, a kiedy na powrót je otworzył, w jego oczach nie sposób było doszukać się nawet cienia niedawnej troski. Nagle, wyraz jego twarzy stężał, a spojrzenie przyjęło chłodny, prawie beznamiętny wyraz. Roderich zadrżał, a do jego głowy powróciły bolesne wspomnienia z dnia, gdy widzieli się po raz ostatni.

Wtedy, spoglądał na niego w dokładnie taki sam sposób.

- W takim razie, skąd się tutaj wziąłeś? - zapytał, spomiędzy zaciśniętych warg. - Nie jesteś mordercą, Rod. Nigdy nie chciałeś być nawet cholernym żołnierzem!

- Potrzebowałem tej posady, żeby utrzymać rodzinę.

Kiedy Edelstein skończył mówić, pomiędzy nim, a Vashem zapadła ciężka, przytłaczająca cisza. Szwajcar skrzywił się, jakby ktoś wymierzył mu cios pod żebra, a potem uniósł szklankę do ust i opróżnił jej zawartość jednym, dużym haustem. Odstawił naczynie z przesadnym impetem, rozpryskując kropelki bursztynowej cieczy po blacie biurka i odetchnął, jak gdyby zabrakło mu słów. Roderich poczuł nieprzyjemne ukłucie w sercu, ale jednocześnie, ogarnęła go ulga. Odkąd tylko się spotkali, zastanawiał się, jak powie Vashowi o Elisabeth i Heidi Marie. Długo nie miał pojęcia, jak się za to zabrać, a myśl, że czegokolwiek nie zrobi, sprawi Szwajcarowi ból, nie mogła dać mu spokoju.

Gdzieś w głębi duszy, czuł się podle; jak zdrajca, który bez najmniejszych oporów złamał wszystkie obietnice, złożone przed laty. Zmienił się i miał tego pełną świadomość. Ta wojna uczyniła z nich wszystkich całkowicie innych ludzi.

- Rodzinę - powtórzył Zwingli, cedząc to jedno, nieszczęsne słowo przez zęby i wypluwając je z odrazą, jakby usiłował pozbyć się z ust trucizny.

- Mam żonę i córkę - dodał Edelstein, chcąc mieć to już za sobą.

Wbił ostatnią kującą szpilkę, a potem wziął głęboki oddech i popatrzył w szmaragdowe oczy, które spoglądały na niego z rozczarowaniem.

- Winszuję - odparł Vash, świdrując swojego rozmówcę wzrokiem.

Ton jego głosu był zimny i beznamiętny; przypominał nieco sopel lodu albo przytępioną, stalową brzytwę. W tamtej chwili, do Rodericha dotarło, że zrobiłby wszystko, byle tylko raz jeszcze zobaczyć, jak Vash się uśmiecha.

- To panna Elisabeth, prawda? - zapytał Szwajcar, zaciskając dłoń na pustej szklance. - Wasza służąca.

Roderich pokiwał głową. Kiedy wraz z rodziną przenieśli się z Hallstatt do Hanoweru, Elisabeth podążyła razem z nimi, jako jedyna z całej służby. Była sierotą i nie miała żadnego rodzeństwa, a praca dla państwa Edelstein stanowiła jej jedyne źródło utrzymania. Roderich doskonale pamiętał te chłodne, zimowe wieczory, kiedy grywał na skrzypcach, odwrócony twarzą do okna, a ona przysłuchiwała mu się, myśląc, że o tym nie wie. Zatrzymywała się w drzwiach, oparta o futrynę i przymykając swoje ogromne, brązowe oczy, zatracała się w muzyce. Któregoś razu zdradziła mu, że myśli wtedy o swoim domu, dawno utraconej rodzinie i marzy o wielkim świecie, który w przyszłości chciałaby zwiedzić.

Elisabeth trzymała w swojej sypialni atlasy geograficzne, podręczniki i poskładane mapy. Były wytarte, postrzępione i pokryte notatkami tak bardzo, jak gdyby studiowała je namiętnie już od lat.

Roderich nie sądził, że nadejdzie dzień, kiedy się w niej zakocha.

A jednak, coś się zmieniło.

- To nie jest dobre miejsce dla ciebie - mruknął Szwajcar, wyrywając Edelsteina z zadumy.

- Nie wiesz, o czym mówisz.

- Wiem lepiej, niż ci się wydaje - syknął przez zęby i, jakby nie mogąc dłużej znieść napięcia, podniósł się na równe nogi. Chwilę później, zmierzył Rodericha spojrzeniem. - Może i kiedyś nie miałem pojęcia o świecie. Zajmowałem się tylko pracą, moją siostrą i nie dbałem o to całe, cholerne zło, które działo się na moich oczach, ale teraz... - uciął, na krótki moment uciekając wzrokiem w kierunku zasłoniętego okna. - Teraz wiem więcej, niż myślisz i nawet więcej, niż bym chciał. Powiem Ci coś, Rod. Armia Czerwona nadeszła już ze wschodu i przekroczyła granice Polski. Wyzwolili Majdanek, a potem skierowali się do Kaiserwaldu na Łotwie. Amerykanie pójdą ich śladem dużo szybciej, niż się wam wydaje. Musisz uciekać, zanim będzie za późno.

Roderich odetchnął ciężko, jakby bezradnie. Dolał sobie brandy, ale nie napił się. Zamiast tego uniósł szklankę na wysokość oczu i przemieszał jej zawartość, desperacko pragnąć zająć czymś ręce. Doskonale wiedział, że Vash mówi prawdę. W Dachau rozmawiało się o tym już od dobrego miesiąca i właśnie dlatego, w przeciągu niecałego tygodnia od wyzwolenia KL Lublin, utracili większość załogi. Odeszli Blockführerzy, ponad połowa Aufseherinen, a nawet drugi herr Lagerführer, a wszystko w obawie przed Jankesami, mającymi nadlecieć z zachodu. Z kilku tysięcy, zostało ich niespełna pięciuset, a komendant wypruwał sobie żyły, byle tylko udowodnić więźniom, że nie powinni czuć się zagrożeni. Zarządził wyższe racje żywnościowe, ograniczył pracę komand zewnętrznych, a nawet zorganizował tą nieszczęsną wizytę Czerwonego Krzyża, która miała odwrócić uwagę od tego, czym równocześnie zajmował się herr Lagerführer Beilschmidt. Kiedy czujność osadzonych była skrupulatnie usypiana, on analizował i dopracowywał plan jak najszybszej i jak najskuteczniejszej likwidacji obozu. Cała załoga liczyła na to, że uporają się ze wszystkim przed nadejściem aliantów, lecz wszystkie znaki na niebie i ziemi krzyczały, że czas im nie sprzyja. Nie tak dawno, niemałe poruszenie wywołał przelot czterech brytyjskich Hurricane'ów, które zestrzelono przy próbie ataku bombowego.

Odkąd wybuchła cała ta panika; ten pośpiech, ktoś nieustannie powtarzał Roderichowi, że powinien zrobić to, co pozostali i uciekać z Dachau, zanim aresztują ich wszystkich i postawią przed sądem albo zabiją. Jeśli akurat nie była to jego żona, wysyłająca listy o pogarszającej się sytuacji na froncie wschodnim i o tym, że armia radziecka przekroczyła granice Rzeszy, pałeczkę przejmował Gilbert, powtarzający, z uporem, godnym lepszej sprawy, że powinien odejść, chociażby dla dobra rodziny. Roderich naprawdę doceniał to, co Beilschmidt dla niego robił i to, jak się o niego troszczył, ale coś po prostu nie pozwalało mu rzucić wszystkiego i ot tak uciec za granicę. Edelstein zawsze kończył to, co zaczął, zamykał wszystkie sprawy i jeśli już brał się za jakieś zajęcie, wykonywał je porządnie. Gdyby nie zajmował się sprawami urzędowymi, nie sporządzał raportów i nie doglądał aspektów technicznych, całe funkcjonowanie obozu z miejsca ległoby w gruzach.

Oczywiście, jakiś cichy głosik w jego głowie uporczywie powtarzał, że stanie się dokładnie tak, jak powiedział Gilbert. Wszystko upadnie tak czy siak, prędzej albo później. Kwestia, jak wielu z nich będzie musiało na to patrzeć.

Musiał podnieść wzrok, żeby znów zerknąć Vashowi w twarz. Z początku, Szwajcar krzywił się w nieodgadnionym, rozdrażnionym grymasie, ale na widok życzliwego spojrzenia Rodericha, jego wyraz prędko złagodniał. Odetchnął, jakby dając za wygraną, a potem zacisnął kąciki oczu między palcami.

Robił tak zawsze, kiedy czuł się bezsilny.

- Pamiętam że... - zaczął, kompletnie zmieniając temat. - Dziesięć albo osiem lat temu, jedynym co cię interesowało, był twój fortepian. Żaden Hitler, żadna Trzecia Rzesza, tylko Haydn, Mozart i cała reszta...

Nie dał rady dokończyć, bo Roderich podniósł się na równe nogi i wszedł mu w słowo.

- Naprawdę żałuję, że tak nie zostało, Vash - westchnął, obchodząc biurko dookoła. Gdy stanął ze swoim rozmówcą twarzą w twarz, przewyższał go o niemal dziesięć centymetrów. - Ale Hitler, Trzecia Rzesza, wojna i ten cholerny... cholerny Endlösung*... Wszystko się zmieniło. Kiedyś powiedziałbym, że nie chcę być z tym kojarzony za nic w świecie. Dzisiaj nie mam nawet pewności, czy dalej jestem człowiekiem.

Zanim skończył mówić, Vash niespodziewanie chwycił go za rękę. Zacisnął swoje ciepłe palce na jego lodowatej dłoni, a wtedy, po kręgosłupie Rodericha przeszedł dreszcz. Nie odtrącił tego gestu, a wręcz przeciwnie. Musiał powstrzymywać się, by nie unieść ręki Szwajcara do ust, dokładnie tak, jak zwykł robić przed laty.

- Kilka lat temu chciałeś być muzykiem, a teraz... - to powiedziawszy, wyciągnął lewe ramię i dotknął patki na kołnierzu Rodericha. - Teraz jesteś...

- Hauptsturmführerem - odparł Edelstein, analizując każdy, najmniejszy ruch Vasha.

Musiał wstrzymać oddech, kiedy wargi Szwajcara rozciągnęły się w słabym uśmiechu; geście, który pragnął ujrzeć raz jeszcze od prawie sześciu lat.

- Kiedyś obchodziła cię tylko muzyka, a teraz jesteś kapitanem SS - powiedział, głosem niewiele mocniejszym od szeptu. - Mój Boże...

Roderich nie myślał zbyt długo, zanim ściągnął swoje druciane okulary, odłożył je na brzeg biurka, a potem nachylił się do ust Vasha. Nie pocałował go, jakby czekając na pozwolenie, lecz mimo to, ich wargi prędko odnalazły wspólną drogę. Zwingli uniósł podbródek i objął Edelsteina szyję, a potem pocałował go tak gwałtownie, jak tylko potrafił. Serce Rodericha naraz zabiło mocniej, zupełnie, jakby po tych wszystkich latach, nareszcie znalazł się we właściwym miejscu. Ich usta zdawały się pasować do siebie idealnie, niczym klucz do zamka, a te Vasha smakowały dokładnie tak samo słodko, jak kiedyś.

Roderich pogłębił gest, niemal od razu wygrywając nierówną walkę o dominację, a kiedy poczuł dłonie Szwajcara na guzikach swojego munduru, w jego głowie zawrzała krew. To wszystko; ta cała bliskość, czułość i chłodne wargi, kontrastujące z wręcz palącym dotykiem, wydały mu się tak znajome, że zapragnął zatracić się w nich na wieczność. Podniósł dawnego kochanka za pośladki i posadził go na brzegu biurka, dokładnie tak, jak kiedyś na klawiaturze fortepianu. Vash uśmiechnął się raz jeszcze, bezwiednie i odetchnął prosto w rozchylone wargi Rodericha. Edelstein poczuł, że jego własne serce lada moment rozerwie mu pierś.

- Pozwól mi... - szepnął, lecz nim dał radę dokończyć zdanie, Szwajcar zamknął jego usta w kolejnym, bezradnym pocałunku.

Roderich nie potrafił się temu oprzeć. Nie potrafił przestać, ani nawet rozsądnie pomyśleć. Obecność Vasha hipnotyzowała go i zniewalała do granic możliwości, całkiem, jak gdyby znowu mieli po dwadzieścia lat. Cały ten czas rozłąki, nagle wydał się Edelsteinowi wiecznością. Chciał móc trzymać Vasha w ramionach chociażby przez chwilę, nim na powrót zniknie z jego życia, niczym słodki sen. Chciał zapamiętać ten ulotny moment na zawsze.

Roderich uniósł dłoń i musnął nią policzek Szwajcara, a potem złożył kilka delikatnych pocałunków na jego szyi. Kątem oka dostrzegł, że opaska, oznaczona czerwonym krzyżem zdążyła zsunąć się z jego ramienia niemal na sam nadgarstek. W tej samej chwili, marynarka Edelsteina wylądowała na drewnianych panelach. Całkiem, jak gdyby świat nie chciał, by pozostali wolontariuszem ruchu humanitarnego i kapitanem SS, a Vashem i Roderichem; tak jak za dawnych lat.

Zwingli spróbował złapać oddech, a jego drobne dłonie zadrżały. Edelstein nie umiał się powstrzymać. Chwycił je w swoje, uniósł i złożył na palcach kilka pocałunków. Kiedy to zrobił, z ust Vasha wydobyło się głośne westchnięcie. Skrzyżowali spojrzenia i w tej samej chwili Roderich dostrzegł, że oczy jego dawnego kochana są zaszklone i zasnute mgłą.

Nigdy w życiu nie widział nic piękniejszego, niż one.

- Dość - szepnął Szwajcar, a jego głos łamał się, jak gdyby toczył walkę z samym sobą. - Nie zniosę tego dłużej... To za dużo.

Naraz, Rodericha rozbolało serce. Nie chciał tracić Vasha już nigdy więcej.

Zwingli oswobodził się z objęć Edelsteina a potem zsunął się z biurka i stanął na równe nogi. Drżącą ręką nasunął opaskę z powrotem na ramię, a potem odetchnął i zacisnął powieki.

- Przepraszam - powiedział.

- Vash... - Roderich chwycił Szwajcara za nadgarstek, ale ten prędko wyszarpał się i odwrócił do Edelsteina plecami.

- Przepraszam - powtórzył, łamiącym się głosem. - Nie chciałem tu przyjść i mieszać ci w głowie. Lepiej będzie, jeśli już pójdę.

- Nie będzie wtedy lepiej. Dobrze o tym wiesz.

Zwingli nie odpowiedział. Spoglądali na siebie jeszcze przez krótką chwilę, wypełnioną ciężkim, nieznośnym napięciem, po upływie której, Vash podszedł do drzwi i zacisnął dłoń na klamce. Gdzieś w głębi duszy, Roderich pragnął zrobić wszystko, by jakoś go zatrzymać. Chciał krzyczeć, błagać go, nawet rzucić się na kolana, ale nie uczynił nic. Sięgnął po swoje okulary, założył je i zaczął przyglądać się, jak dawna miłość opuszcza go po raz kolejny.

A raczej, jak on po raz wtóry opuszcza ją.

Ten okrutny świat, zadający ból i cierpienie w zasadzie na każdym kroku, nigdy nie chciał, żeby Vash i Roderich byli razem. Chciał, by stali się wolontariuszem i kapitanem SS.

- Uciekaj stąd, Rod - usłyszał jeszcze, nim Szwajcar opuścił kwaterę. W jego oczach błyszczało coś na kształt smutku i niemej prośby o posłuchanie. - Musisz zniknąć, zanim postawią was przed sądem albo wymierzą sprawiedliwość na własną rękę. Jeśli... Jeśli nie chcesz zrobić tego dla mnie, zrób to dla Elisabeth i dla waszej córki.

Obydwaj zastygli w oczekiwaniu. Roderich wiedział, że Vash ma rację. Mieli ją wszyscy, którzy powtarzali mu dokładnie to samo już od ponad miesiąca. Edelstein popatrzył Szwajcarowi w oczy i pomyślał, że jest mu to winien; przynajmniej jedną spełnioną obietnicę.

Kiwnął głową, a Vash odpowiedział mu dokładnie tym samym i wyszedł, jak gdyby był tylko snem; marzeniem znikającym tak szybko, jak się pojawiło.

Roderich spędził resztę dnia na kwaterze, w samotności przyglądając się marynarce od munduru, która płonęła w rozżarzonym kominku.

***

Eiswein - wino lodowe, produkowane z zamarzniętych winogron

Endlösung - (wł. Endlösung der Judenfrage) z niemieckiego „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej"

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro