Bogowie Atlantów

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ted O'Leary miał dwadzieścia siedem lat i niewiele więcej.

Posada nocnego stróża na złomowisku i stacji benzynowej wujka pozwalała mu na wynajęcie połowy błękitnego parterowego domku przy Water Street na obrzeżach Perry w Missouri. Nie przeszkadzało mu, że dzieli lokal z Lindą, najstarszą kelnerką z podmiejskiej jadłodajni szumnie zwanej Oasis Tropical Cocktails. Według Teda sztuczna palma i niebieski neon z nazwą to jedyna egzotyka, z jaką klient mógł zetknąć się w tymże lokalu – bo przecież wielkie, niezbyt drogie kanapki z indykiem i bekonem, na które sam zwykł wpadać dwa, czasem trzy razy w tygodniu, były na wskroś swojskie. Jeśli obsługiwała go Linda, mógł liczyć na darmowy kolorowy napój, niewątpliwie naszpikowany chemią aż po brzegi foliowej saszetki – gdyż właśnie w folii sprzedawano to trujące ścierwo. Nawet jeśli rząd chciał zabić go sztucznymi barwnikami, Ted nie odmawiał, nie chcąc sprawić przykrości Lindzie. Kobieta zawsze powtarzała, że jest cudownym, niekłopotliwym współlokatorem, no i co miesiąc płaciła swoją połowę czynszu. A Ted nie śmierdział groszem i na pewno nie byłoby go stać na utrzymanie całego domku. Rachunki, jedzenie, jakieś ubrania, stara Honda – prezent od wujka – i internet pochłaniały większość jego budżetu. Potrafił zarządzać skromnymi środkami tak, by wystarczało na to, co uważał za najważniejsze: jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by w dorosłym życiu Teda zabrakło internetu.

Bo Ted O'Leary miał dwadzieścia siedem lat i pasję.

Wszystko zaczęło się dekadę wcześniej. Wtedy pierwszy raz usłyszał o Reptilianach i wszystko nabrało sensu. Oni byli wszędzie: w rządzie, wśród biznesmenów, w kręgach artystycznych. Niemal obsesyjnie sprawdzał wszystkie dostępne informacje na ich temat – bardzo skąpe, gdyż oni dbali o to, by ludzie, zwykli uczciwi ludzie, tacy jak Ted, nie poznali prawdy. Dzięki przyjaciołom z sieci nauczył się rozpoznawać Reptilian w telewizji, wśród celebrytów i polityków obu partii. Oni byli wszędzie: zdana na ich łaskę ludzkość nie miała szans. Zaczął przygotowywać się na najgorsze, gromadzić zapasy i broń, by w godzinie próby ocalić siebie i pomóc życzliwym ludziom z sąsiedztwa – tym prawdziwym, bez domieszek gadziego DNA. Musiał to robić w tajemnicy, płacić gotówką i odwiedzać różne sklepy, bo oni kontrolowali banki i gdyby nie zachował należytej ostrożności, mogli go namierzyć i zlikwidować.

Później okazało się, że teoria zakładająca wszechmoc Reptilian jest błędna, niekompletna lub przynajmniej mało istotna, gdyż oto ludzka rasa zyskała potężnego sprzymierzeńca w walce z kosmicznymi jaszczurami: na Ziemię powrócili Atlanci.

Kiedy do sieci trafiły dziesiątki nagrań UFO znad Cape Cod, internetowe fora eksplodowały setkami spekulacji. Dzień Wielkiego Ujawnienia, pokaz siły, test dla ludzkości, Plejadianie – to akurat Ted wyśmiał solidnie, no bo przecież wiadomo, że Plejadianie to istoty duchowe i nie potrzebują czegoś tak prymitywnego, jak statek kosmiczny. Rząd zrobił swoje i nikt już nie sfilmował UFO poza pamiętnym jedenastym września dwa tysiące czwartego roku. Czyżby statek odleciał tam, skąd przybył? Zestrzelono go i teraz zespół naukowców bada pozaziemską technologię w Strefie 51, istna powtórka incydentu w Roswell z czterdziestego siódmego? Ktoś przedstawiający się jako były wojskowy uparcie utrzymywał, że słyszał od kolegi pozostającego w czynnej służbie, iż wrak, owszem, znajduje się w bazie wojskowej, lecz w jakimś Hanscom na Wschodnim Wybrzeżu. Obiecywał, że załatwi zdjęcia lub filmik, ale nie dotrzymał słowa, rzekomo ze względu na zaostrzone procedury bezpieczeństwa. Nie mieli więc dowodów, lecz spływające stopniowo informacje utwierdzały Teda w przekonaniu, że coś się dzieje.

Ponoć tę małą bazę w Hanscom odwiedził prezydent. Na Atlantyku w okolicy Cape Cod zaobserwowano wzmożoną aktywność okrętów U.S. Navy, jak zwykle tłumaczoną ćwiczeniami. W Lexington, miasteczku położonym tuż obok Hanscom, cudownie wyzdrowiał czterolatek z białaczką. Jeśli ktoś potrafił myśleć samodzielnie, mógł zobaczyć prawdę wyzierającą spod rządowych kłamstw. Oni nie byli już w stanie tego kontrolować, nie mogli już tego zatrzymać.

Ted O'Leary miał może tylko dwadzieścia siedem lat, ale już od dawna myślał samodzielnie.

Kiedy te dziewczyny pojawiły się oficjalnie w telewizji, część środowiska uznała je za Plejadianki udające ludzi. Że niby ich misją jest przeprowadzenie testu i oceny ludzkości, że niby nadeszła godzina próby, czas sądu. Ted w to nie wierzył i zamiast odsypiać nocki, zmienił nick na AtlantisAcolyte i próbował udowodnić prawdę.

Choćby nazwa ich planety: Amar. A to oczywiste nawiązanie do Atlantydy, natomiast łacińskie mare to morze, więc to kwestia bezdyskusyjna. Nazwisko tej ciemnowłosej: Selino. Konotacje z sail i sailor znów były jasne dla wszystkich. Imię stanowiło zagadkę dla wtajemniczonych, lecz Ted zdobył i tę wiedzę – norweskie nikk to ukłon, więc „Nikka Selino" to nic innego jak cześć, szacunek do pływania po morzu. Któż mógł mieć większy szacunek do morza, jeśli nie zaginieni przed tysiącami lat Atlanci? Lin, pierwsze nazwisko najmłodszej Atlantki, w polskim oznaczało jeden z gatunków ryby. A ich kraj, Akuria? Pierwsza litera znów miała służyć naprowadzeniu ludzi na właściwy trop, za to curia wymagała więcej wysiłku. Ted ustalił, że odnosiła się do rzymskiego terminu określającego instytucję, grupę ludzi zorganizowaną, by osiągnąć jakiś cel. Kraj zwany Akurią miał za zadanie pomóc ludzkości, przekazać jej zapomniane tajemnice Atlantów, ujawnić prawdziwą historię i – być może – pokonać Reptilian. Gdy w sieci i mediach zaczęły pojawiać się informacje o Bogach Atlantów, coraz więcej osób przekonywało się do prawdy głoszonej przez Teda.

Ted O'Leary miał dwadzieścia siedem lat i niczego w życiu nie był tak pewien, jak tego, że ludzkość jednak zostanie ocalona.

Bogowie wyjaśniali wszystko: dziecko wyleczone z raka, przejście pomiędzy światem ludzi i Atlantów, dostępność informacji. Wreszcie prawdy nie dało się zagłuszyć, oni nie mogli kontrolować wszechmocnych Bogów. Na Atlantydzie spłonął jakiś dziennikarz – pewnie miał gadzie DNA – a na rządowych stronach wreszcie pojawiły się konkrety: materiały szkoleniowe dotyczące kontaktów z Bogami.

Długo spierali się o te informacje, część wciąż nie mogła uwierzyć, że rząd sam z siebie udostępniłby coś przydatnego. Ted, jako AtlantisAcolyte, przekonywał towarzystwo, że to wszystko prawda, że oni wreszcie spotkali się z czymś, co jest od nich potężniejsze. Że się boją i ustępują pola w walce o ludzkość, bo wiedzą, że nie mają szans z Atlantami i ich Bogami.

Bogowie... Bogowie byli wspaniali. Zwłaszcza ten nazywany Navarro, czyli Posejdon, Bóg morza. Przecież pochodzimy z morza, przecież siedemdziesiąt procent naszych organizmów to woda, a tylko trzydzieści to materia. Wszystkie największe cywilizacje rozkwitły przy brzegach mórz i rzek. Woda to życie, żywa woda, nie ta, którą zatruwali przez setki lat, by zahamować nasz rozwój. Lecz teraz... teraz wreszcie wróci normalność i ludzkość rozwinie swój pełny potencjał.

Spory toczyły się o resztę bogów. Reed to Zeus czy Apollo? Starożytni czcili Boginię Zoyannę jako Herę czy Atenę? Ina, tajemnicza księżycowa Ina, to Persefona, Meduza, Selene, a może wszystkie naraz? Navarro-Posejdon nie wzbudzał wątpliwości u nikogo. To właśnie Jemu, według Teda, należało się najwyższe miejsce pośród atlantyckiego panteonu.

Ted już od miesięcy powtarzał każdemu, kto chciał go słuchać, że Navarro to największa nadzieja ludzkości. Tylko ten Bóg zapewni nam oczyszczenie – zarówno duchowe, jak i fizyczne. Tylko On odblokuje wszystkie możliwości naszego umysłu, wcześniej zablokowane przez wroga truciznami krążącymi w naszej wodzie. To z Nim powinniśmy wiązać wszelkie nadzieje na piękne życie i harmonię z Kosmosem. Ted prawie codziennie medytował we wnętrzu piramidy skonstruowanej z rurek przyniesionych ze złomowiska, starając się oczyścić umysł, by móc w pełni otworzyć się na Boski przekaz. Palił kadzidła i sypał sól. Navarro wypełnił jego myśli, zawsze krążył w pobliżu, gotów wysłuchać kolejnych domysłów, teorii i rozważań Teda. Gdy wreszcie łuski spadły z oczu uczciwych Amerykanów, być może już na zawsze uwolnionych spod niszczycielskiego wpływu chciwych jaszczurów, Ted był gotów. Żałował, że nie wpadł na to pierwszy, ale gdy usłyszał w wiadomościach – gdy Reptilianie porzucili media, zaczął oglądać normalną telewizję – że w Waszyngtonie powstała świątynia „Amarskich" Bóstw, postanowił, że musi tam pojechać.

Ted O'Leary miał dwadzieścia siedem lat i, jak wielu Amerykanów w jego wieku, był po prostu biedny.

Prowadził skromne życie, unikał banków i szemranego towarzystwa, więc mógł liczyć tylko na siebie. Perry i Waszyngton – ten w Dystrykcie Kolumbii – dzieliło siedemset osiemdziesiąt mil w linii prostej, podróż samochodem odpadała. Przeliczył pieniądze odkładane na urządzenie do przywracania wodzie prawidłowej struktury i zapewniania odpowiedniej ilości orto-klastrów. Sprawdził ceny biletów lotniczych i stwierdził, że wystarczy na lot z Saint Louis, a nawet na powrót, jeżeli w stolicy znajdzie tani nocleg w jakimś motelu. Nie mógł zabukować biletów online, nie miał przecież konta w banku, poprosił więc Lindę o pomoc.

Kelnerka kupiła Tedowi bilety, lecz kiedy próbował wytłumaczyć jej, jak ważny jest Navarro i jak bardzo może pomóc ludziom, zaczęła się martwić i zupełnie niepotrzebnie wysyłać go do lekarza. Powiedział jej, że lekarze wcale nie leczą i że ludzki organizm potrafi się sam uzdrowić, jeśli tylko da się mu szanse, na przykład przebywa się w miejscach o naturalnym wysokim biorezonansie lub w polu elektromagnetycznym mającym go symulować, po czym doszedł do wniosku, że może teraz lekarze wreszcie zaczną pomagać ludziom? Może wreszcie odrzucą chemię i będą leczyć w zgodzie z naturą? Jeśli Atlanci podzielą się z nami swoją wiedzą... Uśmiechnął się, właśnie takiej przyszłości pragnął. Pomyślał, że Navarro

– ...pomoże nam...

osiągnąć jedność z naturą, harmonię z Kosmosem,

– ...otworzy...

zamknięte czakry i przywróci normalność. Zazdrościł Atlantom, którzy woleli uciec z Ziemi, niż utracić te umiejętności. Na szczęście wrócili, by uratować porzuconych pobratymców.

Kiedy Linda poprosiła, by powtórzył ostatnie słowa, zaskoczony odparł, że przecież nic nie mówił.

Lot minął spokojnie. Siedząca obok Teda staruszka twierdziła, że musiał się zdrzemnąć i mówił przez sen, choć przecież on wcale nie spał. Nie mógł spać już poprzedniej nocy, podekscytowany myślą o czekającej go wycieczce, a tu, w samolocie, oddawał się rozmyślaniom na temat tego, jak będzie wyglądać jego wizyta w świątyni. Uważał, że to jego obowiązek, że poniekąd został wybrany, by skontaktować się z Bogiem i odzyskać choćby część pradawnej wiedzy. Czy uda się tam usiąść, by móc medytować i tym sposobem otworzyć umysł na przekaz? Na wszelki wypadek zabrał ze sobą kadzidła, kryształową piramidkę i orgonit. W telewizji widział, że przed ołtarzami palą się świece, więc powietrze zostało już oczyszczone i zjonizowane. Bogowie wiedzieli, co dobre.

Piętrowy budynek poświęcony Bogom zajmował niewiele miejsca, wciśnięty pomiędzy sklep monopolowy a stowarzyszenie zrzeszające lokalnych wolontariuszy. Nie wyróżniał go krzykliwy szyld ani żadne symbole. Ted zauważył jedynie małą tabliczkę z napisem „502 Kennedy Street" przyczepioną do skromnej szarej fasady, zdobionej pomalowanymi na ciemny kolor drzwiami i wykuszowymi oknami ze szprosami. Przez dobre kilkanaście minut stał po drugiej stronie ulicy i obserwował ludzi odwiedzających świątynię. Spodziewał się większego ruchu, tymczasem przybytek cieszył się umiarkowanym zainteresowaniem. Czy to przez durne ostrzeżenia, wedle których Bogowie mieli być niebezpieczni? To prawda, ale nie skrzywdzą kogoś o czystym ludzkim kodzie genetycznym – tego „zapomniano" dopisać. W końcu zdobył się na odwagę, poprawił plecak i ruszył ku uchylonym zapraszająco drzwiom.

Trafił do przytulnego przedsionka, pełnego wygodnych krzeseł, roślin doniczkowych i stojaków z broszurami. Zauważył wiele ostrzeżeń typu „Jeśli nie jesteś pewien, odejdź" i „Przed wizytą w świątyni zalecamy zapoznać się z treścią tej ulotki". Ted nie potrzebował edukacji, lecz przeszedł wzdłuż stojaków i zebrał po jednej broszurce każdego rodzaju. Obejrzał dokładnie jedną, tę z reprodukcjami obrazów znajdujących się w ołtarzach. Już za chwilę ujrzy je na własne oczy... Do właściwej świątyni prowadziły dwie pary drzwi umieszczonych w przeciwległych końcach przedsionka. Na razie je zignorował i podszedł do stoiska ze świecami.

Od dziewczyny za ladą dowiedział się, że świece kosztują trzy dolary za sztukę, są produkowane ręcznie z wosku pszczelego – po raz kolejny pomyślał, że Bogowie wiedzą, co dobre, a ona przytaknęła, zupełnie jakby usłyszała jego przekaz – a zysk z ich sprzedaży jest przeznaczany na czynsz i rachunki, a jeśli coś zostaje, również na pensje dla wolontariuszy. Zapewniała Teda, że przychodziłaby pomagać w świątyni nawet za darmo, bo wierzy w „amarskich" Bogów i nie mieszka daleko, a on wiedział, że mówi prawdę. Taka ładna i miła dziewczyna zasługiwała na oczyszczenie i przebudzenie. Był pewien, że Bogowie jej to dali.

W końcu przeszedł przez drzwi oznaczone napisem „Wejście" i znalazł się w środku. W telewizji wnętrze świątyni wydawało się większe, tymczasem na żywo sprawiało wrażenie... przytulnego. Ciemna podłoga i lamperie, granatowe ściany i sufit, świece i ciepłe, punktowe oświetlenie wprowadzały niesamowity klimat. Jeśli pomieszczenie miało okna, zostały sprytnie zamaskowane i nie pozostał po nich żaden ślad. Ołtarze bóstw rozlokowano pod ścianami wedle starożytnej, tradycyjnej kolejności. Navarro, jak wszędzie na Nowej Atlantydzie – tak Ted zaczął nazywać Amar – znalazł się pod zachodnią ścianą, na lewo od wejścia. Bez wahania ruszył w tamtą stronę.

Próżno byłoby tu szukać ławek dla wiernych czy miejsca dla pastora – środek świątyni pozostawał pusty. Ted minął kilka osób, zatrzymał się dopiero przed ołtarzem. Navarro-Posejdon patrzył prosto na niego, ukazany jako ciemnowłosy mężczyzna stojący bokiem, a wokół niego ogromne morskie fale biły wściekle o przybrzeżne skały. Dumnie prezentował nagi, umięśniony tors, odwracał głowę w stronę wiernych, obdarzając ich wesołym spojrzeniem niebieskich oczu, zupełnie jakby mówił „No cześć, co u ciebie słychać?".

Wszystko w

– ...porządku, a co u...

ciebie? – pomyślał Ted. – Dzięki Wam na Ziemi będzie

– ...coraz lepiej. Jestem gotowy...

na wszystko, po co mnie wezwałeś.

Rozluźnił się w oczekiwaniu na mentalny przekaz. Od kilku dni pił tylko oczyszczoną domowym sposobem wodę i starał się jeść jak najmniej przetworzoną żywność. Miał nadzieję, że to wystarczy. Pod względem duchowym był gotów już od dawna.

Ted O'Leary miał dwadzieścia siedem lat i cholernie dużo szczęścia.

Poczuł coś! Tak, coś się działo, lecz nie wewnątrz jego umysłu, a na zewnątrz, w świątyni. Wszyscy odwiedzający zatrzymali się nagle, zupełnie jakby zastygli w czasie. Ted podniósł rękę i potrząsnął głową, by upewnić się, że nie dotknęło go dziwne zjawisko. Na razie wszystko było w porządku.

Akurat tego ciepłego wrześniowego dnia Pan Navarro postanowił odwiedzić swoją ziemską świątynię i posłuchać, o czym mówią śmiertelnicy. Akurat tego dnia trafił na Teda, chłopaka twierdzącego, że został wezwany. To nie była prawda. Dlaczego śmiertelnik kłamał, stojąc przed samym ołtarzem swojego bóstwa?

Kilkanaście osób równocześnie odwróciło się ku Tedowi.

– Nie wzywałem cię – przemówiła kobieta w kwiecistej sukience.

– Nie miałem zamiaru niczego ci dawać – kontynuował ciemnoskóry mężczyzna, stojący w innej części pomieszczenia.

– Nie mogę dać ci tego, na czym tak bardzo ci zależy – odezwało się dziecko, chyba dziewczynka, zasłonięta przez swoich rodziców.

– Sami musicie po to sięgnąć.

– Pomożemy wam, ale sami musicie znaleźć drogę.

– Ludziom na Amarze się udało.

– Wy też dacie radę. – Bóg przemawiał ustami kolejnych ludzi.

– A teraz powiedz mi, Ted – zażądało równocześnie kilka osób.

Opętani ludzie zbliżali się powoli, lecz nieubłaganie. Zagrodzili drogę do drzwi. Cofał się, aż poczuł na plecach ciepło bijące od świec ustawionych u stóp ołtarza. Nie miał dokąd uciekać. Teraz, gdy stanął twarzą w twarz z prawdziwym zjawiskiem nadprzyrodzonym, bał się. Broszurki w przedsionku miały rację – Bogowie mogli być niebezpieczni.

– Powiem, wszystko powiem! – wykrztusił zdesperowany.

Zdjął plecak i przytulił go do piersi jak tarczę, zupełnie jakby kryształy i orgonit znajdujące się w środku miały go przed czymś ochronić.

– Dlaczego kłamiesz? – rozległo się pytanie zadane ustami wszystkich obecnych. – Ja cię nie wzywałem.

– Ja... ja nie kłamię. Myślałem... Jak to? Nie wzywałeś mnie? Ja byłem przekonany, że... – Ted usiłował się tłumaczyć.

Nie wiedział, czy to odniesie jakikolwiek skutek. A co, jeśli tu dziś umrze? Tak młodo... Spłonie tylko dlatego, że chciał pomóc ludziom?

– Wierzysz w to, że nie kłamiesz – stwierdziła kobieta w sukience w kwiaty. – Tylko dlaczego? – zadała pytanie i podeszła jeszcze bliżej.

Kobieta, którą kierował atlantydzki Bóg Navarro, wyciągnęła dłoń i dotknęła jego policzka.

Ted O'Leary miał dwadzieścia siedem lat, to fakt nie budzący niczyich wątpliwości – tak samo jak to, że był też po prostu dobrym człowiekiem.

– Zwykle tego nie robię, bo mnie nie proszą – mówiła kobieta. Ton jej głosu zmienił się, złagodniał, jakby Bóg przestał się gniewać. – Myślą, że Zoyanna jest od tego, to ją ciągle zasypują modlitwami i błaganiami. Ale ja też potrafię! Dam ci coś. Nie prosiłeś o to, ale właśnie tego potrzebujesz.

Opętani jak na komendę ruszyli w stronę Teda. Każdy wyciągnął rękę, każdy próbował go dotknąć. Chłopak odruchowo cofnął się, potknął o stopień i upadł między świece, gasząc je i przewracając. Szybko go otoczyli. Przykucali i pochylali się, by położyć na nim dłonie. Delikatnie, lecz stanowczo przytrzymywali go u stóp ołtarza, aż jego świadomość odpłynęła gdzieś daleko.

Dlaczego leżał na jakichś schodkach? Usiadł i ze zdziwieniem zauważył, że ubrudził koszulę woskiem. Spróbował pozbyć się plamy z ramienia, ale przestał, bo ludzie dziwnie na niego patrzyli. Sięgnął po plecak – nie pamiętał, by rzucał go na podłogę. Wstał, bo wszyscy tu stali.

W chwili, gdy uwolniony od długoletniej choroby umysł Teda potrzebował odpoczynku przed swoistym „restartem", po którym miał podjąć zwykłą pracę; w chwili, która objawiała się chwilowym zanikiem pamięci, ale wkrótce miała przeminąć, Ted O'Leary wyprostował się i zapytał z pewnością i klarownością, jakiej nie czuł nigdy wcześniej w swoim dwudziestosiedmioletnim życiu:

– Przepraszam, czy ktoś mógłby mi wyjaśnić, co to za miejsce?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro