Aktówka

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


– To są jakieś... – mruczała zafascynowana – banialuki. Ale nawet widzę w tym minimalny sens, wiesz? To znaczy... są makabryczne, czasami tak bardzo, że aż po prostu śmieszne, ale chyba trochę uczą życia. –Przewróciła kartkę – Jak się ma dziesięć lat...

Podczytywała książkę z bajkami, przez co wpadła w stan nerwowej ekscytacji. Co chwilę ogłaszała najbzdurniejszy cytat, jaki udało jej się wynaleźć. I trwało to cały dzień. A przynajmniej tak musiał czuć się Otto, który od czasu do czasu mruczał coś niewyraźnego w odpowiedzi. 

W rzeczywistości były to jakieś trzy godziny, które minęły, odkąd pan Cornelius wsunął łysiejącą głowę do Archiwum i zarządził, że Lidia nie będzie mu już dzisiaj potrzebna. Wróciła więc do domu i czytała na potęgę.

Zupełnie nowy zestaw rozkosznie naiwnych historyjek z książki Olgi prowokował w niej przemyślenia i nawet Otto, który był oceanem informacji i pokładów literackiej cierpliwości, z miną cierpiętnika ogłosił w pewnym momencie, że zupełnie nie może się skupić. Kończył wygładzać jakiś ważny artykuł i miał jeszcze dwa inne do spisania, więc Lidia zlitowała się i z nosem w książce opuściła jego gabinet:

– Pozaznaczam ci najgorsze morały – powiedziała, wychodząc na korytarz.

– Wiesz, że na Wirydażach też mieliśmy bajki, prawda? – rzucił, drapiąc się czubkiem pióra w nos.

– Ale na pewno nie takie – pokręciła głową. – Wasze fabrykanckie opowieści o przykładnej pracy i pięknych miastach zawsze dobrze się kończą – mówiła coraz głośniej, idąc żółwim tempem przez korytarz.

– Mhm – mruknął nieobecnie.

– I tak ci pozaznaczam – zawołała, zamykając za sobą drzwi wejściowe.

Od czasu incydentu z czajnikiem i poważnej rozmowy w bibliotece Otto chciał wykazać dobrą wolę. Wziął sobie do serca trzymanie pracy z daleka od pomieszczeń, które należały do Lidii. Coś jednak sprawiało, że prędzej czy później i tak lądowali po jednej stronie ściany. Tym razem to ona była winna. Nie chciało jej się co chwilę krążyć pomiędzy jedną połową domu a drugą, żeby coś ogłosić. Ani krzyczeć. Krzyk nie był w jej dawnym domu tolerowany. Jakoś nie potrafiła się przemóc.

Znalazła się na tarasie. Z początku zamierzała przysiąść na schodach. Tak się jednak jakoś złożyło, że wcale nie zatrzymała się na ostatnim stopniu. Nie wróciła też do swojego lokum. Pogoda nadal dopisywała, więc nogi poniosły ją dalej. Szła z książką pod pachą, aż krajobraz prawie stracił miano miasta. Skończyła na progu ogromnego domu Kier.

– „Północnica wyskoczyła jednak spod ziemi i sprawiła, że wszystkim trzem wyrosły szyszki zamiast uszu, dlatego właśnie dzieci powinny regularnie brać kąpiel" – przeczytała, kiedy Kier otworzyła drzwi. Opuściła książkę i rzuciła jej rozbawione spojrzenie:

– Dzień dobry – ogłosiła.

– Jesteś tą północnicą? – Kier zmierzyła rozpadający się tom zrezygnowanym wzrokiem. – Jeśli masz zamiar czytać to w moim domu, to przynajmniej daj mi to oprawić – powiedziała, wpuszczając ją do środka.

Kwadrans później Lidia siedziała w fotelu, ściskając w ręce okładkę owiniętą papierem prezentowym w drobne listki. Wszystkie książki Kier miały wtórne oprawy.

– „Mardagal, jaszczurze dziecię, nie dał się jednak nabrać na podstępy bożka wiatru. Rozwarł ogromne szczęki i..."

– Madragal – poprawiła Kier – przestawiłaś litery w środku.

Siedziała przy szachownicy, którą przesunęła pod okno podczas ostatniego przemeblowania salonu. Figury były uprzątnięte, ale nie miało to większego znaczenia. Kier nigdy nie używała szachownicy inaczej niż jako stolika. Miała przed sobą kartkę z czarnymi konturami. Szkicowała właśnie nowy układ mebli do swojej sypialni.

Wyglądała szczególnie. Zupełnie nieroboczo. Elegancko. Włosy miała upięte, siedziała w czarnej prostej sukni. Długie rękawy były koronkowe, a spódnica sięgała aż do podłogi. Na szyi Kier błyskał sznur pereł.

Lidia przebiegła zdanie wzrokiem.

– Napisali „Mar-da-gal" – wyjaśniła.

– To napisali źle – powiedział Kier. – Powinno być „Ma-dra-gal". Madragal.

Lidia przerzuciła stronę:

– Faktycznie – zgodziła się. – Dalej jest już tak, jak mówisz.

Zerknęła na Kier.

– Wychodzisz gdzieś? – zapytała.

Była gotowa zwolnić fotel i życzyć Kier udanego popołudnia, ale miała cichą nadzieję, że przyjaciółka ubrała się tak bez wyraźnego powodu. Po prostu za wygodnie się Lidii siedziało. Testowała właśnie zupełnie skandaliczną pozę – leżała praktycznie w poprzek ogromnego fotela. Nogi przerzuciła przez jeden podłokietnik, a głowę oparła na drugim. I na poduszce. Poduszka była dla jej komfortu kluczowa. 

Przeszło jej przez myśl, że ojciec dostałby apopleksji na widok jej aktualnych poczynań. Wystarczyłby już sam fakt, że teraz prawie nigdy nie spinała należycie włosów. Tutaj można je było nosić rozpuszczone. Właściwie, nikogo nie obchodziło, co kobiety z nimi robiły. Włosy Lidii były jednak za długie i niekiedy przeszkadzały podczas pracy. Kiedy zaplatała je w luźny warkocz, to sięgały jej prawie do pasa.

– Wieczorem – padła odpowiedź. 

Lidia zerknęła na zegar stojący na kominku. Ledwo dochodziła pierwsza. Plany Kier były zatem jeszcze dość odległą sprawą. Lidia mogła okupować fotel dalej.

– Ale nie zanosi się – ciągnęła Kier. Podniosła na chwilę ołówek, i oceniła szkic, odsuwając się odrobinę od blatu. – Mieliśmy iść do teatru, ale najwyraźniej polityka znowu sabotuje nam plany – zauważyła. Ton miała spokojny, ale ten spokój ociekał goryczą.

Musiała być bardzo pesymistycznie nastawiona do dnia, skoro tak wcześnie orzekała pogrzebanie swoich zamiarów. Lidia nasłuchiwała przez chwilę, patrząc tępo w książkę. Oprócz odgłosów rysika szorującego po kartce, dom był zupełnie cichy. Być może Kier wiedziała, co mówi.

– Pięknie wyglądasz – zauważyła Lidia. Jej słowa nie wynikały jedynie z potrzeby niesienia pocieszenia. Naprawdę tak sądziła.

– Wiem. Dziękuję.

Kącik ust Kier drgnął, więc Lidia uznała, że misja zakończyła się sukcesem.

Kier oderwała wzrok od szkicu, podparła głowę na ręce i zmierzyła jej pozę dość obojętnym spojrzeniem.

– Znajomy widok – mruknęła – nie będą cię boleć plecy?

– Jak dotąd bolały mnie tylko od siedzenia prosto.

– Skoro tak mówisz – wróciła do szkicowania. – Nie mam nic przeciwko edukacji młodych panien... – podjęła po chwili, zerkając przelotnie na tomik z bajkami – ani tych trochę starszych – dodała, nie tyle widząc, co najwyraźniej czując spojrzenie Lidii – ale dlaczego właśnie ta książka? Nie lepiej byłoby zacząć od mapy?

Lidia przymknęła tom i zaczęła przekręcać w zamyśleniu pierścionek. Był odrobinę luźny, więc przydawał się, kiedy nie miała, co robić z rękami. Postanowiła pójść na kompromis z samą sobą i wkładała prezent od stracha tylko od czasu do czasu. I planowała tak robić, dopóki nie znajdzie równie ładnego zamiennika z mniej podejrzanego źródła. I w rozsądnej cenie. Mieszkanie w Stolicy nie sprzyjało rozsądkowi – ani mentalnemu, ani budżetowemu.

– Mapa to akurat żaden problem – wyjaśniła. – Otto ma ich z pięć. Wirydaże mam już w ogóle w małym palcu. Zapytaj mnie w środku nocy, która wirydaska rodzina trzyma w szachu szklarstwo, a powiem ci bez zająknięcia. Gorzej z folklorem. Myli mi się z moim własnym.

– No dobrze – zgodziła się Kier. – Niech ci będzie. Ma to jakiś... – urwała nagle, nasłuchując. W oddali rozległo się kliknięcie klamki. – ...sens – dokończyła, unosząc jedną brew.

Po chwili do salonu wszedł Alfred. A właściwie wtargnął. Minął bez słowa fotel, w którym rozłożyła się Lidia i stanął przed Kier, praktycznie wtykając jej w nos dużą, wypchaną kopertę.

– Błagam, zabierz to ode mnie – powiedział. 

Kier przyjęła kopertę bez słowa. Alfred natychmiast odwrócił się i padł na sofę, zasłaniając sobie twarz poduszką.

Kier zerknęła przelotnie na Lidię. Alfreda już nie widziała. Z jej perspektywy zasłaniało go oparcie sofy.

– Ciężki dzień? – rzuciła w przestrzeń. Nie brzmiała na zmartwioną. Ani na poirytowaną. Ani na zaskoczoną. A może jednak minimalnie na zaskoczoną. Lidia nie była pewna.

Ona sama była za to zszokowana. Największa ostoja milczenia, powagi i manier mięła właśnie swoje perfekcyjne ubrania. Na sofie. Leżąc na plecach. Z poduszką na twarzy. Lidia uznała to za niespotykany widok.

Alfred wymamrotał coś spod poduszki.

– Jeśli nie pełnym zdaniem, to chociaż tak, żeby dało się coś zrozumieć – zauważyła spokojnie Kier.

– Światłowstręt – powtórzył.

To akurat z jakiegoś powodu Kier trochę poirytowało. Zmarszczyła brwi. Nie doczekała się jednak dalszych wyjaśnień. Wstała i zgarnęła z kominka wąską skrzyneczkę. Trzymała w środku nóż do papieru. Wyjęła go i wróciła na swoje miejsce przy szachownicy.

Lidia uświadomiła sobie, że kobieta miała zamiar otworzyć kopertę.

– Jeśli przeszkadzam... – zagadnęła Lidia. Zaczęła gramolić się z fotela, zbierając się niezdarnie do wstania.

– Nie, nie – odpowiedziała natychmiast Kier. – To nie zajmie wiele czasu. Chyba, że wolisz poczytać gdzieś, gdzie jest spokojniej...

Lidia zerknęła na postać rozłożoną na sofie. Alfred nadal przyciskał poduszkę do twarzy. Trochę tak, jakby chciał dokonać samouduszenia. Tymczasowo uznała to zjawisko za zdecydowanie ciekawsze niż folklor z bajek. Cokolwiek Alfred planował w ten sposób osiągnąć, było to równie enigmatyczne, co opowieść o Madragalu Jaszczurzym Bogu.

– Dziękuję. Tutaj jest mi idealnie – rzuciła, wtykając znowu nos w książkę.

Kier tymczasem zabrała się za otwieranie koperty.

– Od Adama – powiedziała po chwili, przebiegając wzrokiem małą kartkę.

To jeszcze bardziej wzbudziło ciekawość Lidii. Nie wiedziała, czy powinna była winić wcześniejsze dywagacje nad bajkami, ale tego dnia wyjątkowo szybko łączyła wątki. Adam. Adam z Kancelarii. 

Próbowała się czegoś o nim dowiedzieć, ale bez pytania wprost nie mogła uzyskać satysfakcjonujących rezultatów. Margaret już raz zasugerowała jej w żartach bycie szpiegiem. Lidia nie miała zamiaru nikogo w tym przekonaniu utwierdzać. Lubiła otrzymywać wypłatę.

Kier odłożyła karteczkę i zerknęła na cały plik dokumentów.

– Coś interesującego? – zagadnęła Alfreda. – Mam się spodziewać jakichś wzruszających ustępów?

– O tak – rozległo się spod poduszki. – Wzruszył mnie tak bardzo, że całą rozmowę nie mogłem powstrzymać łez.

Kier zawsze twierdziła, że Alfred miał specyficzne poczucie humoru. Jak na razie Lidia zupełnie nie mogła go rozgryźć. Mówił zawsze śmiertelnie poważnie. Nawet teraz, kiedy leżał jak kłoda w tych swoich arystokratycznych ubraniach wyjętych wprost spod igły i zachowywał się zupełnie niezgodnie z jakimkolwiek decorum – śmiertelna powaga.

Na kilka minut zapadła cisza, przerywana od czasu do czasu szuraniem przekładanych przez Kier kartek. Przeczesywała dokumenty wzrokiem.

– Wyglądają jak prawdziwe. Aż za bardzo – zauważyła. – Niektóre mają plamy od starości... Czy ta jego tergeńska nielojalność jest coś warta? – zapytała, odrywając się od pożółkłej kartki. – Gottenterg, zmarginalizowany czy nie, to jednak ta sama żmija co zawsze.

„Gottenterg" – odnotowała w myślach Lidia. To akurat mogła sobie wyjaśnić sama. Gottentergowie byli dla Tergu tym samym, czym Corneliusowie dla Stolicy. A nawet bardziej. Mieli to w końcu wypisane w nazwisku. Nie pomyliła się, kiedy założyła, że Adam należał do starych pieniędzy.

– Był mi w jakimś sensie dłużny, więc zakładam, że się postarał – wymamrotał Alfred.

To też było ciekawe. Za co Adam był mu dłużny?

– O, proszę – uśmiechnęła się cierpko Kier. – Urodziłeś się pod Laveterber, uroczo. Nie za daleko, nie za blisko, tuż przy szlaku handlowym. Można sobie spekulować. Może jesteś dzieckiem wędrownych handlarzy... kto wie. Wspaniała historia. Działa na wyobraźnię – stwierdziła. Brzmiała sarkastycznie. Może nawet bardzo sarkastycznie. Wzrok zjechał jej w dół kartki – Był tak łaskaw, że wpisał ci nawet imię matki.

– Której?

Kier oderwała wzrok od strony:

– Czasami jesteś beznadziejny – powiedziała, kręcąc głową. – Mam nadzieję, że o tym wiesz.

– Głowa mi pęka od tego światła. We własnym domu nie...

Podniosła się z krzesła, zostawiając dokumenty. Stanęła nad nim i zgarnęła poduszkę. Alfred miał zamknięte oczy. I wyglądał na równie poirytowanego, co Kier.

– To może pora zacząć rozwiązywać swoje problemy, zamiast ich unikać? – ciągnęła tymczasem kobieta. – Najpierw te, które są na wyciągnięcie ręki, a potem te, które noszą koronę na głowie. Wykończysz się. Ona cię musi w końcu wypuścić. To nie podlega dyskusji.

Położyła poduszkę tak, jak leżała wcześniej. Dość delikatnie. Potrafiła się gniewać, ale nie z użyciem siły.

Ruszyła do drzwi. Lidia chciała pójść za nią, ale Kier zatrzymała ją machnięciem ręki:

– Siedź. Alfred ma ci teraz coś ważnego do powiedzenia. – Zatrzymała się tuż za progiem. – A jakby nie miał, to mu przypomnij, że mogę go jeszcze wydziedziczyć. Teraz ma papiery, które udowadniają, że istnieje, więc spokojnie mogę podać go do sądu.

Zniknęła w korytarzu. Lidia zdębiała. Kłótnię mogła jeszcze jakoś tam zrozumieć, choć i tak nasuwało jej się morze pytań. Nie miała jednak pojęcia, jak zdołali ją w to wciągnąć.

Alfred miał do niej jakąś sprawę. Do niej. Alfred. Niesłychane.

Zdała sobie sprawę z tego, że pewnie za bardzo kombinowała, ale już nie mogła tego powstrzymać. W jej głowie hasło „Alfred" mogło się łączyć tylko ze słowem „Kancelaria". A to znowu rodziło obawy, czy jakaś plotka, coś w rodzaju niewiedzy o tergeńskim alfabecie, nie zatoczyła przypadkiem kręgu i nie wróciła właśnie w osobie poirytowanego Alfreda, żeby ugryźć Lidię za ignorancję. Może jednak sprawiła jakieś kłopoty i zupełnie nie była tego świadoma.

Porzuciła swoją eksperymentalną pozę i usiadła prosto. To nie był dobry moment na nabywanie wad postawy.

– Czy zrobiłam coś nie tak? – zapytała. Skrzywiła się odrobinę, bo zabrzmiało to, jak jej zwykły domowy, poddańczy ton. Uprzejmie i sztywno.

Alfred westchnął. A przynajmniej wydawało jej się, że westchnął. Trudno było ocenić. Z poduszką przyciśniętą do twarzy podniósł się do pozycji siedzącej i też dotknął butami parkietu. Znajdowali się teraz po dwóch przeciwnych stronach niskiego stolika. I siedzieli jak normalni ludzie. Prawie.

– To będzie bardzo dziwna prośba – wymamrotał powoli zrezygnowany. – Ale... – Oderwał poduszkę od twarzy i spojrzał gdzieś w bok. – Czy mogłabyś zdjąć to coś, co masz na ręce?

Lidia zerknęła na swoje dłonie. Pierścionek. Miał na myśli pierścionek. „Czyli jednak jakaś ignorancja" – pomyślała.

Natychmiast zdjęła pierścionek i wrzuciła go do kieszeni.

– Dziękuję – rzucił. 

Drgnęła zaskoczona, kiedy przeskoczył wzrokiem od ściany prosto na nią. Uświadomiła sobie, że chyba pierwszy raz nie tyle patrzył pusto w jej kierunku, co faktycznie poświęcał jej jakąś uwagę. A oczy miał szare. Jakoś wcześniej nie zauważyła.

– Przepraszam. – Podniosła otwartą książkę i wskazała stronę tytułową. – Dopiero się uczę. Trochę brakuje mi wiedzy...

– Czy ty to robisz specjalnie? – zapytał, mrużąc oczy.

Zamknęła książkę i położyła ją na kolanach.

– Nie. Ale obawiam się, że moje intencje, nieważne jak dobre, obracają się czasami przeciwko mnie – zauważyła.

Minę miał zupełnie grobową. Pogodziła się w myślach z tym, że ta znajomość faktycznie została pogrzebana. Nie zaczęła się dobrze, a im bardziej Lidia się starała, tym gorzej szło. Na szczęście miała grubą skórę. Zważywszy na okoliczności, musiała mieć.

Alfred nadal nie spuszczał z niej wzroku.

– Świecisz jak latarnia – odezwał się nagle.

– Słucham?

– Świecisz jak latarnia – powtórzył śmiertelnie poważnie. Nagle coś ewidentnie zaskoczyło mu w głowie:

– Twój pierścionek świeci – poprawił się. – Nie da się na ciebie patrzeć, kiedy to nosisz. I ciągle pytasz mnie o książki.

To ostatnie było akurat prawdą. Nie miała pojęcia, jaki to miało związek z czymkolwiek, ale właściwie miał rację. Nie to ją jednak teraz zajęło. Pierwsza informacja była zdecydowanie bardziej absorbująca. Wymagała wyjaśnień.

– „Świeci"? Mój pierścionek świeci? – upewniła się. – Czyli chodzę po mieście i rażę ludzi po oczach? To jest... trzecia najciekawsza rzecz, jaka mi się tutaj przytrafiła. Czemu nikt mi nie zwrócił uwagi?

– Nie ludzi – powiedział. – Mnie razisz. Dlatego myślałem, że robisz to specjalnie.

Zawahała się.

– To jakaś... przypadłość?

– Światłowstręt.

Pokiwała powoli głową, ale nie czuła się przekonana. To nie brzmiało jak logiczne wyjaśnienie. Albo pełne wyjaśnienie.

Patrzył na nią nadal i wyglądał na równie zagubionego. W końcu zamrugał i potarł nerwowo czoło:

– Czasami mnie przerażasz – rzucił.

A potem wstał i wyszedł z salonu.

– Tylko czasami? – powtórzyła w przestrzeń. Wiedziała, że była niepoprawną optymistką, ale mimo wszystko uznała to za dobry wynik. A potem nagle dotarło do niej, co właściwie powiedział. "Nie ludzi. Mnie razisz".

– Co to znaczy „nie ludzi"? – mruknęła.

Nie miała jednak czasu nad tym pomyśleć, bo usłyszała, jak zawołał głośno:

– Kier?

Odgłos dochodził z drugiego końca domu. Lidia podniosła się i wyjrzała na korytarz. Drzwi w oddali były otwarte. Kier pojawiła się na półpiętrze i ruszyła schodami w dół:

– Tak? – odkrzyknęła. Najwyraźniej była w trakcie poprawiania sobie fryzury, bo połowa czerwonych loków dyndała jej luźno na ramieniu. W rękach trzymała wsuwki.

– Od kiedy to tak wygląda? – zapytał, otwierając drzwi na oścież.

Zabrzmiał tak dziwnie, że obie zajrzały natychmiast do pokoju.

Gabinet Kier. Wyglądał jakby przeszło przez niego tornado. Wszystkie szuflady były powyciągane. Na podłodze walało się pełno papierów. Na biurku leżała połamana lampka nocna. Kier zrobiła kilka ostrożnych kroków w głąb i obróciła się powoli wokół własnej osi.

– Najwyraźniej... od wczoraj – oznajmiła. Wzrok miała zupełnie nieobecny. Jakby nie do końca wierzyła w to, co widzi. Wyszła z pokoju, przeszła powoli całą długość korytarza i pchnęła drzwi, które prowadziły do ogrodu. Ustąpiły prawie bez nacisku. Zamek był wyłamany.

– Nic nie słyszałaś? – zapytał.

– Nie było mnie wczoraj – stwierdziła.

– Aktówka?

Pokiwała głową.

– Gdyby była na piętrze, to przynajmniej zostawiłby jakieś ślady...

– I tak go znajdę – Westchnął.

Założył ręce za plecami i wbił wzrok w podłogę.

– Spójrzmy na pozytywy – odezwał się znowu – Teraz, kiedy trzeba będzie ją namierzyć, przynajmniej nie masz pretekstu, żeby ciągle wyganiać mnie z miasta.

– Skąd wiesz, że już nie zabrał jej za miasto?

Ruszył w kierunku schodów:

– O, jeśli już jej potrzebuje, to jest w jeszcze gorszej kondycji niż ja. To jest desperacja. – Zniknął na piętrze.

Lidia odczekała chwilę i zadała pierwsze pytanie, jakie przyszło jej na myśl:

– Co mu właściwie jest? Chroniczne migreny?

Kier pokręciła głową. Oczy miała lekko szkliste.

– Chroniczna potrzeba grania mi na nerwach.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro