Archiwum

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


[Rozdział będzie jeszcze odchudzany :D]

Lidia często zadawała sobie pytanie, czy porządkowanie kancelaryjnego archiwum było "pracą" we właściwym tego słowa znaczeniu. Nigdy wcześniej nie miała żadnego oficjalnego zatrudnienia. Choć dawniej często o tym marzyła. W jej poprzednim domu, po Drugiej Stronie, nie wypadało zdradzać się z tak niskimi aspiracjami. Tutaj z kolei o pracy gawędzono bardzo swobodnie. A przynajmniej na Południu. Północy nie znała.

Jej pracodawca, pan Igo Cornelius należał do obrzydliwie bogatej rodziny z szerokimi arystokratycznymi koneksjami i rodowodem starszym niż spisana historia królestwa. Z obciążającym nazwiskiem przypadał mu także – jak to sam zwykł mawiać – „wątpliwy zaszczyt" posiadania wpływu na politykę regionu i całego kraju.

– Moi przodkowie mieli dwa uzależnienia – mówił, pokazując na palcach – wino z Tergu i tytuły! Przysięgam na bogów, czasami wypadałoby, żebym znajdował się w dwóch miejscach naraz! – skarżył się Lidii.

Utyskiwania były tylko na pokaz, bo w rzeczywistości zaborczą ręką dzierżył jedno z najokazalszych biur zlokalizowanych na trzecim piętrze Kancelarii i nie zamierzał nikomu ustępować. Nie kłamał jednak, kiedy twierdził, że miał pełne ręce roboty. Lidia doskonale znała harmonogram jego wyjazdów. Układ, który zawarli był szczególny. Zakładał, że pracowała tylko wtedy, kiedy pan Cornelius przebywał w mieście.

Potężny budynek Kancelarii składał się z czterech wielkich skrzydeł, które stanowiły ramę dla prostokątnego dziedzińca. Biuro pana Corneliusa mieściło się we frontowej części, ale nie było jedyną przestrzenią, którą dysponował tutaj na wyłączność: w skrzydle położonym po drugiej stronie dziedzińca posiadał bowiem zagracone i zapomniane archiwum.

Należało do wszystkich poprzednich Corneliusów cieszących się zaszczytami korony. Zajmowało niemalże całe trzecie piętro skrzydła i po latach zaniedbań przedstawiało smutny widok. Być może powstało z myślą o ułatwieniu pracy kolejnym członkom rodu, ale pan Cornelius nie pamiętał, kiedy ostatnio było użytkowane zgodnie z przeznaczeniem.

– Na pewno nie w czasach mojego wuja i ojca, może dziadek maczał w tym palce – stwierdził, oprowadzając Lidię po raz pierwszy – Od czasu do czasu wrzucam tu jakąś makulaturę, ale tym się proszę nie martwić.

Poruszanie się po archiwum przypominało kluczenie po labiryncie. Od pożółkłych tomów, przez zbutwiałe szafki, aż po latające luzem zestawienia handlowe i umowy – każdy centymetr przestrzeni był wypełniony rozpadającymi się dokumentami i rupieciami niewiadomego pochodzenia.

– Bardzo możliwe, że któreś pokolenie zrobiło tu sobie prywatny schowek na graty – tłumaczył, oglądając zakurzony i mocno pożółkły pejzażyk jakiegoś nadmorskiego miasteczka.

Zadaniem Lidii było ten schowek uporządkować. Zlecenie przedstawiało się jako niemalże niewykonalne. Nie znała się na pracy Kancelarii, a już na pewno nie na dokumentach, które liczyły sobie w najlepszym wypadku kilkanaście, a w najgorszym kilkadziesiąt lat. Dlatego pan Cornelius twierdził, że była do tej pracy idealna. Nie chodziło o sprawne uporządkowanie archiwum. Liczyło się tylko to, że ktoś w nim coś robił:

– Widzi pani – snuł dalej, kiedy powrócili do gabinetu – Alksander, to znaczy pan Weber, ciągle jęczy, że to zmarnowany metraż, że teraz jest nowy porządek. Że przydadzą się nowe biura, że inne rodziny kręcą nosem. Że to niesprawiedliwość! – wymieniał. – Tyrania starych pieniędzy i tak dalej... A cała zgraja tych jego szczekaczy wtóruje. Wszystko to bardzo piękne, i co do zasady, to ja się nawet z tym zgadzam. – Zamieszał herbatę łyżeczką i zastukał nią dwa razy w filiżankę. Napar, czymkolwiek był, miał niebieskawą barwę. Biuro pachniało pastą do podłóg i mydłem.

– Tylko tak między nami mówiąc – zniżył konspiracyjnie głos – ja nie bardzo lubię ułatwiać mu życie – Upił łyk naparu. – Obiecałem, że tego dopilnuję, to fakt. Ale niech się pani nie spieszy. Ba! Proszę robić tylko tyle, na ile ma pani ochotę. Można powiedzieć, że nie planuję w najbliższym czasie zwalniać tych pomieszczeń. – Odchylił się w fotelu. – Ma być zrobione, to będzie. Nikt nie powiedział na kiedy.

Jego mina wyglądała pogodnie, ale jak się wkrótce okazało, nie był to niewinny żart. Pan Cornelius miał specyficzny temperament, który sprawiał, że jego obecność w mieście dało się stwierdzić po samej atmosferze panującej w Kancelarii.

W ciągu kolejnych tygodni pracy w archiwum Lidia miała doskonały widok na to, co działo się na dziedzińcu. Jeśli cztery krzyżujące się alejki pełne były kancelistów biegających na posyłki, jakby od tego zależało ich życie, oznaczało to, że polityczny rywal Corneliusa, pan Weber, dzierżył ster i trzymał wszystko pod sztywną kontrolą. Kancelaria pracowała jak wirydaski zegarek.

Jeśli pracownicy zdawali się zdezorientowani i mało kto wychylał nos spoza swojego działu – wtedy wiadomo było, że pan Cornelius na pewno zawitał w mieście i że dwa rywalizujące gabinety zajęte są skakaniem sobie do gardeł. Praca tymczasem zwalniała – jeśli wierzyć opowieściom – do tempa, które panowało tutaj za rządów starego króla.

Mimo wszystko Lidia nie lubiła zupełnej bezczynności i choć starała się wiernie dotrzymywać umowy, to nie potrafiła tylko udawać, że coś robi. Czasami po prostu siedziała i czytała książki. Na ogół jednak zagrzebywała się w starych dokumentach i segregowała je według własnego systemu, to jest: prawie kompletnie się w nie nie wczytując. Pogodzenie się ze słusznością tego rozwiązania kosztowało ją trzy nie do końca przespane noce i dwie konsultacje z bibliotekarzami, których poleciła jej Kier.

Praca w archiwum była także jej sprawką. Zróżnicowana siatka kontaktów Kier mocno Lidię zastanawiała, dopóki nie odkryła, że pan Cornelius i Alfred korzystali z usług tego samego krawca. Połowa Kancelarii ubierała się na jednej ulicy i ponoć miało to jakiś związek z wewnętrznymi podziałami, ale Lidia nie orientowała się w nich na tyle dobrze, żeby powiązać wątki.

Rzadko wychylała się ze swojej kryjówki na trzecim piętrze i nie miała pojęcia, co działo się w pomieszczeniach poniżej, ale od czasu do czasu słyszała skrzypienie i stłumione kroki dobiegające spod podłogi. Czasami ktoś na kogoś wrzeszczał, ale na ogół w starym archiwum zalegała gęsta, zakurzona cisza. Największym problemem Lidii był jednak brak przestrzeni. Przekładanie posegregowanych dokumentów z jednej półki na drugą, z parapetu na parapet, z biurek na podłogę i z powrotem prawie zawsze stanowiło wyzwanie. Łatwo było się pogubić. A nawet zgubić:

– Jeśli pewnego dnia nie wrócę, to znaczy, że przywalił mnie jakiś stary zegar Corneliusów i nikt nie usłyszał moich krzyków – powiedziała kiedyś w rozmowie z Kier. Kier nie było do śmiechu. Pomogła upchnąć ją na posadzie w starym archiwum z dwóch powodów: po pierwsze miała nadzieję, że Alfred będzie miał na nią oko, a po drugie liczyła na to, że Lidia szybko się zniechęci. Tak się jednak nie stało. W obu przypadkach.

Lidia nie zdradziła się z tym przed Kier, ale nie spędzała całego czasu wśród rupieci. Ilekroć natykała się na wyjątkowy dokument albo potencjalnie wartościowy przedmiot, wybierała się na wycieczkę krajoznawczą: zabierała problematyczny element zbioru, zamykała archiwum na cztery spusty i pokonywała długość dziedzińca, dzierżąc list polecający, który gwarantował jej przepustkę do biura pana Corneliusa. Potrzeba konsultacji motywowała ją równie mocno, co chęć zajrzenia do głównego gmachu.

Tego dnia okazja była szczególna. Rozpadające się biurko dokonało żywota, kiedy Lidia próbowała je przesunąć. Stary mebel ujawnił ukrytą szufladę, w której znajdowała się czerwona puszka po czekoladkach. Za pomocą zardzewiałego noża Lidia podważyła wieko i jej oczom ukazał się pakiet całkiem dobrze zachowanych listów.

Co do zasady, pan Cornelius nie przejmował się korespondencją, nawet prywatną. Twierdził, że nie interesują go grzechy przodków:

– Im mniej wiem, tym lepiej śpię – mawiał.

Te listy nie były jednak zaadresowane do nikogo z rodziny Corneliusów. Chyba. Lidia wpatrywała się w zawartość puszki z konsternacją. Znaczki wykreślone na kopertach przypominały odrobinę litery i ewidentnie układały się w tę samą formułkę: trzy równiutkie linijki gęsto upakowanych zawijasów, które nie miały dla Lidii żadnego sensu. Ktokolwiek je napisał, musiał użyć jakiegoś szyfru, a to krzyczało tajemnicą, która była wystarczającym pretekstem do tego, żeby rozprostować nogi i wprosić się na chwilę do świata interesów po drugiej stronie dziedzińca.

Trzecie piętro we frontowym skrzydle było zdecydowanie innym doświadczeniem niż labirynt szarych oficjalnych i półoficjalnych korytarzy na parterze. Tutaj od razu dało się wyczuć, że człowiek znajdował się we wnętrzu prawdziwej instytucji. Specjalnie oddelegowany pracownik Kancelarii, elegancki i do bólu uprzejmy, poprowadził Lidię przez korytarz pełen okazałych drzwi. Nie była pewna, jak mężczyzna się nazywał, ale już go kojarzyła. Asystował interesantom. Chyba nie miał tutaj innej funkcji.

Złote tabliczki na drzwiach wskazywały na właścicieli gabinetów, ale portier nie zatrzymał się przy tej, która wisiała na wejściu ozdobionym drewnianą głową lwa. Pan Cornelius przebywał właśnie na spotkaniu. Przeszli cały korytarz i znaleźli się w atrium. 

Było kwadratowe, wysokie na dwa piętra i przypominało odrobinę bibliotekę. Stanowiło punkt styczny dla kilku korytarzy. Ludzie wchodzili i wychodzili, przemykając z jednego końca na drugi. Z lewej strony znajdowały się dwuskrzydłowe drzwi do sali zebrań, a tuż obok nich czarne spiralne schody, które prowadziły na balkon opasający całe pomieszczenie. Ściany, od podłogi aż po sufit, zasłaniały książki i teczki z dokumentami. 

Pracownik wskazał Lidii krzesło przy ogromnym oknie, z którego rozciągał się widok na miasto.

Panoramę wypełniały szczyty dachów i wysokie wieże. Daleko na horyzoncie rysowały się mury miejskie, a za nimi wzgórza. Z tego pomieszczenia nie dało się dostrzec ani jej domu, ani domu Kier – oba budynki dzieliło niemalże całe miasto, a w dodatku znajdowały się w dzielnicach położonych z drugiej strony Kancelarii.

– Proszę poczekać tutaj. Pan Cornelius zajmie się pani sprawą, kiedy spotkanie się skończy – wyjaśnił.

Podziękowała, zajęła posłusznie krzesło i położyła na kolanach puszkę zapakowaną w pożółkły papier. Przed wyjściem z archiwum zawinęła ją w stary dokument handlowy. Była pilną obserwatorką i w ciągu kilku wizyt w gmachu głównym zorientowała się, że tutaj każdy mógł poszczycić się tym mianem. Poza tym puszka po czekoladkach nie wyglądała jak poważny interes. Nie na tym piętrze.

Ludzie często rzucali jej ukradkiem zaciekawione spojrzenia, nawet wtedy, kiedy nie towarzyszył jej portier i nie trzymała podejrzanych paczek. Musieli wiedzieć albo przynajmniej domyślać się, że była kimś z zewnątrz. Zapewne wiele szczegółów ją zdradzało. Była ciekawa, co dokładnie.

Dwoje urzędników rozmawiało o czymś na piętrze, opierając się o rzeźbioną barierkę balkonu. Kawałek dalej wysoka kobieta o pięknie zaplecionych włosach wspinała się na niewielką drabinkę i wyciągała z półek grube teczki. Podawała je dyżurującemu asystentowi, który miał bardzo znudzony wyraz twarzy.

Centrum pomieszczenia zajmowała czytelnia. Wypolerowany na błysk parkiet przykrywały duże czerwone dywany. Przy małym stole w najdalszym punkcie hallu blady urzędnik garbił się, wodząc palcem wskazującym po karcie jakiegoś grubego dokumentu. Lidia widziała jak poruszał ustami – musiał mamrotać coś pod nosem. Od czasu do czasu kreślił kilka pospiesznych słów w podręcznym notesie.

Nieco bliżej Lidii dwóch mężczyzn pochylało się nad ogromną mapą, studiując uważnie jakiś wycinek. Młodszy z nich co chwilę stukał w ten sam punkt, perswadując półgłosem:

– Adam, trzeba zacząć w to inwestować zanim reszta się połapie. Po tamtej stronie nic nie ma, a jak podpiszą zawieszenie broni, to wszystkie te pijawki z Burenturga zaczną dzielić grunty...

W miarę postępu rozmowy robił się coraz bardziej nerwowy. W końcu przeczesał z frustracją krótkie sterczące włosy, wyjął czarne pióro i zaczął kreślić coś na mapie. Drugi mężczyzna – Adam – nie wydawał się przekonany. 

Tylko raz wyjął rękę z kieszeni, żeby poprawić róg mapy zwijający się pod wpływem nerwowych kreśleń rozmówcy i to był moment, w którym Lidia uświadomiła sobie, że na pewno nie był szeregowym pracownikiem. Miał na dłoni sygnet. „Stare pieniądze" – pomyślała – „Typ Corneliusów i jemu podobnych".

– Sebastien, to nie jest takie proste – kręcił głową. – Kto ci da prawo do tych ziem? Kto ci zapewni bezpieczeństwo? Myślisz, że jak wojna się skończy, to wysiedleńcy z Twierdzy znikną? Puff! I nie ma...?

– Wiem, że znikną. – Sebastien oparł się obiema rękami o blat. Przybrał dość cyniczny wyraz twarzy. – A jak nie od razu, to zrobimy to metodą Tyllenhalla... – zaczął, ale drugi mężczyzna zatkał mu usta.

– Nie waż się nawet wspominać tego imienia – wycedził Adam. – Kto ci nagadał takich bzdur? Maja? – Rozejrzał się dyskretnie po czytelni.

Lidia na wszelki wypadek odwróciła się do okna. To nie był dzień na szukanie sobie wrogów wśród arystokracji. Bardzo postarała się nie słuchać. Nie wiedziała, kim był Tyllenhall, ani jak jego osoba łączyła się z Twierdzą, o której wszyscy tyle tutaj mówili, ale przeszło jej przez myśl, że Cornelius miał rację, kiedy powtarzał swoje mądrości o cenieniu spokojnego snu.

Donośny stuk butów wyrwał Lidię z zamyślenia. Z korytarza wyłoniła się niska brunetka i przemaszerowała przez hall, kierując się wprost do swojej skrytki na korespondencję. Podwinęła delikatnie bufiaste rękawy kremowej bluzki i wyjęła z szafki szczupły plik kartek. Pchnęła drzwiczki łokciem i szafka zatrzasnęła się. Odebrała z recepcji kilka kartoników, przeszła pomiędzy pustymi stolikami, minęła pochylonych nad mapą mężczyzn i już miała skierować się do drzwi, za którymi trwało spotkanie, kiedy nagle zatrzymała się gwałtownie. Miała niewielki tren, który zaszurał na wypolerowanym parkiecie.

Jej ciemne brwi ściągnęły się delikatnie i zmierzyła Lidię na wpół poirytowanym, a na wpół rozbawionym wzrokiem. Po chwili podeszła bliżej i wskazała na krzesło znajdujące się po drugiej stronie stolika:

– Można? – zapytała i opadła na nie, nie czekając na odpowiedź. Na twarzy plątał jej się nadal niewyraźny uśmiech, ale oczy pozbawione były ciepła.

– I jak pani znajduje widok? – zagaiła natychmiast, przechylając głowę odrobinę w bok. Lidia instynktownie ścisnęła paczkę mocniej. Na szczupłej dłoni kobiety nie było wprawdzie rodowego sygnetu, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Jeśli miała swoją skrytkę na trzecim piętrze, to musiała być ważna.

– Znośny – stwierdziła Lidia.

Kobieta zaśmiała się dźwięcznie. Coś kazało Lidii mieć się na baczności.

– Czy mogę w czymś pani pomóc? – zapytała. Zrobiła rachunek sumienia i wydawało jej się, że nie sprawiła jak dotąd większych kłopotów. Nic w tym mieście nie było jednak oczywiste.

– O, mam nadzieję – odpowiedziała nieznajoma. Rozsiadła się wygodniej i założyła nogę na nogę.

– Wszystkich nas pani bardzo interesuje – stwierdziła – To znaczy, nie wszystkich, bez przesady, ale powiedzmy, że bardzo chętnie byśmy się czegoś o pani dowiedzieli.

To było coś nowego.

– Chcielibyśmy wiedzieć, co takiego tam pani robi – kontynuowała, przyglądając się swoim ciemnobordowym paznokciom – Fidiasz nic na panią nie znalazł. Jakby się pani znikąd wzięła. Trochę jak duch. Doszły mnie słuchy, że moi podwładni robią zakłady, ale ja nie muszę wiedzieć, czy jest pani szpiegiem czy nie. Wystarczy, że zdradzi mi pani swoje imię i będę zadowolona. Taki drobiażdżek, którym mogłabym zaskoczyć resztę towarzystwa. Lubię mieć przewagę – zakończyła, posyłając Lidii kolejny uśmiech.

Nagle wszystkie zagadkowe spojrzenia, które Lidia napotykała od tygodni nabrały całkiem nowego znaczenia.

– Lidia – rzuciła, nie zastanawiając się zbytnio.

– Lidia – powtórzyła kobieta – Proszę się nie martwić, nie zdradzę wszystkim pani imienia. Nie od razu. Niech się dowiadują po kolei, pocztą pantoflową. Może nawet puszczę w ruch kilka wersji, kto wie? Niech się sprzeczają.

Kobieta podniosła się z krzesła. Rzuciła jej jeszcze jedno przeciągłe spojrzenie spod ciężkich powiek i powiedziała:

– Imię za imię, choć wcale pani nie pytała... to powinno mnie nawet urazić. Ja nazywam się Margo. Imię stare jak świat, co? – Lidia nie odpowiedziała – Proszę kiedyś do mnie zajrzeć. Nie nalegam, ale zachęcam. Drugie piętro, biuro numer osiem.

– Margaret? – Drzwi, za którymi odbywało się spotkanie, były uchylone. Wyglądał zza nich szczupły starzec. Z wnętrza dochodziły podniesione głosy.

– Zaraz będą kończyć – powiedział – Weber prosi, żebyś wzięła tekst i puściła wszystko inne na stop. To musi być gotowe na wieczór.

– A podpiszą? – zapytała Margo. Starzec pokiwał głową. Lidia wiedziała o nim tyle, że miał na nazwisko Ruskell i należał do obozu Corneliusa. Cornelius często na niego narzekał.

– No proszę – rzuciła zaskoczona Margo – To naprawdę jest nowy porządek. Ciekawe na jak długo – dodała, mijając Ruskella w drzwiach.

Nie wrócił do środka. Zamknął za nią drzwi i podszedł do mężczyzny, który pochylał się wcześniej nad mapą. Jego nerwowy kompan zniknął gdzieś w międzyczasie, zabierając ze sobą pokreślony schemat. Blat stołu był pusty.

– Adam, Adam, Adam! – zawołał głośno Ruskell, wyrywając go z zamyślenia – Ponoć taki jesteś dumny, że połowa miasta już widziała te słynne fotografie. A mnie jeszcze nie pokazałeś. No już, już! – Poklepał go po ramieniu – Nie śmieję się, pokaż mi te zjawiska.

Zmianę, jaka miała miejsce na twarzy mężczyzny, można było opisać jedynie jako diametralną. Wypogodził się zupełnie i błysnął szerokim uśmiechem. Natychmiast sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyłowił z niej duży niebieski medalion. Srebrny zatrzask kliknął cicho i medalion rozdzielił się na dwie owalne części.

Reszta rozmowy utonęła jednak w gwałtownym trzasku otwierających się drzwi. Z pomieszczenia, w którym trwało spotkanie, wysypało się morze urzędników. Adam i Ruskell przenieśli się kawałek dalej, żeby zrobić miejsce wychodzącym. Wśród tłumu znajdowała się Margaret, która przemknęła obok Lidii, puszczając jej oko. Niosła w rękach wielki plik pokreślonych kartek. Warunki zawieszenia broni. Stolica dogadała się ze zbuntowaną Twierdzą.

Tuż za Margaret biegł niski urzędnik i próbował notować pospiesznie instrukcje, które dyktowała w krótkich interwałach. Atrium zawrzało od dyskusji. Tubalny głos pana Corneliusa stawał się coraz donośniejszy, w miarę jak jego właściciel torował sobie drogę wśród tłumu swoich współpracowników:

– Zobaczysz Weber – wygrażał podniesionym wysoko palcem. – Takich decyzji nie można podejmować od byle kaprysu!

– Szanowny panie, ta kwestia została pięciokrotnie przedyskutowana i większość wyraziła...

– Nie obchodzi mnie, co większość wyraziła! I ja to wiem, i pan to wiesz, że konsekwencje nie będą piękne! Ci ludzie z dziada pradziada płacili ciężkie pieniądze za przejście przez ten przeklęty kawałek ziemi... Mieliśmy ten szlak odblokować, a nie bawić się w miłosierdzie!

– Taka była decyzja, może się pan odwoływać, ale osobiście nie widzę sensu. Korona ma poważniejsze problemy tu, na miejscu. Radzę panu się nimi zająć.

O ile Igo Cornelius dominował nad tłumem swoją głośnością, o tyle Alksander Weber posiadał znaczną przewagę wzrostu. Jego ciemne, krótko przystrzyżone włosy i pomarszczona poważna twarz znajdowały się zawsze kilka centymetrów ponad rzeszą innych krótkich włosów i poważnych pomarszczonych twarzy. Spoglądał przez to na Corneliusa z góry, choć wcale nie był złośliwy. Ta wymuszona nierówność poziomów psuła mu szyki. Nie lubił być na widoku, co czyniło całą jego karierę jednym wielkim paradoksem. Nawet teraz Lidia widziała go zupełnie wyraźnie, podczas gdy pana Corneliusa tylko słyszała. Na razie.

Weber przemaszerował szybko przez atrium, chcąc pozbyć się natarczywego rywala. Jego wysiłki były jednak zbędne. Cornelius nie zamierzał już z nim dyskutować. Wynurzył się z tłumu i wypatrzył sobie nową ofiarę.

– Adam, chłopcze – zawołał – Cóż ty tu robisz?

Adam oderwał się od rozmowy z jakąś urzędniczką. Ruskell zdążył gdzieś zniknąć.

Lidia zastanawiała się, kim Adam właściwie był. W tym budynku każdy znał każdego, z nielicznymi wyjątkami. Nie oznaczało to jednak, że wszyscy mogli się odzywać do wszystkich. Najwyraźniej Adam był tutaj dość popularny.

Tłum przerzedził się nieco. Cornelius spłoszył urzędniczkę, bo na jego widok skinęła tylko głową i czmychnęła do bocznego korytarza. Adam poczekał na przejście ostatniej większej grupki dyskutujących kancelistów i podszedł do Corneliusa. Ten ujął go od razu pod ramię i poprowadził w stronę okna, nachylając się konspiracyjnie.

– Jeśli masz jakieś wieści z Tergu... Maja...?

Adam natychmiast go powstrzymał:

– Nie, nie. Znasz mnie. Polityka to nie moja bajka – Pogładził jasną brodę, rozglądając się po pustoszejącym powoli atrium. Powracająca cisza sprawiła, że kolejne słowa Adama wybrzmiały o wiele wyraźniej:

– Sebastien miał znowu jakieś pomysły. Właściwie, to jestem przejazdem...

– Ale wpadniesz jutro na obiad, prawda? – podłapał Cornelius. Nie mógł się zdecydować. To marszczył brwi, to znowu posyłał dobrotliwe uśmiechy. – Dziś wieczorem mam stertę papierzysk do podpisania, bo trzeba skończyć tę wojnę, ale jutro będzie Jonne i chlapniemy coś mocniejszego na otarcie łez.

Adam wypuścił powietrze i przeczesał jasne włosy. Lidia zorientowała się, że jego broda, w porównaniu do włosów, miała szarawy odcień. Stali o kilka kroków od niej, ale Cornelius był odwrócony bokiem i wcale jej nie zauważył. Rozmowa wciągnęła go do ostatka.

– Postaram się, ale nic nie mogę obiecać – rzucił Adam – Właściwie, to miałem nadzieję spotkać tu jeszcze pana Williamsa... – rozejrzał się znowu – Był na spotkaniu?

– Pana Williamsa? – zdziwił się Cornelius – Nie, mój drogi, nie. Musiałbyś wstać w środku nocy, żeby go złapać. Zresztą, w ogóle dorwanie go gdziekolwiek poza pałacem graniczy z cudem – machnął ręką. Zmarszczył znowu brwi. Na twarz zabłąkał mu się niewyraźny uśmiech. – Czy on w ogóle wie, że ty istniejesz? – zapytał, wyraźnie czymś rozbawiony.

– Zaraz się przekonamy – stwierdził Adam, spoglądając na odległy koniec korytarza z gabinetami. Skinął głową Corneliusowi i ruszył szybko w kierunku Alfreda, który właśnie opuszczał jedno z pomieszczeń.

Lidia była zaskoczona. Wbrew nadziejom Kier, jak dotąd kontrola Alfreda zupełnie jej nie groziła, bo Cornelius miał rację – Alfred po prostu nie pojawiał się w Kancelarii w standardowych godzinach.

Tym razem nie miał ze sobą swojego nieodłącznego płaszcza, ale jak zwykle wyglądał nienagannie. Na dźwięk kroków, które rozległy się w pustym teraz korytarzu, podniósł głowę i zmrużył delikatnie oczy. Przystanął, czekając aż Adam się zbliży. Zupełnie, jakby to spotkanie było zapowiedziane. Musiało być. To wyjaśniałoby, czemu pojawił się w Kancelarii o tak nietypowej dla siebie porze.

Lidia była szalenie ciekawa tej wymiany. Adam nie wyglądał na kogoś, kogo wolę konwersacji i życia można było zgasić milczeniem. Do rzeczywistości przywołał ją jednak głos pana Corneliusa:

– Ach, tu pani jest – zawołał. Lidia bardzo niechętnie odwróciła głowę i podniosła się z krzesła. – Margaret wspominała, że pani na mnie czeka – rzucił Cornelius – Zapraszam do gabinetu – wskazał dłonią korytarz. Ton miał pogodny, ale jego wzrok także błądził w kierunku dwóch rozmówców. Podejrzewała, że dzielił tę samą ciekawość. Żadne z nich nie mogło się do niej przyznać na głos.

Adam i Alfred zniknęli jednak w gabinecie na dalekim końcu i wszelkie próby inwigilacji zostały skazane na porażkę.

– Co panią dzisiaj do mnie sprowadza? – zagadnął dobrodusznie pan Cornelius. Gdy weszli do biura, jak zwykle zaproponował jej swoją dziwną herbatę, ale podziękowała. Pachniała czymś znajomym, ale Lidia nie mogła jeszcze zidentyfikować źródła skojarzenia.

Odwinęła tajemniczą puszkę z papieru i podważyła wieko. Tym razem ustąpiło bez protestów.

– Znalazłam coś, co wygląda na korespondencję, ale sama nie wiem... – mruknęła, wygrzebując lekko sfatygowane koperty z puszki – Jeszcze czegoś takiego po prostu nie widziałam i wolałam się upewnić...

Pan Cornelius oparł łokcie na blacie biurka i wychylił się delikatnie do przodu, patrząc na zawijasy. Po chwili rzucił Lidii rozbawione spojrzenie.

– No, nie winię pani za podejrzenia. Pani pewnie nigdy nie była na Północy? – zapytał, chwytając pierwszą z brzegu kopertę – A zresztą, nawet jeśli, to już całkiem zapomniana sztuka, a szkoda. To był piękny alfabet...

Lidia rzuciła mu szybkie spojrzenie. Przestraszył ją tą informacją. Odrobinę. Z jakiegoś powodu nie przeszło jej przez myśl, że po tej stronie mógł istnieć język, którego odpowiednika nie było po drugiej. Zdała sobie sprawę z tego, że być może właśnie wyszła na kompletną idiotkę.

Musiał zinterpretować jej reakcję po swojemu, ponieważ pospieszył z wyjaśnieniami:

– Ależ proszę się nie przejmować! Nawet pod Tergiem już tego nie używają. Może na jakimś uniwersytecie, ale na co dzień? – zaśmiał się dobrodusznie – Tylko prawdziwi fanatycy. Moja żona nauczyła synów na siłę. Wie pani, ile było krzyku? – rzucił, oglądając pobieżnie kopertę – Martwy język to i alfabet zupełnie nieprzydatny. Za dekadę nikt już nie będzie o nim pamiętał – zakończył, sięgając po całą puszkę – A jak w ogóle pani idzie w tym archiwum? – zmienił temat – Mam nadzieję, że się pani nie potyka na tych moich rupieciach.

Lidia wzięła niewielki wdech i posłała mu promienny uśmiech.

– O, w żadnym wypadku – zapewniła.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro