Argo

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


[Disclaimer: ten rozdział jest zrozumiały dopiero po zapoznaniu się z tomem I "Bogów", ale oczywiście można próbować swoich sił :D]

Argo od zawsze zmagał się z nietypowym problemem. Z wierzchu zdawało się, że jego uwaga była kompletnie rozproszona. I faktycznie była. Okropnie roztrzepane dziecko. Nauka czegokolwiek stanowiła koszmar. Jonne musiał go szczypać, bo byle dźwięk odwracał jego uwagę od zabawy. Czasami Argo zastygał z drewnianym mieczykiem w połowie ruchu i kompletnie odpływał myślami. A Jonne korzystał i obijał mu gnaty.

Gdzieś pomiędzy siódmymi a ósmymi urodzinami serce Argo przestało bić. I nagle nastąpiły całe miesiące poprawy. Jeszcze nigdy odrabianie lekcji nie szło mu tak sprawnie. Matka była pod wrażeniem. Ojciec odetchnął z ulgą. W końcu odzyskał szansę na posiadanie politycznego następcy. Bo po Jonnem za wiele się nie spodziewał. 

Argo doświadczał normalnego dzieciństwa. Do czasu.

Pewnej wiosennej nocy wszystkie objawy wróciły. I było sto razy gorzej niż kiedykolwiek. Wymknął się z domu. Musiał iść przed siebie. Gdzieś przed siebie. Byle przed siebie. Ludzie ojca znaleźli go tydzień później, aż pod Helrinden. Nie mieli pojęcia, jak tę swoją wyprawę przeżył. 

Za pierwszym razem wszyscy pytali, co się stało. Odpowiedzi były tak poszatkowane, tak niechronologiczne, tak dziwne, że matka po prostu zaczęła płakać. Ojciec nie spał przez dwa dni.

I znowu przeszło. Znowu wszystko było z Argo w porządku. Przez kilka miesięcy. Potem nadeszła jesienna noc, bezsenność, wyjście z domu, marsz, marsz, marsz. Przed siebie. Tym razem ludzie ojca byli szybsi. Nie dotarł do Helrinden. Zatrzymali go w połowie drogi. Ubranie miał poszarpane, twarz pokaleczoną, jakby od gałęzi, a w głowie – kompletny mętlik. Bredził coś o demonach.

Po tej drugiej eskapadzie rodzice zrozumieli, że wiosenny incydent nie był odosobniony. Argo miał jakieś dziwne napady. Sprowadzili więc wziętego medyka z Burenturga, południowcom nie ufali, i liczyli na cud. Ten medyk przeprowadził oględziny i z wielce zafrasowaną miną oznajmił, że dziecko Corneliusów było martwe. 

Ojciec zachował się dziwnie. Chciał odpuścić drążenie tej sprawy, ale matka pokręciła głową. Uznała diagnozę za kompletną bzdurę. Podziękowała lekarzowi i zapłaciła tyle, żeby odjechał bez scen. Sprowadziła innego, z Wirydaży. Ale ten powiedział to samo, co poprzedni. Argo nie żył.

Po tym konsylium ojciec zamknął się z matką w gabinecie i dyskutowali przez kilka godzin. Po wszystkim matka wybiegła z płaczem i zabarykadowała się we własnym pokoju. Ojciec za to usadził przed sobą obu synów. Argo nigdy nie zapomniał, jak poważnie brzmiał, kiedy powiedział:

– Ani słowa ciotce Mai. Ani słowa kuzynom. – Potem zwrócił się do małego Jonnego. – Zwłaszcza ty. Ani słowa. Bo Argo skończy jak pani Pauline. Nie chcemy, żeby skończył jak pani Pauline, prawda?

Nie chcieli.

– Gdyby ktokolwiek pytał, Argo jest trochę chory. I tyle – zakończył.

Ojciec był skutecznym politykiem, nawet jeśli na co dzień komfortowo mu się tkwiło w pozie małego, zabawnego człowieczka z Południa. Tamtego dnia nie był jednak zabawny. Ani rozgorączkowany. Ani naburmuszony. Chronił własną rodzinę. Przed resztą rodziny. Bo najciemniej było pod latarnią.

Wspomnienie w głowie Argo przeskoczyło. Przypomniał sobie coś innego. Coś, co działo się wiele lat po tej poważnej rozmowie w gabinecie. Jonne był już dorosły. I miał żonę.

– Ja? – zagadnął. – Znudzony. Dziękuję, że pytasz, Bernie.

Bernadette posłała mu zmęczone spojrzenie.

– Nie muszę pytać. Wiem. – Przeciągnęła nić przez kremowy kawałek sztywnego materiału. Coś wyszywała. Jak zwykle. – Po prostu wiem – powtórzyła.

Siedziała w beżowym fotelu, w swojej beżowej sukience i wiodła całkiem beżowe życie. Ona była nudna. Tak koszmarnie nudna. Choć w gruncie rzeczy w porządku.

Dokończył butelkę wina, wyciągnął się w dół, żeby odstawić ją tuż obok poprzedniej, i sięgnął po kolejną. Miały różne etykietki. Jedno wino było kortudiańskie, dwa z Helrinden. Należały do zapasu, który Argo kazał nadać ojcu ze Stolicy.

Bernadette westchnęła sztywno. To było szybkie i płytkie wciągnięcie powietrza. Nie aprobowała jego picia. Niczego nie aprobowała.

– Dlaczego tyle tego pijesz, skoro nic ci to nie daje?

– Bo nie wolno mi tu palić. Muszę się czymś zająć? – zapytał. – Muszę się czymś zająć.

Zastanowił się. Musiał się czymś zająć. Siedział, zamknięty w czterech wirydaskich ścianach wiejskiej rezydencji brata i jego żony, i jeśli nie chciał wylądować w piwnicy, z kajdanami, kneblem i jakąś solną pułapką nad głową, to musiał się czymś zająć. Musiał.

To nie była nuda. Kłamał, bo nuda była łatwiejsza niż prawda. „Argo, musisz się czymś zająć – pomyślał po raz tysięczny – Może rozmową? Rozmowa może być". Wszystkie piętra myśli działały. Włączyło się losowanie tematu.

– Bernie, jadłaś kiedyś tynk?

Ręce dosłownie jej opadły.

– Co to za pytanie?

Dla niego też przez chwilę nie miało sensu. Potem dogoniła go własna myśl i zrozumiał, o co mu chodziło.

– Tak smakuje jedzenie – stwierdził, sięgając po winogrono. Wrzucił je szybko do ust. Było jak proch. Razem ze śmiercią przepadł mu zmysł smaku. Dostał za to coś innego. Chroniczny brak spokoju.

Bernadette wpatrywała się w niego rozeźlona. Domyślił się, że nie na to się pisała, wychodząc za mąż. Wcześniej miała tu swój nudny, beżowy porządek. Teraz cały jej dom był wypełniony ludźmi uzbrojonymi po zęby. Dwóch z nich stało za drzwiami. Kolejni na klatce schodowej. Kilku kręciło się na parterze i przed domem. Z jego powodu. Ojciec zarządził mu to zesłanie i nic nie dało się na to poradzić. Trzeba było go słuchać. Dla własnego dobra.

– Jeśli już musisz gadać – powiedziała Bernadette – to przynajmniej nie obrażaj mojej służby. Mnie nie obrażaj.

Zdziwił się. Co jedno miało wspólnego z drugim? Po chwili dotarło do niego, że źle go zrozumiała. Zaczęła powoli łapać, że nie był normalny, nawet jeśli pominąć całe to królobójstwo, ale jej wzorowe wirydaskie wychowanie pozbawiło ją kluczowych informacji o zjawiskach nadprzyrodzonych. Myślała, że Argo obraża jej wybór kucharzy. Że narzeka na jedzenie w jej domu. Nieporozumienie.

Nic nowego. Nie chciało mu się tłumaczyć. I tak go nie lubiła. Wielu ludzi go nie lubiło.

Otworzyły się drzwi i Bernadette nie musiała dłużej go znosić, ponieważ do pokoju wszedł Jonne.

– Nareszcie – wyjęczała, podnosząc się z fotela – teraz ty się męcz – mruknęła, mijając go w drzwiach. Słuch. O tym też nie pamiętała. Argo miał trochę lepszy słuch niż ludzie.

Bernie wyszła. Nie zabrała swojej robótki. Zostawiła ją na siedzisku.

Ledwo trzasnęły drzwi, a Argo znów poczuł na sobie spojrzenie pełne dezaprobaty. Tym razem należało do jego brata.

– Nic takiego nie powiedziałem – stwierdził Argo. 

Wyjął swój sztylet, jedyną rzecz, której mu nie zabrano i której nigdy nie dałby sobie zabrać. Zaczął obracać go w rękach. Jonne wpatrywał się w śmigające ostrze.

– Nie mam pojęcia, co z tobą zrobić – westchnął w końcu. Brzmiał na autentycznie zmartwionego.

– To proste. Wypuścić. Nie potrzebuję twojej ochrony.

Jonne założył ręce na piersi. Miał na sobie eleganckie ubranie. Było jeszcze wcześnie, ale wybierali się z Bernadette na jakiś ważny obiad. A może to goście przychodzili do nich? Argo nie był pewien.

– Ci ludzie są tutaj po to, żeby nikomu nie strzeliło do głowy próbować się do ciebie dobrać. Więcej trupów nie potrzebujemy.

– Podtrzymuję to, co powiedziałem. Wypuścić.

Mówił tak, ale wcale w to nie wierzył. Chyba by sobie sam nie poradził.

Co nie zmieniało faktu, że ledwo udawało mu się wysiedzieć w tym domu. Tam, w stolicy, grasowało coś dużego. Czasami siadywał na parapecie i zastanawiał się, czy nie rzucić się w dół. Pewnie by przeżył. Najwyżej musiałby się najeść jakiegoś zielska. Niewielka cena. Bez różnicy, skoro wszystko smakowało tak samo.

Zanim jego wolność się posypała, parę razy miał wrażenie, że był już blisko tego czegoś, co snuło się po ulicach Stolicy. Tropy dziwnie się mieszały. Nina pachniała chyba najciekawiej, ale to nie było to. Gdyby tylko dali mu trochę więcej czasu. Gdyby tylko pozwolili mu pójść.

– Bylibyście w końcu wolni – rozmarzył się.

Ale to nie było tak. Nie dałby sobie rady sam. Ktoś musiał go pilnować. Nie dałby sobie rady.

– Ojciec nie pozwolił – zauważył sucho Jonne – jeśli włos ci z głowy spadnie, to mnie wydziedziczy.

Argo przestał obracać ostrze.

– Ojcu bardzo zależy? Bardzo. Nie rozumiem go. A ciebie? Ciebie też nie. Obu was nie rozumiem.

Argo wiedział, że zniszczył ojcu plany polityczne na najbliższą dekadę. Teraz staruszek miał o wiele gorzej. Musiał się jakoś dobrać do królowej. Owszem, z początku myślał, że będzie łatwo. Ponoć miała słabą psychikę. Ale nie. Ojciec trafił na ścianę. Ścianę w postaci jej doradcy. To była taka wspólna ściana dla Corneliusów, bo Argo ta ostoja zasad i poprawności też przeszkadzała. Ale z zupełnie innych powodów.

Jonne westchnął. Argo dokładnie go sobie obejrzał. Brat miał sporo za uszami. Jonne też ojcu podpadł. I miało to ścisły związek z tym, że trzymał u siebie Agatę.

Argo postanowił go wypytać. Dać mu szansę, żeby sam się przyznał do tego, jaki był głupi.

– Czemu ojciec karze cię moją obecnością? – zapytał, mrużąc oczy – Tylko szczerze? Szczerze. Bo mam wrażenie, że to ma jakiś związek z tym, co trzymasz w gabinecie.

– Co trzymam w gabinecie?

A jednak brnął. Zero przyzwoitości. Narażał własną rodzinę. Ryzykował nawet tę potencjalną, którą dopiero co zaczął zakładać.

– Agatę? Agatę – zauważył Argo. Jeszcze jedna szansa. Jonne dostawał ich milion. Za każdym razem rozczarowywał go dokładnie tak samo.

– Jaką znowu Agatę? – Jonne udawał idiotę.

Argo wbił sztylet w blat okrągłego stolika. Nie przemyślał tego ruchu. To był ładny stolik. Biedna Bernie.

– Lalka – wyjaśnił.

– Żadna Agata – powiedział Jonne. Długo milczał. W końcu nie wytrzymał oceniającego wzroku. – Wygląda jak moja znajoma. Jeśli już, to powinna nazywać się Sophia.

I na tym wspomnienie Argo się urwało. Pamiętał jeszcze, jaka Sophia była wściekła, kiedy Jonne jej to zasugerował. Jak pusto na niego spojrzała, kiedy ten kretyn pokazał jej nową, poprawioną metkę. Wymazał imię jej matki. Gruby błąd. To było jakieś dwie godziny po kłótni w salonie, a potem jego brat już nie żył.

Sam się o to prosił. Ojciec go ostrzegał. Obaj go ostrzegali. Ostrzegali go więcej niż jeden raz. Może i Gottentergowie byli daleką rodziną z dziada pradziada. Może i Corneliusowie nazywali Maję "ciotką", a jej dzieci "kuzynami". Ale z tymi północnymi lisami się nie pogrywało nawet wtedy, kiedy byli ludźmi. A ta konkretna przedstawicielka Gottentergów, Sophia,  pochodziła z nieco starszej linii rodowej. Człowiekiem już nie była. Od jakichś stu lat.

Argo nie był pewien, co przywróciło go do rzeczywistości, ale zerknął na palący się warkocz i doznał bardzo dziwnego wrażenia. Te płonące włosy nie należały do żony jego brata. To nie była Bernie, którą dopiero co zostawił na zalanym deszczem podwórku. Inna noc, inna kobieta.

Argo był zagubiony. Bardziej niż zwykle.

– O matko! – krzyknęła cicho dziewczyna. Przyklepała własne włosy i udało jej się opanować sytuację, ale kawał przepalonego warkocza i tak opadł na bruk. Wcześniej sięgał jej prawie do pasa. To co z niego teraz zostało, wykraczało ledwie za łopatki.

– Szkoda? Szkoda – wymruczał nieobecnie, nurkując po włosy. Podniósł je i wręczył dziewczynie, która rzuciła mu bardzo szczególne spojrzenie. Była zdziwiona i zaciekawiona jednocześnie.

– Dziękuję? – odpowiedziała skonsternowana. Przyjęła dymiące włosy.

Nie bardzo wiedziała, co z nimi zrobić. W ogóle trudno jej się ten warkocz trzymało. Odłożyła go na bok. Miała lekko zaczerwienione ręce. Wylazła właśnie z płonącej dzielnicy. Bogowie raczą wiedzieć, co tam robiła. I jak się wydostała.

Nagle jakiś zapomniany poziom myśli wskoczył Argo na pierwszy plan. Wyjaśniło się. To on ją stamtąd wyciągnął. Polazł tam z nadzieją, że w końcu trafi na demona. Tego właściwego demona.

Zwykle był jakiś punkt. Silny, wyjący punkt, który nie dawał mu spokoju przez kilka dni. Kilkanaście, jeśli przypadek był cięższy. Więc na ogół szedł na miejsce zdarzenia. Pojawiała się wyrwa na Drugą Stronę, wyłaził z niej demon, następowała autodestrukcja i było po krzyku. Argo mógł w końcu wrócić do domu i się wyspać, a wielopiętrowe myślenie dawało mu spokój. Względna normalność. 

Łowca demonów. Nie poszczęściło mu się z talentem. Upierdliwy dar.

Teraz też działał. Całe miasto śmierdziało demonem. Ojciec powiedziałby, że Argo znowu ma „epizod".

Może był więcej niż jeden demon? Musiał być więcej niż jeden, bo jednego już dzisiaj Argo zabił, a instynkt łowczy dalej wył. No i dziewczyna. Demonem nie była, ale ewidentnie miała jakieś powiązania z Drugą Stroną, bo zupełnie odstawała od krajobrazu. I w ogóle coś z nią było nie tak. Trochę jak z nim, zanim przestało mu bić serce. Pokrewna dusza. Miło.

Wpatrywała się w niego badawczo, siedząc spokojnie na krawężniku i gładząc powoli nadpalone końcówki własnych włosów. Nie był to całkiem bezrefleksyjny ruch. Pozbywała się po prostu tego centymetra, który był ewidentnie stracony. Mocno zadzierała głowę. Uświadomił sobie, że chyba był większy niż powinien.

Skoncentrował się, a w tych okolicznościach wcale nie było to łatwe, i świat zaczął powolutku rosnąć. Bo on sam malał. Nie pamiętał, jaki wzrost był prawidłowy, ale uznał, że nie miało to większego znaczenia.

– Jest dużo niższy – stwierdziła dziewczyna. Drgnął zaskoczony.

Po sekundzie dotarło do niego, że odpowiadała mu na pytanie. Że jakieś zadał. O co on ją zapytał? A. Tak. Nie zadał jej żadnego pytania. Po prostu głośno się zastanawiał, czy był teraz tego samego wzrostu, co ojciec. Gdyby był, to oznaczałoby, że przesadził ze zmniejszaniem. Bo ojciec był niski.

– Nie jesteś do niego podobny – rzuciła. – To chyba dobrze.

Wpatrywała się intensywnie w jego czoło. Dziwna, dziwna dziewczyna. Gdyby nie miała poparzonych rąk, to pewnie by je teraz uścisnął. Jeszcze nie był pewien, po co, ale wiedział, że prędzej czy później odpowiednia informacja zaskoczy.

Próbował kiedyś opisać swój proces myślowy Margo, ale chyba nie załapała. Teraz już wiedział, że nie działał tak samo jak Sophia. W przeciwieństwie do niej miał jeden tor myśli. Tyle że ten tor rozwarstwiał się na kilka niekompletnych. Głównie wtedy, kiedy demony nie dawały mu spokoju. A jak znikały, to wszystkie te niepotrzebne piętra zapadały się, jedno w drugie, tworząc znowu spójny obraz. Niczym warstwy farby na płótnie. Jedna na drugą, jedna na drugą. I widać całość.

Taki stan rzeczy miał wady. Głównie wady. Z opóźnieniem docierało do niego, co właściwie robił i dlaczego. Pytania pomagały ustalić pewne fakty szybciej. Czasami.

– Bo ja się wdałem w matkę? – stwierdził, siadając obok. Prawda. 

Nie przypominał aż tak ojca. Tergeńskie korzenie Corneliusów nie wygrały i przez to ominął go blond. Ale mama była poukładana. Wiodła sobie teraz szczęśliwy żywot w Burenturgu. I cieszyła się, kiedy wpadał. Narzekała tylko, że te wizyty były zawsze przy okazji. Przy okazji lunatycznego łażenia za demonami. Nie wyglądał wtedy zbyt reprezentacyjnie.

Sięgnął do kieszeni, żeby wyjąć paczkę papierosów, ale żadnej nie znalazł. Westchnął. Zastanawiał się, czy to był dobry moment, żeby przyznać na którymś poziomie myśli, że miał mały problem z nałogiem. Nawdychał się tej nocy więcej toksycznych oparów niż przez całe trzy dekady swojego życia razem wzięte, ale i tak dałby się pokroić za papierosa. Albo dwa.

– Archiwistka? Archiwistka – powiedział. 

Tłukło mu się to gdzieś z tyłu głowy i w końcu doszło do głosu. Archiwistka, która pracowała dla ojca. Ta sama, która znalazła listy Sophii. Dziewczyna wsypała Jonnego aż miło. Szkoda, że ojciec nie potraktował idiotyzmu swojego młodszego syna jeszcze poważniej. Może Jonne nadal by żył. Trudno.

– Lidia – rzuciła. Puściła własne włosy i chyba chciała mu podać rękę, ale zrezygnowała. Zorientowała się, że trochę się poparzyła. Dopiero teraz zaczęła się krzywić. Wychodziła z szoku.

– Listy – powiedział nagle. Za to chciał jej uścisnąć rękę. Za to, że te listy znalazła i wizyta Sophii nie spadła na niego jak grom z jasnego nieba. Mogli się z ojcem zorientować, że Jonne ulokował uczuciowy kapitał nie tam gdzie trzeba. Niewiele się na to dało poradzić, ale lepiej było się spodziewać niż kompletnie nic nie wiedzieć.

– Straszny nieudacznik – mruknął – zamiast siedzieć sobie w tym swoim beżowym domu...

– To... – odezwała się Lidia – strasznie przykre. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że cię nie podejrzewałam. To znaczy – zawahała się – podejrzewałam głównie Sophię, ale myślałam, że pewnie jakoś cię zmusiła.

Argo zerknął na nią zagubiony. Musiał sobie trochę przewinąć płytę. Który poziom myśli trzymał ten kawałek rozmowy? Nadgonił. Dużo jej opowiedział o wirydaskim ataku Sophii. Trochę chaotycznie, ale chyba nadążała. Ależ się rozgadał. Lidia zadawała bardzo dobre pytania.

– Bernie jest nudna, nudniejsza niż Sophia. Ale ja mu się jednak dziwię. Gottentergowie to za wysokie progi – stwierdził.

– A królowa to nie są... za wysokie progi? – zagadnęła Lidia. Jej zielone oczy były delikatnie rozbawione.

Miała odrobinę racji. Jakoś wcześniej tak na to nie patrzył. Nie chodziło nawet o status. Widocznie obaj z Jonnem mieli tendencje do durzenia się w kobietach z intensywnym charakterem. Karkołomna robota. W przypadku Jonnego dosłownie.

– Shagot to co innego – stwierdził. Już chciał się rozgadać na ten temat, bo na Shagot zawsze miał kawałek wolnego miejsca w głowie, ale skontrolował tok rozmowy i zrozumiał, że on nic Lidii o swojej fascynacji królową jeszcze nie powiedział. Był na bieżąco. Sama podsunęła wątek. Skądś tę informację już miała.

– A skąd ty to w ogóle wiesz...? – zainteresował się, posyłając jej uważne spojrzenie. Dotarło do niego, że pracowała w Kancelarii. Ktoś złamał umowę. Jeśli plotki krążyły, to trzeba się było wybrać w odwiedziny ze sztyletem. – Kto sypnął?

Zastanawiała się dłuższą chwilę. Jeśli oczekiwała, że coś jej za tę informację zaproponuje, to się grubo pomyliła. Wystarczyło wepchnąć ją znowu w płomienie i byłoby po sprawie. Daleko nie miał. Ogień został kilka ulic dalej.

Szkoda, że sam nie mógł się w niego rzucić. Nic by mu to niestety nie dało.

- No więc? – ponaglił.

Zerknęła na niego. Minę miała trochę skruszoną.

– Ktoś, kto bardzo ci... kibicuje – stwierdziła – i pewnie byłby zły, gdyby wiedział, że ten jeden jedyny raz, kiedy nie udało mi się zachować sekretu, padło akurat na ciebie. Chyba wyczerpałam szczęście w poprzedniej rozmowie – pokręciła głową – co za noc!

Podniosła się z krawężnika.

– A co ty właściwie tam robiłaś? – wskazał głową Widle.

Złapała się pod boki.

– Nie jestem pewna. Chyba szłam prosto w ogień.

Tyle sam widział. Ledwo znalazł stamtąd drogę wyjścia, która była sensowna dla człowieka.

– A co ty tam robiłeś? – zainteresowała się. Zerkała na jego dłoń. Też zerknął. Sznurek. No tak. Westchnął.

– Szukałem demona. – Podniósł się z chodnika. – I nigdzie go nie ma? – Zastanowił się. – Nigdzie go nie ma. Parę miesięcy temu był. Potem jakby zniknął. Było też pół demona. Nina. Ale ona akurat mnie tak nie denerwowała – mówił, kiwając głową na boki – Potem znalazłem innego, ale to nie był ten konkretny... – Machnął ręką. – I ty też się wyróżniasz, więc trochę mnie to zmyliło.

Zerknął na to, co za nią stało. To akurat nie była wina drugiej strony. To był po prostu wyrok. Biedna Lidia.

– A nie byłoby ci łatwiej bez tego sznura? – zagadnęła, wskazując jego nadgarstek.

Dobre pytanie. Zdjął na moment splot. I nagle poczuł się sam.

Sam. Sam. Sam. Nie poradzi sobie sam. Ktoś musiał go pilnować. Ktoś musiał mieć nad tym kontrolę. Wsunął sznurek na miejsce.

– Wpływ czasami się przydaje – stwierdził wymijająco.

Nie była przekonana.

– Naprawdę – rzucił, ruszając ulicą. Jeszcze nie wiedział, gdzie niosły go nogi. Grunt, że wszystko było pod kontrolą. – Dzisiaj na przykład przeszukałem sobie spokojnie cytadelę. Gdyby nie to coś – uniósł rękę – to w życiu bym nie pozbierał myśli do kupy. Tracę strasznie dużo czasu na uzasadnianie własnych wyborów życiowych. Teraz też połowy nie rozumiem, ale po fakcie mają chociaż minimum sensu.

– I naprawdę uważasz, że to dobrze...? – Szła za nim.

– Tak? Tak.

– Ale chyba niezbyt sprawnie ci poszło w tej cytadeli skoro nadal tego demona szukasz, prawda?

– Poszło bardzo sprawnie? Bardzo. Przynajmniej wiem, gdzie demona na pewno nie ma.

Miał zajęcie. Zajęte ręce. Trzeba się tam było włamać. Pogrozić nożem. Powalić trochę ludzi. Zniszczyć sporo państwowego mienia. Shagot pewnie nie byłaby zadowolona, ale musiał zmarnować czas. Zmarnować czas? Zmarnować czas. W cytadeli.

To był wielki budynek. Ojciec już go stamtąd parę razy wyciągał. Więcej niż parę razy. Więcej niż parę razy na rok. Argo uświadomił sobie, że staruszek naprawdę był zdeterminowany, żeby nie wyłączać go z rodzinnego życia. Rovenin miał rację. No proszę.

Ale z Sophią było mu lepiej. Jeśli tylko ignorował cały pokład myśli, które wrzeszczały, że wcale nie. Że to był po prostu inny rodzaj cierpienia. Trudno. Mógł cierpieć. Byle rodzina miała spokój. Ojciec zrobi tę swoją karierę. Matka przestanie się nad nim użalać...

– Jest w tym jakaś logika – zauważyła Lidia – bardzo pokrętna, ale jest.

Nadal szła obok. Słuchała. Ależ ta dziewczyna miała cierpliwość!

– Tyle że... – zawahała się – Jednego syna już stracili, prawda? Wiedzą chociaż, że żyjesz?

Zatrzymał się na moment. Nie ułatwiała mu zadania.

– Chyba nie. Ale to nawet lepiej. Szybciej się pogodzą.

Miał delikatne wrażenie, że to jego gadulstwo było bardzo niepożądane. Bardzo. Że coś sobie tutaj psuł. Bezpowrotnie. Jakiś własny plan, o którym chwilowo nie pamiętał. Chował go gdzieś wyżej, na którymś poziomie, do którego miał nie sięgać. Na razie.

Ruszył dalej. Długo rozmawiali. Długo szli. Jego poczucie czasu było mocno posiekane. Pewne brakujące minuty wskakiwały do świadomości znienacka. Rozejrzał się.

Wspinali się na zamkowe wzgórza. Przynajmniej wyjaśniło się, dokąd szedł. Coraz silniejszy swąd drugiej strony. Coraz bliżej demona. To coś było tak paskudne, że skóra Argo po prostu cierpła od tłumionego zrywu. Sophia powiedziała kiedyś, że działał trochę jak pies myśliwski. Może porównanie było zasadne, ale teraz wcale go nie bawiło.

– Co z nim zrobisz, jak już go znajdziesz? – drążyła Lidia.

Na to pytanie nie było jednoznacznej odpowiedzi. Czasem wystarczyło namierzyć źródło problemu i było po krzyku. Czasem trzeba było przybysza wykończyć, żeby wszyscy zainteresowani mieli święty spokój. Argo miał nawet w pamięci runy, które teoretycznie powinny te maszkary odsyłać tam, gdzie ich miejsce, ale jeszcze ani razu nie zadziałało. Bo nie zdążył.

Można sobie było machać kredą do woli, ale demony za szybko się spalały. Zanim domykał krąg było po wszystkim. Argo jakoś nieszczególnie się tym przejmował, ale Rovenin był na przykład niepocieszony. Trzymał za jego eksperymenty kciuki.

Szedł coraz szybciej. Coraz. Szybciej. Ten trop był tak silny, tak groźny, tak wykańczający, że nie potrzebował już nawet rozkazów Sophii. To zawsze działo się samo. Iść. Znaleźć. Wytropić. Gdzie. Gdzie. Gdzie. Gdzie to siedzi. Gdzie to jest.

Nagle coś szarpnęło nim z całej siły. Lidia. Trzymała go za materiał kamizelki i ciągnęła w tył. Ruszyć go nie mogła. Był za silny. Ale go przebudziła. Zatrzymała. I dobrze? Prawdopodobnie uratowała mu życie? Zastanowił się.

Wyło mu w głowie, ale się opamiętał. Stał tuż przed ledwo widoczną barierą. Skwierczała jak bramy piekieł. Krąg. Gdyby zrobił choć krok do przodu, usmażyłoby go szybciej niż ginęły zwykle jego ofiary.

Nienawidził się za to, że przez ułamek sekundy i tak rozważał przejście. „Po co, Argo? Po co?" – pomyślał rozżalony. Który niewdzięczny poziom myśli podsuwał mu te autodestrukcyjne pomysły?

Nagle zaskoczył brakujący kawałek układanki. To był dobry pomysł. Taki był plan. Ten z najwyższego piętra.

Lidia stanęła przed nim i delikatnie odsunęła go do tyłu. Patrzył w te dziwne zielone oczy. Były przekonujące. Choć jeszcze nie wiedział, do czego właściwie próbowała go przekonać.

– Poradzisz sobie – powiedziała. A potem jednym szybkim ruchem zgarnęła mu z nadgarstka sznur. Nie zdążył nawet wpaść w panikę, bo już trzymał w ręku sztylet. I już ruszał do ataku. Żałował, że zabrała sznur. Tylko sznur.

Myślała, że mu pomaga. Teraz nigdy się nie dowie. To nie był jego pomysł, żeby ją zaatakować. To wyglądało, jakby wyrwała go spod kontroli Sophii. Jakby sam decydował o tym, żeby ją zranić. Szalony Argo. Typowe.

Ten sznur dało się ściągać, bo nie był przeznaczony dla niego. Zlecenie Sophii. Pozyskać demona. Władować mu sznur na szyję. Choćby kosztem własnego życia.

Ale Argo próbował się wymigać, prawda? Próbował. Na parę godzin przykrył prawdziwe zamiary. Przykrył to, że jego prawdziwym celem był krąg. Zwykły ogień na włosy Sophii nie działał. Krąg mógł mu pomóc. Plan? Plan.

Lidia zabrała sznur. Pomyliła się. Bo zostały jeszcze te włosy. Włosy wszyte w bark. Potworny szew, który teraz kazał mu myśleć, że bez Sophii nie ma życia. Wystarczyło, że zrobiłby krok i wypaliłby sobie to paskudztwo. Zabrakło tak niewiele. Jeden krok. Jeden mały krok. Ale o tym Lidia nie mogła wiedzieć.

Sztylet poszybował w jej kierunku. Był tuż, tuż. Jedno mrugnięcie od jej serca. Ktoś to musiał kiedyś zrobić. Ktoś prędzej czy później musiał ją zabić.

Ale najwyraźniej nie on. I jeszcze nie tej nocy. Czyjeś ręce złapały ją od tyłu i wciągnęły w krąg. Zniknęła. Wpuścili ją. Była bezpieczna po drugiej stronie.

Ręka ze sztyletem przekroczyła na sekundę barierę i Argo poczuł coś, co w normalnych warunkach byłoby bólem. Ale nim nie było. Nie docierało. Gdyby jeszcze mógł, to wsadziłby w tę skwierczącą kopułę całe ramię. I nie mógł. Już nie mógł. Wycofał się z sykiem, patrząc na własne dymiące palce.

Irytująca. – usłyszał.

Sophia. Cały czas obserwowała.

Ale przydatna – dodała.

Gdyby tu teraz stała, jak nic przekrzywiłaby tę swoją parszywą głowę w bok.

Jak to było z tą samotnością? – zagadnęła.

Uświadomił sobie, że to już nie było suche kontrolowanie jego poczynań. W ciągu ostatniej godziny dołożyła element psychicznej tortury. Skąd wiedziała...?

Z rozmowy. A tak dobrze to pochował. Szlag. Szlag. Szlag.

Dotarło do niego, że znalazł się pomiędzy młotem a kowadłem. Jedna zbiła go z tropu i wyciągnęła informację o tym, gdzie był demon. Kalkulowała najwyraźniej na tyle dobrze, że uratowało jej to życie.

Druga w tym czasie pozwoliła mu o sobie zapomnieć i słuchała, wyłuskując to, czego się naprawdę bał. Zlokalizowała wszystkie jego piętra myśli. Rozprostowała je jak ukończoną wycinankę z papieru. Obejrzała cały obrazek. Koniec wodzenia Sophii po manowcach. Koniec marnowania jej czasu na fałszywych tropach.

Cierpienie dopiero się zacznie. Cały plan ucieczki trafił szlag.

Kazała mu się wycofać i się wycofał. Nogi niosły go w tył. Patrzył na oddalający się krąg.

Był blisko. Tak blisko.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro