Biblioteka cz. II

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Wewnątrz od razu uderzył ją zapach drewna i farby, trochę jak w domu Kier. Sklep był większy niż się spodziewała – wąski, ale długi. Dokładnie pośrodku stał czarny regał, który dzielił pomieszczenie na dwie ciasne połówki. Na drugim końcu, pogrążony w ciemności, czaił się pusty kontuar.

Otto, z miną, która wyrażała determinację, kręcił się wzdłuż półek pełnych kolorowych układanek dla dzieci. Przeglądał je uważnie i sprawdzał zawartość. Dla postronnego obserwatora mogło to wyglądać, jakby naprawdę był zainteresowany kupnem którejś z nich i Lidia nie miała pewności, czy tym razem przypadkiem tak nie było. Nie mogła ocenić, co nim kierowało. Sentyment z dzieciństwa? Tęsknota za rodzinnymi stronami? Zwykła ciekawość? Być może wszystkie te trzy kwestie jednocześnie.

Nie byli w sklepie sami. Kilka kroków dalej stała zamyślona kobieta. Jasne włosy wysuwały jej się spod praktycznego kapelusza, który był pozbawiony ozdób. Trzymała pod pachą paczkę owiniętą szarym papierem i gładziła w zamyśleniu sukienkę porcelanowej lalki, która leżała na półce przed nią. Kobieta nie była zainteresowana towarem. Miała to wypisane na poważnej, spracowanej twarzy. Słuchała toczącej się rozmowy. Zza regału dobiegały przyciszone głosy. Lidia zaryzykowała przelotne spojrzenie.

Po drugiej stronie na niewielkim taborecie siedział jasnowłosy chłopiec, a naprzeciwko niego – nieco zgarbiony mężczyzna, który trzymał w ręku szkicownik. Kreślił coś pospiesznie i od czasu do czasu odpowiadał na pytania.

– Nie wiem, czy ział ogniem – mówił – ale jeśli to naprawdę był smok, to pewnie tak.

Jego słowa, w przeciwieństwie do energicznych ruchów ręki, w której trzymał ołówek, były ospałe i jakby niedbałe.

– Na północy jest zimno – zauważył chłopiec – smoki nie lubią zimna...

Dźwięki kreślenia ustały:

– A tutaj jest ciepło, ale nie słyszałem, żeby Baragan odwiedzał wybrzeże latem.

– Musiał ziać ogniem – podjął chłopiec. – Jeśli nie ział ogniem, to jak pokonał tych rycerzy?

– Nie spodoba ci się odpowiedź.

Milcząca klientka przestała wpatrywać się w lalkę i szybkim krokiem przeszła na drugą stronę regału. Jej długa granatowa spódnica zaszurała – materiał sięgał niemalże podłogi, na północną modłę.

– Czy już? – zapytała, lekko zniecierpliwiona.

– Tak, w zasadzie tak – padła odpowiedź. Rozległ się dźwięk odsuwanych taboretów i targanego papieru.

Lidia stanęła obok Otto, który nadal pieczołowicie studiował pudełka z klockami. Podniósł jedno z nich i bez słowa pokazał Lidii usztywnioną pokrywę, na której widniał obrazek ze starą ryciną – skrzydlaty smok otoczony przez grupę wojowników, którzy próbowali dosięgnąć go ostrzami swoich mieczy. Otto zastukał delikatnie w napis wykreślony pozłacanymi literami na wstędze wyrysowanej wokół szyi smoka: „Baragan Ludojad". Lidia pokiwała głową. Jeszcze jedna legenda, której nie znała.

W tym czasie chłopiec i kobieta skończyli swoje sprawunki przy ladzie i skierowali się do wyjścia. Chłopiec trzymał w ręku niewielką tekturę – swój portret. Nie przestawał się w niego wpatrywać.

– Jaki ja jestem do siebie podobny! – wykrzyknął.

– Patrz pod nogi – ofuknęła go kobieta. Wyszli ze sklepu.

Sprzedawca wsunął taborety za ladę i dopiero wtedy zwrócił uwagę na nowych klientów.

– Nie wydaje mi się, żebym miał dla was jakieś zamówienie – rzucił niedbale – chyba że chcielibyście jakieś złożyć, ale – zmrużył oczy, studiując ich uważnie – nie zanosi się na to.

Lidia była jednocześnie zaskoczona i nie. Po swojej stronie od razu założyłaby, że jest obrażana. Tutejsze miasta były jednak taką mieszanką kulturową, że jeszcze jeden dziwaczny sprzedawca nie robił wielkiej różnicy. Zwłaszcza jeśli w wolnych chwilach rysował portrety i opowiadał dzieciom o smokach.

Z drugiej strony nie była pewna, do którego worka go wrzucić. Mógł pozować na ekscentrycznego, owszem, mógł też po prostu być ekscentryczny. Często zastanawiała się, który typ był gorszy. Rozejrzała się w poszukiwaniu woreczków z solą, ale wnętrze sklepu, przy całej swojej ciemności i tajemniczości, było w gruncie rzeczy dość zwyczajne.

Otto podszedł do lady.

– Właściwie to chciałem pana o coś zapytać – wyjaśnił – nie jestem jednak pewien, czy zwracam się do odpowiedniej osoby...

Sprzedawca wszedł mu w słowo:

– Nie ma tu nikogo innego. Jestem właścicielem. Jeśli ta informacja ci w czymś pomoże.

– A więc to pan nazywa się Rintur?

Sprzedawca skinął głową.

– Chodzi o to, że pochodzę z Wirydaży – zaczął Otto – Był tam pewien sklep – sięgnął do kieszeni i wyjął z niej notes. Położył go na ladzie i otworzył ostrożnie, żeby nie rozsypać licznych świstków i wizytówek. Przerzucił kilka zapisanych kartek i wyjął sfatygowany kawałek brązowego papieru, który wręczył obserwującemu go spod oka sprzedawcy.

– M. Rintur-Maturin – powiedział, wskazując na napis na papierku – pomyślałem, że brzmi podobnie.

Sprzedawca wpatrywał się w świstek.

– Dwa lata to całkiem dobry wynik – mruknął – Jesteś pierwszym, który zauważył, a kilku się już tutaj przewinęło. – Nie oddał skrawka. Schował go do kieszeni luźnego fartucha. – I jak brzmi to twoje pytanie?

Jego twarz była niczym białe płótno. Nie wyrażała absolutnie nic. Zdradzał go jednak ton głosu. Lidia pomyślała, że jeśli na początku był zaledwie sceptyczny, to teraz niewątpliwie stał się zimny i podejrzliwy.

– Nie jestem pewien, czy będzie pan pamiętał – zaczął Otto – ale zdaje się, że na Wirydażach pracował dla pana jeden z moich przyjaciół. Wysoki – wskazał ręką ponad swoją głowę – Raczej szczupły... nie miał włosów. Zastanawiałem się, czy ma pan może jakieś...

Sprzedawca oparł się o ladę.

– O, nie wydaje mi się, żeby był twoim przyjacielem – stwierdził chłodno – Kimkolwiek jesteś, masz pecha, bo tacy, jak on nie mają przyjaciół. Założę się, że nawet nie znasz jego imienia.

Zapadła cisza. Lidia nie miała pojęcia, o co właściwie chodziło.

– Być może nie znam – odpowiedział ostrożnie Otto – ale to nie zmienia faktu, że o jego zniknięciu było dość głośno i chciałem...

– Kto cię nasłał? – zapytał spokojnie sprzedawca – Ludzie Corneliusa?

– Bogowie brońcie – wymruczał pod nosem Otto. Zadrgała mu powieka – Ta larwa... – zaczął gniewnie, ale natychmiast urwał, rzucając Lidii szybkie spojrzenie.

Lidia była skonsternowana. Wymiana z sekundy na sekundę robiła się coraz bardziej abstrakcyjna. Nie miała pojęcia, że Otto żywił niechęć do pana Corneliusa. Sporo mówił o polityce i często krytykował arystokrację Stolicy, ale rzadko uciekał się do inwektyw. Nawet tak niepozornych.

– No cóż – podjął już spokojny – jeśli nie ma pan żadnych informacji, to nie będę zabierał pańskiego czasu – stwierdził, wzruszając ramionami – Jeśli jednak ma pan taką możliwość, to – zawahał się – to proszę przekazać mojemu przy... znajomemu – poprawił się – że mam nadzieję, że ma się dobrze. Gdyby chciał się ze mną skontaktować...

Sprzedawca zdawał się go nie słuchać.

– Mówisz, że jesteś z Wirydaży? – zapytał, przechylając lekko głowę. Zerknął na Lidię, potem na Otto, a potem jeszcze raz na Lidię. Coś rozważał.

– Poczekajcie chwilę – rzucił w końcu i zniknął w ciemnym korytarzyku, który prowadził na tyły sklepu.

Lidia podeszła do lady.

– O co tu właściwie chodzi? – zapytała szeptem.

– Później – zbył ją Otto. Sprzedawca wyłonił się z ciemnego przejścia.

– Nie spodziewałem się, że spotkam pierwowzór – stwierdził, kładąc na ladzie lalkę – Zrobiłem kiedyś podobną dla...

– Bernadette – wszedł mu w słowo Otto. Patrzył na lalkę, jakby zobaczył ducha. Lidia przyjrzała się porcelanowemu chłopcu. Miał niewielką bliznę w kąciku oka. Zupełnie jak Otto.

– Jesteście trochę jak dwie strony tej samej monety – stwierdził sprzedawca – siostra?

Otto pokiwał powoli głową.

– Bliźniaczka – odpowiedział automatycznie.

– To wyjaśnia, dlaczego musiały być dwie.

Sprzedawca podniósł lalkę i wręczył ją zszokowanemu Otto, który przyjął ją bez słowa. Chwycił ją tak ostrożnie, jakby miała zaraz wybuchnąć.

– Strasznie dużo gada – stwierdził sprzedawca – Weź ją sobie, jest twoja – rzucił – Mam wrażenie, że Cornelius i tak zapłaci w końcu więcej niż trzeba. A może już zapłacił. Kto wie – wzruszył ramionami.

– Przepraszam – mruknął Otto i bez słowa wyjaśnienia ruszył do wyjścia. Nadal ściskał lalkę w rękach. Prawie trzasnął drzwiami.

Lidia obejrzała się za nim, niepewna, co zrobić. To była druga najdziwniejsza sytuacja, jaka przytrafiła jej się po tej stronie od czasu spotkania z kukłą.

– Jest pan pewien, że nie chce pan zapłaty? – zapytała, podchodząc do lady. Zgarnęła notes, który Otto zostawił na blacie.

– Bardzo pewien – rzucił – Kim on właściwie jest? Prawnikiem? Politykiem? Ta lalka nigdy nie przestaje mówić – podrapał się po brodzie.

– Pisarz – wyjaśniła – teraz bardziej dziennikarz – dodała. Uświadomiła sobie, że w gruncie rzeczy nie znała zbyt dobrze swojego współlokatora. Koncept wydał jej się jakiś dziwny. Zbyt dobrze się z nim dogadywała, żeby to zauważyć.

– Jeśli szukał dobrej historii, to jej ode mnie nie dostanie. Nie mam pojęcia, co się właściwie stało, a nawet gdybym wiedział, to... – urwał, napotykając czujny wzrok Lidii – Myślę, że jeśli chodzi o Ezrę, to ten twój dziennikarz może wiedzieć nawet więcej niż ja. Chętnie usłyszałbym jego wersję – jeszcze raz zmierzył Lidię krytycznym spojrzeniem – Możesz mu to przekazać.

– Postaram się – rzuciła. Miała zamiar skierować się do drzwi, ale sprzedawca zatrzymał ją pytaniem:

– Czy ten pierścionek jest prawdziwy?

Zerknęła odruchowo na swoją rękę. Prawie zapomniała, że miała go na sobie. Kier radziła, żeby po prostu go wyrzuciła, ale jakoś nie mogła się przemóc. Nie wypadało wyrzucać takich prezentów.

– Pana pytanie upewnia mnie, że tak – stwierdziła – a przynajmniej ja go widzę.

Kąciki ust drgnęły mu nieznacznie.

– Masz jakiś powód, żeby go nosić?

Zastanowiła się nad pytaniem. Zadawał je człowiek, który znał legendy o smokach, prowadził podejrzany sklep i twierdził, że lalki mówią. Albo był wariatem, albo znawcą.

– Żadnego – rzuciła – Poza tym, że jest ładny. Jeśli chodzi o wartość materialną, to powiedziano mi, że to zwykłe szkło. Ale coś mi mówi, że pan wie coś, czego ja nie wiem.

– Słyszałaś o wyrwisercach?

Pokręciła głową.

– Niczego was nie uczą na tych Wirydażach. Fabrykanckie wychowanie – stwierdził niezadowolony – Otto, Bernadette... – parsknął – Ty pewnie też się jakoś pokracznie nazywasz. Nadają wam północne imiona, ale o prawdziwej Północy wiecie tyle, co nic. Kiedyś obróci się to przeciwko wam – westchnął – Pokaż.

Lidia podeszła powoli do lady, ale nie zdjęła pierścionka. Zamiast tego wyciągnęła rękę. Sprzedawca ujął ją i zaczął przyglądać się niebieskiemu kamykowi. Nie miała pojęcia, jak mógł dostrzec cokolwiek w tak gęstym mroku.

– Jest prawdziwy – powiedział – Niewiele w nim zostało, ale nadal działa – puścił jej rękę – To stary amulet. Kiedyś było tego pełno. Ludzie nosili to, żeby obronić się przed złem. Z marnym skutkiem.

– Czy moja ręka w końcu odpadnie? – zapytała, wpatrując się w kamyk – Powiedział pan, że coś w środku jest. Powinnam się martwić?

– To zależy od tego, co sądzisz o zabijaniu zwierząt.

Lidia zmarszczyła brwi:

– Na ogół nie pochwalam.

– Możesz być pewna, że dawno temu ktoś coś zabił, żeby to stworzyć. Najczęściej jakieś kury. Albo myszy.

– A rzadziej?

– Coś większego.

– Ludzi?

Zaśmiał się.

– Tak źle było tylko za Wielkiego Terroru. To nie jest aż tak stare. Cokolwiek tam siedzi, miało odstraszać złe siły.

Lidia westchnęła.

– Mam wrażenie, że wcale nie odpowiedział pan na moje pytanie.

– Jeśli nie masz powodu, żeby go nosić, to jest bezpieczny – stwierdził – Niektórzy myślą, że takie rzeczy są modne, ale dzisiejsi ludzie to zupełni ignoranci.

Ta ostatnia uwaga była wycelowana także w nią. Lidia obejrzała sprzedawcę od stóp do głów, wcale się z tym nie kryjąc. Wiedział więcej i wyglądał, jakby był od niej starszy, ale jakoś nie mogła wybaczyć mu tego absolutnego poczucia wyższości. Doszła do wniosku, że w życiu musiało spotkać go jakieś rozczarowanie.

– Ocenia mnie pan – stwierdziła – zupełnie niesłusznie.

– Czyżby? – zapytał – Która wirydaska pensja wytłumaczyła ci świat?

Uśmiechnęła się.

– Nie pochodzę z Wirydaży – rzuciła zgodnie z prawdą i wyszła.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro