Kot cz. I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


– Lidia! – rozległ się krzyk.

Właściwie nie był to krzyk. Wołanie miało jego intensywność, jakąś palącą emocję, ale nie wymaganą głośność. To był mocny półgłos. Wybrzmiało w nim jednak tak paniczne ponaglenie, że Lidia zawróciła sprzed drzwi wejściowych i znalazła się w progu gabinetu Otto zanim zdążyła pomyśleć o tym, gdzie właściwie poniosły ją nogi.

– Dobry Boże, co się stało? – Odruchowo odpowiedziała w ten sam intensywny, ale przyciszony sposób.

Otto siedział na swoim biurku, tuż przed otwartym na oścież oknem. Musiał wleźć na blat w wielkim pośpiechu, bo przygniatał kolanami pomięte bruliony jakiejś pisaniny, nad którą pracował poprzedniego wieczora, zanim wezwano go pilnie do redakcji.

Ostatnimi czasy mnóstwo pracował. Tym razem - także w nocy. Wrócił do domu nad ranem. Prawie minęli się z Lidią na tarasie. Prawie.

Teraz jednak wypatrywał czegoś z okna swojego gabinetu. Na widok Lidii przyłożył palec do ust. Wskazał coś na parapecie. Jego wargi ułożyły się kolejno w dwie sylaby:

"Ko-tek".

Lidia zrozumiała. Natychmiast. Gdyby była Kier, pewnie zapytałaby teraz gniewnie, czy postradał zmysły, a potem wróciłaby do tego, czym się zajmowała zanim Otto ją zawołał. Czyli zbierania się, żeby wyjść do archiwum.

Nie była jednak Kier. Zrzuciła z ramienia skórzaną torbę, przeszła szybko przez pokój i wlazła na wolne miejsce na biurku tak prędko, jakby mebel był ostatnią szalupą ratunkową na wzburzonym oceanie. Wyjrzała ostrożnie zza firanki i ledwo powstrzymała się przed wydaniem jakiegoś zawstydzająco podekscytowanego dźwięku.

Na zewnętrznym parapecie siedział rudy kot. Najzwyczajniejszy rudy kot. Nie był przesadnie puszysty. Nie miał żadnych wyjątkowych cętek ani prążków. Daleko mu było do tych uroczych salonowych chowańców arystokracji. Po prostu istniał.

Lidia wymieniła z Otto porozumiewawcze spojrzenie.

– Chcesz czynić honory? – wyszeptała.

– Mam tremę – mruknął. – To jest poważne ryzyko.

Kot może i wyglądał na zwyczajnego, ale dla nich wcale taki nie był. Biedne zwierzę trafiło na dwójkę beznadziejnych maniaków. Wygłaskali już wszystkie koty w sąsiedztwie, ale nie ten konkretny egzemplarz. Próbowali, odkąd tylko Otto się wprowadził i jeszcze nigdy nie udało im się zbliżyć do tego kota choćby na kilka kroków.

Wytaczali działa ciężkiej perswazji. Na tej wojnie wszystkie chwyty były dozwolone. Strategicznie ustawione spodki. Plasterki coraz bardziej wyszukanej szynki. Szproty z portu. Piórka zawieszone na nitkach. Nic nie działało. Aż do dzisiaj. Dzisiaj kot przyszedł do nich sam.

– Raz się żyje – powiedział Otto

Wyciągnął powoli rękę i... podrapał kota za uchem. Kot nie uciekł. Najpierw siedział grzecznie w miejscu i łaskawie znosił głaskanie. Potem przelazł przez parapet, otarł się o zasłonę, obwąchał biurko i w końcu władował się Otto na kolana.

– Umarłem i jestem w niebie – wyszeptał Otto – możemy go zatrzymać?

Z trybu zachwytu przeszedł w tryb planowania. Nie zajęło mu to ani sekundy. Ta myśl po prostu ominęła kluczową partię jego umysłu i od razu ubrała się w słowa. Czasami tak po prostu miał. Trochę to Lidię bawiło.

– Otto, nie służysz mi jako współlokator – stwierdziła. Dała kotu powąchać rękę. – Mówisz na głos moje myśli, ale ja muszę być silna za nas dwoje. Jako ta z większym stażem zamieszkania. On ma obrożę. – Wskazała na tasiemkę, która opasała szyję kota. Lidia miała nawet pewne podejrzenia, co do tego, do kogo zwierzę należało.

Otto podrapał kota pod brodą:

– Ja tam nic nie widzę, Lidia. To jest taka zbrodnia, na którą trzeba przymknąć oko. Jedno i drugie. I uciszyć kogo trzeba.

– Z tym uciszaniem, to nie jest taka głupia myśl – zauważyła Lidia – ale nie w morderczym sensie. Wydaje mi się, że on należy do pani Ranlant.

– Nie obrażaj go – mruknął Otto. 

Zasłonił kotu uszy. Ruch wyraźnie się zwierzęciu nie spodobał, bo zeskoczyło z kolan Otto prosto na podłogę. Podreptało na korytarz i zniknęło w drzwiach kuchni.

– Widzisz? Pasowałby tu – wyszeptał Otto.

Lidia rzuciła mu znaczące spojrzenie.

– No wiem, wiem – powiedział – tak tylko sobie gadam. U mnie to tylko psy i psy. Daj człowiekowi pomarzyć o czymś, co nie ślini butów na dzień dobry.

– Otto – zagadnęła, wpatrując się w kartki – czy my ci właśnie mniemy coś ważnego?

Zerknął na papiery, które leżały na biurku. Panika uszczypnęła jego pogodną twarz, ale błyskawicznie się opanował.

– No, może trochę... Ale warto było. Zupełnie warto. Poprzepisuję to sobie...

Lidia zabrała się do schodzenia z biurka. Wydawało jej się, że była dość skoordynowana, ale coś jej się poplątało. Jakby własne kończyny przestały jej słuchać. W jednej sekundzie opuszczała nogę, a w drugiej rozległ się krótki okrzyk Otto. Tym razem spanikowany. I głośny.

Drewniana podłoga znalazła się tuż przed oczami Lidii. Jej ręce wystrzeliły w przód, ale za wolno. Uderzyła głową w coś twardego. Posadzka. Zabolało.

Jeszcze gorszy był następny dźwięk. Zdawało jej się, że coś śmignęło jej tuż obok ucha. Miała nadzieję, że tak było. Miała ogromną nadzieję, że to było tuż obok ucha. A nie gdzieś indziej.

Opadły jakieś kartki. Zastukały buty Otto.

– O bogowie – zawołał, chwytając ją za ramiona. Chyba sam nie wiedział, co chciał zrobić. Podnieść ją? Potrząsnąć nią?

Uniosła się powoli, nie zwracając uwagi ani na jego ręce, ani na zatroskaną twarz. Usiadła. Nie obchodziły jej gorączkowe pytania. Interesowało ją tylko jedno. Gdzie wylądowało to coś, co słyszała. Odwróciła minimalnie głowę i zerknęła.

Nóż do papieru. Zsunął się z biurka razem z pomiętymi kartkami. Zarył w podłogę, gdzieś na wysokości jej łokcia, ale jej nie dosięgnął. Tak myślała. A myślała błyskawicznie. Usiadła wygodniej i przysłoniła nóż wyprostowaną ręką, którą oparła się o posadzkę. Otto nie zauważył ostrza. Był za bardzo zaaferowany upadkiem.

– Może to przypadek – mruknęła, gapiąc mu się prosto w oczy. Dotarło do niej, że powiedziała to na głos, zamiast po prostu pomyśleć.

– Nie przypadek – powiedział zestresowany Otto – tylko wypadek, Lidia. Pięknie przydzwoniłaś, dziewczyno.

Posłała mu rozbawione spojrzenie:

– „Dziewczyno"?

Westchnął i złapał się pod boki.

– W kryzysie wychodzi ze mnie moja matka. Głowa cała? – upewnił się.

Pomacała czoło prawą ręką. Trochę bolało, ale poza tym czuła się zwyczajnie. Nóż zdenerwował ją bardziej niż upadek. Otto nadal go nie zauważył i miała nadzieję, że tak zostanie.

– Chcesz jakiś mokry ręcznik? – zapytał. – Albo coś innego? Słyszałem ostatnio o takiej metodzie z surowym jajkiem...

– Ręcznik może być – wcięła mu się w słowo. – Możesz przy okazji wynieść kota. Gdziekolwiek jest.

– Ręcznik raz, robi się – rzucił, wstając – ale tego ostatniego nie zrozumiałem wcale – zawołał, idąc w kierunku korytarza – „Wynieść kota". Majaczysz, Lidia, majaczysz.

Odprowadziła go wzrokiem. Nie było jej do śmiechu. Jeszcze przez chwilę.

Gdy tylko zniknął w korytarzu, rzuciła się w bok i wyrwała nóż z podłogi. Trzeba było udawać, że nic się nie stało. Trzeba było zapomnieć. Odłożyła go na biurko tak szybko, jak to było możliwe. Gwałtowny ruch sprawił, że zakręciło jej się w głowie.

Dźwignęła się i usiadła na krześle. Na podłodze został niewielki ślad po ostrzu. Wpatrywała się w niego uważnie, dopóki nie wrócił Otto. Nie przyniósł kota. Kot sam za nim przyszedł.

Otto podał jej dobrze wyciśnięty ręcznik. Przyłożyła go do czoła, ale miała wrażenie, że wcale nie potrzebowała okładów. Myśli miała bardzo poukładane. Na wypadek gdyby to był jeden z tych szczególnych dni, kiedy musiała mieć się na baczności. „Może to był przypadek" – pomyślała znowu.

– Lepiej sobie odpuść dzisiaj to archiwum – zasugerował Otto. Zabrał się do porządkowania kartek. – Jeszcze cię rozboli głowa... Mogę tam zajrzeć i dać im znać...

Przerwała mu ruchem ręki:

– O nie, nie! – Oderwała ręcznik od czoła. – Ty masz iść spać. Odespać pracę. A ja sobie pójdę, czymś się tam zajmę i szybciej mi zleci dzień. Zresztą, to wcale nie boli. Wyglądało gorzej, niż było.

– Na pewno?

– Na pewno.

Otto zgarnął z blatu nóż do papieru i wrzucił go niedbale do szuflady. Trzymał tam teraz lalkę od pana Maturina. Jeszcze nie był pewien, co z nią zrobić. Ze swoją dziwną historią o Ezrze zamkniętym w piwnicy Corneliusów też. Zarzekał się, że w końcu to panu Maturinowi powie. Ale był ostrożny. Chyba nie chciał się w tę sprawę mieszać.

Zerknął na jej czoło.

– Jak chcesz – stwierdził, wzdychając – ale jak wyjdzie z tego guz i spotkasz panią Ranlant, to powiedz o mnie kilka ciepłych słów, bo naprawdę nie mam już siły się tej kobiecie tłumaczyć...

– Myślałam, że teraz cię lubi.

– To jest kruchy status.

– Jak jej oddasz kota, to będzie wniebowzięta.

– Może oddam - powiedział zaczepnie - a może nie oddam. Uważam, że sam powinien zdecydować.

Lidia zerknęła na jego zadowoloną minę i zrozumiała, że on zwyczajnie wiedział, czyj to był kot. Od dawna. Jego przebiegłe fortele z zostawianiem kawałków kurczaka na własnym progu nabrały trochę nowego znaczenia. To była wojna.

Lidia pokręciła głową. Wstała, tym razem ostrożnie, żeby już o nic nie zaczepić i niczego nie zrzucić. Kot wskoczył na biurko i usiadł znowu na zewnętrznym parapecie. Tkwił tam dalej, kiedy przemierzała ścieżkę prowadzącą do furtki.

Otto robił coś w kuchni. Nawet stąd Lidia słyszała, jak stukały fronty szafek. Wiedziała, że teoretycznie Otto powinien teraz spać. Całą noc spędził w redakcji gazety. Czekali tam od wczoraj na jakąś pilną wiadomość z któregoś z południowych miast. Nic jednak nie nadeszło i Otto został odesłany do domu. Lidia miała mgliste przeczucie, że na spaniu się nie skończy. Nie z tym kotem na parapecie.

Kot z kolei wygrzewał się w zimowym słońcu i nie dziwiła mu się. Pogoda zaskakiwała. Było stanowczo za ciepło jak na początek roku.

Nie tylko to było dziwne. Coś nietypowego działo się też w samej Kancelarii.

Bywały takie dni, kiedy liczba interesantów sprawiała, że już od samego progu trzeba było robić dobry użytek z własnych łokci. Tym razem zwykły tłum zgromadził się przed drzwiami, a ludzie, którzy wypełniali parter budynku byli zbyt dobrze ubrani jak na dzień powszedni.

Lidia ledwo przedarła się do środka. Po drodze prawie zgubiła swój list polecający. Miała szczęście, że wypatrzył ją znajomy portier.

Nie poprowadził jej jednak prosto na dziedziniec. Najpierw została dokładnie przeszukana przez strażników miejskich, którzy urządzili sobie w jednej z bocznych sal coś na kształt tymczasowego posterunku. Potem cała procedura powtórzyła się tuż przed wejściem na dziedziniec. Tym razem jej rzeczy przetrząsnęli jacyś inni ludzie, których umundurowania nie rozpoznawała. Skontrolowali nawet jej list. Coś wzbudziło ich zastrzeżenia, bo długo nie chcieli go oddać. W końcu puścili ją dalej. Portier odprowadził ją pod same drzwi archiwum.

– Czy dzisiaj dzieje się coś szczególnego? – zagadnęła go, przekręcając jeden z trzech kluczy, których używała do odblokowywania zamków.

– Odsłonięcie tablicy – rzucił krótko.

Lidia zastanawiała się, czy nie pomyliły jej się dni. Wiedziała, że moment odsłonięcia tablicy zbliżał się wielkimi krokami, ale była pewna, że zostało jeszcze trochę czasu.

Portier już zbierał się do odejścia.

– A to nie miało być w przyszłym tygodniu? – zatrzymała go kolejnym pytaniem.

– Zmiana planów. Względy bezpieczeństwa – wyjaśnił lakoniczne.

To tłumaczyło, dlaczego tłumy zgromadzone przed budynkiem nie były większe. Wieść dopiero się rozchodziła. Kto miał wiedzieć, ten wiedział. A reszta próbowała nadążyć.

Portier skinął jej głową i ruszył w drogę powrotną. Najwyraźniej spieszyło mu się do innych obowiązków.

Lidia weszła do zaciemnionego archiwum. Podeszła do wysokich okien, które wychodziły na dziedziniec i zaczęła rozsuwać wiekowe kotary. Na zewnątrz zbierały się grupki ludzi.

Pewnie mieli w nosie tablicę, choć trzeba było przyznać, że sama w sobie robiła wrażenie. Monumenty upamiętniające zmarłych królów powoli opanowywały wszystkie instytucje w mieście. Tablica od dłuższego czasu zdobiła jeden z pokazowych korytarzy i można ją było obejrzeć w dni, kiedy część Kancelarii była dostępna dla zwiedzających.

Ale tu nie chodziło przecież o tablicę. Chodziło o to, kto ją miał oficjalnie odsłonić.

Podwójne przeszukanie nabrało sensu. Ta druga straż pochodziła pewnie z oddziałów pałacu. Plotki musiały być prawdziwe. Do kancelarii miała zawitać królowa. Wydarzenie bezprecedensowe. Ona prawie nigdy nie opuszczała swojej siedziby.

Lidia odeszła od okna. Zdjęła skórzaną torbę i oparła się o komodę. Stała tak dłuższą chwilę, zastanawiając się, czy mogła liczyć na to, że królową zobaczy.

Jeśli orszak miał zamiar przejść przez dziedziniec, to tak. Lidia uznała to jednak za mało prawdopodobne. Może i wielu ludzi chciało królową zobaczyć, ale z tego, co zdążyła wyczytać w gazetach, równie wielu życzyło jej szybkiego końca. A ten kancelaryjny dziedziniec miał okna. Dużo okien. Obstawienie każdego z nich strażą wydawało się zbyt dużą komplikacją.

Lidia odepchnęła się od komody i ruszyła do drugiego pomieszczenia. Królewska wizytacja czy nie, czekała na nią jeszcze jedna niewielka sterta rupieci do poukładania. Miała zamiar się z nią rozprawić, żeby móc w końcu zamknąć tę część archiwum i przejść do koszmaru, jaki stanowiło trzecie pomieszczenie.

Coś ją jednak zatrzymało. Przeczucie. Instynkt. Stanęła w przejściu pomiędzy pokojami. Minęło kilka sekund i rozległ się ogłuszający trzask. Gęsia skórka przegalopowała jej po rękach.

To był żyrandol. Stary, powyginany żyrandol. Spadł na podłogę, rozpadając się na dziesiątki metalowych i szklanych kawałków. Rozległy się rytmiczne zgrzyty.

Lidia wbiła wzrok w niewielki zakrzywiony pręt, który wisiał jeszcze na swoim miejscu, tuż przy suficie, bujając się gwałtownie. Patrzyła na jego wahadłowy ruch. Po chwili mocowanie puściło i pręt zarył pionowo w posadzkę.

Odstawał od reszty żelastwa. Jego trajektoria ledwo mieściła się w granicach prawdopodobieństwa. Lidia oszacowała sobie dystans. Zastanawiała się, gdzie mogłaby stać, kiedy runął żyrandol i gdzie mogłaby leżeć, kiedy spadł pręt. A wszystko to oczywiście, gdyby nie zatrzymała się w progu.

Patrzyła spokojnie. Już wiedziała, że poranny incydent z nożem do papieru nie był przypadkiem. To ostrze nie miało prawa tak wylądować. Ten pręt też. Znowu się zaczynało.

Ominęła większe kawałki żyrandola i spróbowała wyrwać pręt z podłogi. Wbił się zdecydowanie głębiej niż cienki nóż do papieru. Cieszyła się, że nie przebił posadzki na wylot. Wyszarpała go.

– Nie tym razem – mruknęła z satysfakcją, odkładając go na bok – Ani żadnym.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro