Kot cz. II

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rozległo się energiczne pukanie do drzwi. Lidia oderwała wzrok i myśli od żyrandola. Rozejrzała się przezornie, zanim ruszyła z miejsca. Udało jej się wrócić do progu pierwszego pomieszczenia i tu znowu się rozejrzała. Inne lampy wyglądały dość solidnie.

Pukanie rozległo się po raz drugi. Lidia przeszła przez pierwszy pokój. Otworzyła drzwi.

– Nie wiem, co Cornelius sobie wyobraża – odezwała się Margaret – ale najwyraźniej od dzisiaj jestem posłańcem. – Wparowała do archiwum, szeleszcząc swoim krótkim trenem. – Dobra rada, moja złota, nigdy nie ufaj w pogadanki o możliwościach i awansach. Nie dość, że cię będą wyzyskiwać na prawo i lewo, to skończysz w jakimś podrzędnym dziale z kompletnymi idiotami. – Stanęła na środku pomieszczenia i zaczęła się rozglądać. – Albo bez działu. Tak też bywa.

Lidia uświadomiła sobie, że po raz pierwszy wpuściła do środka kogoś innego niż pan Cornelius. I ze wszystkich możliwych opcji padło na tę najniebezpieczniejszą.

Margaret nieustannie coś od ludzi wyciągała. W gruncie rzeczy były podobne. Różniły je tylko metody. Margaret nie wierzyła w subtelność.

– Zrozumiałabym jeszcze, gdyby to był ktoś z mojego własnego obozu – ciągnęła, podchodząc do półek, na których leżały poukładane umowy handlowe. Przeciągnęła po nich palcem, sprawdzając czy były zakurzone. Były. – Ale i tak mnie to irytuje. Nie po to spędziłam pół życia na uniwersytecie, żeby biegać za archiwistką. – Odwróciła się i rzuciła Lidii poważne spojrzenie.

– Lubię cię – stwierdziła – bez urazy. Po prostu twój szef nie ma do mnie za grosz szacunku. Właściwie to twój były szef. Właśnie cię zwolnił.

To Lidię zaskoczyło. Nawet bardzo. Kiedy w końcu zarejestrowała tę informację tak, jak należało, zaczęła zastanawiać się, czemu pan Cornelius nie ogłosił jej tej decyzji osobiście. Może i był awanturnikiem, ale nigdy wcześniej nie potraktował jej niegrzecznie. I nie zgłosił żadnych zastrzeżeń.

– Nie szkodzi – powiedziała powoli. – Wyjaśnił czemu?

Może dowiedział się, kto był jej współlokatorem? Może wiedział, że od pewnego czasu nie tyle to jego archiwum porządkowała, co szukała na niego haków? To było trochę wbrew obietnicy, którą dała Otto, ale uspokajała sumienie tym, że przecież nie zrobiłaby ani kroku w kierunku zemsty bez jego zgody.

– Wyjeżdża z miasta – stwierdziła Margaret – oficjalnie z powodów zdrowotnych. Ale gdybyś mnie zapytała, to powiedziałabym ci, że tu chodzi o coś innego. Nikt nie leczy kataru na Wirydażach. A już na pewno nie Igo Cornelius.

– Wyjeżdża? Na długo? – dopytała Lidia.

Margaret wzruszyła ramionami.

– Długo czy nie długo. Zlecił mi rozwiązanie umowy. Cokolwiek miał przez to na myśli. Bezczelny. – Oparła łokieć na starym biurowym fotelu. – Tajemnicza sprawa, co?

Lidia przetrawiła informację.

– I co byś mi powiedziała, gdybym cię zapytała, o co naprawdę tu chodzi? – zagadnęła, parafrazując wcześniejszą uwagę Margaret.

Kącik ust Margaret drgnął.

– Mam swoje źródła – powiedziała, zabierając łokieć z fotela. Zaczęła się przechadzać pomiędzy pudłami z posegregowanymi dokumentami. Od czasu do czasu trącała zakurzone meble. – I te źródła mówią mi, że Argo mocno w zeszłym roku namieszał – kontynuowała. – Paskudne pomówienia, ale chłopak ma nierówno pod sufitem, więc wszystko jest możliwe. – Stanęła, odwróciła się i zerknęła na swoje wiśniowe paznokcie. – Moim zdaniem te całe kłopoty zdrowotne to prawda. Tylko chodzi o Corneliusa syna. I trochę inny rodzaj choroby. I jakieś nowe zamieszanie.

Normalnie Lidia wykazałaby minimum współczucia. Krzywda Otto sprawiła jednak, że czuła niechęć do wszystkich Corneliusów. Choroby Argo nie dało się jednak wykorzystać. Nawet jeśli zepchnąć kwestie etyczne na bok, to jego słaba psychika była najbardziej znaną z „nieznanych" plotek na temat tej rodziny. Nie dało się szantażować kogoś popularnym faktem.

Lidię zdziwiła jednak sama przemowa Margaret. Pod wieloma względami. Ta kobieta nie zwykła dzielić się swoimi spostrzeżeniami. Na pewno nie z Lidią. Ich dotychczasowe rozmowy na korytarzach przypominały jałowe wymiany na temat pogody. Nic się z tego nie dało wyczytać. Dzisiaj było inaczej. Coś się zmieniło.

– Dlaczego mi to wszystko mówisz? – zapytała Lidia.

Margaret uniosła brwi.

– A dlaczego nie? Teraz, kiedy cię zwolnił, nie muszę się czaić – powiedziała, jakby to było coś oczywistego – Ja się zastanawiam, jak to możliwe, że w ogóle cię zatrudnił. Wszyscy, którzy się liczą, wiedzą, że jesteś w obozie królowej. Co on chciał w ten sposób osiągnąć? Zmienić front? Podlizać się Shagot? – Potarła z frustracją czoło. – Może nawet dobrze kombinował. Żałuję, że sama na to nie wpadłam.

– Jestem... w obozie królowej? – zapytała powoli Lidia. To była dla niej nowość. Nie wiedziała, że ktokolwiek brał ją pod uwagę w rozkładzie sił.

Margaret musiała zinterpretować jej pytanie jako jakiś rodzaj gry, a nie prawdziwą wątpliwość, bo zaczęła się tłumaczyć:

– A owszem. Wiem. – Pokiwała głową. – Wiem, że trzymasz z tym chodzącym regulaminem. Ja nawet w tej sprawie – powiedziała, krzyżując ręce na piersi. – Tyle razy cię zapraszałam do mojego biura, żeby nie sterczeć na tych korytarzach, ale nie. Najwyraźniej musimy to załatwić w tej ruderze – wskazała na stare półki. – Muszę porozmawiać z Williamsem. Szybko. To ważne. Ten człowiek jest dla mnie nieosiągalny. Nie lubię tego przyznawać, ale potrzebuję pomocy. To znaczy, z dotarciem do niego.

Lidia zamrugała. Doszła do wniosku, że to było fundamentalne nieporozumienie. Jej znajomość z Alfredem była tylko produktem ubocznym zjawiska zwanym Kier. I nie miało to żadnego związku z sympatiami politycznymi. Kier nie znosiła królowej. Ona ją ledwie tolerowała.

– Chcesz, żebym załatwiła ci z nim spotkanie? – upewniła się.

– Owszem. Przecież mówię. Najszybciej jak się da. Mam pilną sprawę.

– A można wiedzieć jaką?

Margaret zmrużyła oczy. Kalkulowała.

Lidia westchnęła.

– Rozmowa z nim jest trudna nawet w zwykły dzień. Jeśli mam spróbować, to muszę mieć jakiś punkt zaczepienia...

Uświadomiła sobie, że to brzmiało, jakby naprawdę miała jakieś własne tajemnicze sposoby na dotarcie do Alfreda. Sposób był jeden. Wystarczyło zajrzeć do domu Kier. I liczyć na cud. Zastanawiała się, czy nie powinna zażądać czegoś w zamian. To by było nawet zabawne.

Margaret odwróciła wzrok.

– Powiedzmy, że znam kogoś, kto ma bardzo przydatne umiejętności. Takie, których pałac może potrzebować – oznajmiła. – Możesz mu powiedzieć, że nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy być gorsi od Tergu. To mnie różni od Webera. – Sposób w jaki zaakcentowała ostatnie zdanie był szczególny. Próbowała w ten sposób powiedzieć coś ważnego. Coś, co wcale nie było dla Webera dobre.

Margaret musiała być naprawdę przekonana o jej możliwościach. Nie krytykowało się własnego przełożonego, stojąc w pomieszczeniu należącym do jego politycznego przeciwnika. Odsłoniła jakieś karty. Lidia nie była pewna jakie.

– Przekażę – stwierdziła po chwili – jeśli będę miała okazję.

Uznała, że w gruncie rzeczy mogła spróbować. Skoro Cornelius zrezygnował z jej usług, to nie musiała się martwić tutejszą siecią intryg. Alfred mógł sobie zrobić z tą informacją cokolwiek chciał. Miała ważniejsze sprawy na głowie. Na przykład znalezienie nowej pracy. Cornelius naprawdę dobrze płacił. Tego żałowała najbardziej.

Jej lakoniczne zapewnienie najwyraźniej Margaret usatysfakcjonowało. Kobieta rozglądała się teraz ciekawie po ciemnawym pomieszczeniu.

– Trzymał tu chociaż coś skandalicznego? – zagadnęła pogodnie.

– Chciałabym, ale niestety nie. – Lidia zgarnęła z komody swoją skórzaną torbę. – Jest trochę pozwów o zniesławienia, ale odnoszę wrażenie, że jak na polityka tej rangi, to raczej norma. Możesz sobie pooglądać zanim zamknę – dodała, zerkając na kawałki żyrandola.

Jakoś nie wyobrażała sobie, żeby jej niespodziewany gość miał brodzić wśród szkła i metalu. Ani tym bardziej brudzić się w tym kurzu. Lidia podejrzewała, że Margaret miała od takiej roboty ludzi.

Mina kobiety mówiła zresztą sama za siebie. Najwyraźniej Margaret dopięła swego i nie miała ochoty przebywać tu dłużej niż to było konieczne. To uświadomiło Lidii, że ona sama nie miała pojęcia, co dokładnie należało zrobić z tym archiwum.

– Czy pan Cornelius powiedział, gdzie zostawić klucze? – zapytała.

Margaret zaśmiała się dźwięcznie:

– Moja złota, wyglądał jak wrak. Gwarantuję ci, że przez myśl mu to nawet nie przeszło.

– A mówił coś jeszcze?

Przez twarz Margaret przemknął cień frustracji. To poselstwo gniewało ją chyba bardziej niż była skłonna przyznać. Zapanowała nad swoją fasadą.

– Nic a nic – odezwała się lekko śpiewnym tonem. – Nim się nie trzeba przejmować. Wyjazd w taki dzień... Równie dobrze mógł strzelić sobie w stopę. Tacy jak on myślą, że forsa i nazwisko wszystko załatwią. Kiedyś się zdziwi. – Pokręciła głową i ruszyła do drzwi.

Zatrzymała się na moment tuż za progiem. Jej wiśniowe paznokcie zastukały w futrynę:

– Planujesz tu jeszcze wrócić?

Lidia nie wiedziała, czy Margaret miała na myśli archiwum, czy kancelarię. Odpowiedź na oba pytania była jednak taka sama.

– Raczej nie.

Margaret przechyliła delikatnie głowę.

– Ale ja się jeszcze z tobą nie żegnam – rzuciła – Williams wie, gdzie mnie znaleźć. – Zabrzmiało to jak polecenie.

Ruszyła korytarzem.

Lidia zastanawiała się, czy powinna uprzątnąć żyrandol, ale uznała, że tak bezceremonialne zwolnienie do niczego jej nie zobowiązywało. Słuchała oddalających się kroków. Po chwili nadstawiła ucha bardziej, bo dołączyły do nich jakieś inne. I kolejne.

– Chyba sobie żartujesz – Usłyszała Lidia. – Teraz?

To był głos Margaret. Coś zupełnie wytrąciło ją z równowagi.

Rozległy się gorączkowe wymiany. Rozmowy. Ponaglenia. Więcej kroków. W uchylonych drzwiach mignął jakiś portier. Potem kilku urzędników. I straż. To było prawie niespotykane. Tego piętra w zasadzie nie używano, chyba że przypadkiem. Już sama Margaret była tutaj niespodziewanym widokiem. W pół minuty na piętrze zaroiło się od ludzi. I wszyscy sprawiali wrażenie, jakby wpadli w popłoch.

Lidia zmarszczyła czoło. Nagle zwróciła uwagę na zupełnie inny zestaw dźwięków. Dochodził z zewnątrz. Głosy. Szum. Gwar.

Podeszła do okna. Nie miała pojęcia, kiedy to się zdążyło rozegrać, ale dziedziniec pękał w szwach. Nie było widać ani jednego wolnego kawałka ziemi. Ludzie stali nawet na ławkach. Morze głów zwracało się w kierunku jednego z bocznych wejść. To było skrzydło z pokazowym korytarzem. Wszystkie drzwi były obstawione strażą.

Lidia jeszcze nigdy nie widziała tu tylu ludzi. Ludzi zdesperowanych, żeby coś zobaczyć. Nie coś. Raczej kogoś. Królową. Musiała być w budynku. Innego wyjaśnienia nie było.

Nagle drzwi do archiwum otwarły się szerzej. Do środka zajrzał portier. Ten sam, który przyprowadził ją tutaj jakieś pół godziny wcześniej.

– Przepraszam, że przeszkadzam – oznajmił grzecznym, ale rzeczowym tonem – Otrzymałem dosadne polecenie, żeby panią wyprowadzić. Jeśli nie ja, to straż...

Lidia nie protestowała. Podążyła za nim bez słowa.

– Drzwi muszą być zamknięte – wyjaśnił, kiedy znalazła się za progiem. W tej samej chwili dołączył do nich strażnik. Powtórzył tę samą informację, ale w jego wykonaniu brzmiało to jak żądanie. Prawie groźba. Lidia przekręciła wszystkie trzy klucze, po czym wręczyła je portierowi. Uznała, że to był dobry moment, żeby się ich pozbyć.

– Myślę, że pan Cornelius może ich jeszcze potrzebować – wyjaśniła, podążając wzrokiem za oddalającym się strażnikiem – Czy mógłby pan przechować je w jakimś odpowiednim miejscu? Nie chciałabym ich zabierać... słyszałam, że pan Cornelius nie planuje szybkiego powrotu.

Portier przyjął klucze i schował je do kieszeni swojego eleganckiego uniformu.

– Zgadza się – potwierdził.

Od dawna miała wrażenie, że był oddelegowany do nadzorowania jej wycieczek na piętro z gabinetami. Ilekroć miała tam jakąś sprawę albo czegoś potrzebowała, trafiała właśnie na niego. Czasami była pod wrażeniem tego, co potrafił załatwić. Praca przy porządkowaniu rzeczy Corneliusa wymagała niekiedy dziwnych narzędzi. I on wiedział, jak je w tym budynku znaleźć.

A teraz widziała go pewnie po raz ostatni.

– Nie wiem, jak się pan nazywa – stwierdziła nagle. – Zastanawia mnie to.

I nie tylko to. Nie miała pojęcia, dlaczego nadal tkwili w tym korytarzu. Być może królowa przechodziła teraz gdzieś niedaleko i musieli poczekać aż całe to morze ważnych ludzi odblokuje drogę. No tak. Dziedziniec nawet nie wchodził w grę. Chyba że miało się skrzydła. Jak Baragan Ludojad.

– Pani bardzo dużo się zastanawia, prawda? – odezwał się nagle portier.

To był pierwszy raz, kiedy zadał jej pytanie, które nie miało żadnego związku z jej pracą. Nie zdążyła odpowiedzieć.

– Proszę stanąć tutaj – powiedział, wskazując jej miejsce pod ścianą, tuż obok drzwi. Zajęła je.

– Nie tak, trochę w bok – rzucił. Chwycił ją delikatnie za ramiona i poprawił. Zrobiła krok w lewo. Zabrał ręce, zadowolony z efektu, i stanął obok, zwracając się twarzą w tę samą stronę, co ona. Korytarzem przeszła kolejna grupa strażników.

– Nie jest pani przypadkiem artystką? – zapytał, kiedy strażnicy zniknęli za zakrętem.

Zastanowiła się.

– Kiedyś próbowałam z akwarelami – rzuciła, przekręcając głowę w bok, żeby mu się przyjrzeć.

Był prawie tego samego wzrostu, co ona. Ciemnobrązowe włosy miał zawsze przedzielone idealnie na środku. Kręciły się na końcach. Wydawało jej się, że delikatnie siwiał, ale równie dobrze to mogły być jakieś przejaśnienia od słońca. Na pewno przekroczył czterdziestkę.

– I haftem – dodała po chwili – Nie wiem, czy to odpowiada na pana pytanie...

– Nie bardzo – stwierdził.

Rozległy się głośne kroki. Morze kroków. I nastąpił jeden z tych momentów, które obiektywnie rzecz biorąc rozgrywały się błyskawicznie, ale po fakcie, kiedy się je wspominało, sprawiały wrażenie, że trwały całą wieczność.

Korytarz wypełnił się ludźmi. Najpierw przeszła straż. Tuż za nią masa urzędników najwyższej rangi i więcej straży. Gdzieś tam mignął Alfred. Znowu straż. Szeleszczące suknie, rozmowy. Kroki. I królowa.

Wysoka, poważna. Ubrana w coś niebieskiego, z długim trenem i z masą drobniutkich błyszczących kamieni. Lidię uderzył kolor jej włosów. To nie był jakiś tam rudy, jak na oficjalnych portretach. One były praktycznie pomarańczowe.

Weber szedł u jej boku i miał szczęście, że był wysoki, bo tempo miała mordercze.

– Jeden oddział czy nie jeden – mówiła swoim poważnym, mocnym głosem. – To ciągle o jeden za dużo. 

Chwila, moment, przebłysk. I już ich nie było. Tuż za nimi pędził sznur dam dworu, a potem jeszcze cały wielki tłum urzędników i osobistości. Wszystkie ważne głowy kancelarii przetoczyły się przez korytarz. Większość widziała go pewnie po raz pierwszy w życiu.

Lidia przylegała teraz plecami do ściany. Przechodzący ludzie byli tak zaaferowani, że nie zwracali na nią żadnej uwagi. Zasłuchała się w strzępy głośnych rozmów. Słowa „twierdza" i „Kortuda" padały naprzemiennie. Atmosfera była gorączkowa.

Chwilę to trwało, ale w końcu strażnicy zamykający pochód zniknęli na drugim końcu korytarza i piętro opustoszało. Spadek głośności był tak nagły, że przez chwilę, mimo odgłosów, które nadal przebijały się z zatłoczonego dziedzińca, Lidia miała wrażenie, że zapadła idealna cisza.

– Horace – Usłyszała. Odwróciła się i zerknęła na portiera. Trzymał przed sobą wyciągniętą dłoń. Uścisnęła ją.

– Lidia – rzuciła – Właśnie zostałam zwolniona.

– Wiem – oznajmił. – Gdyby było inaczej, to nic bym nie powiedział – wyjaśnił. – Moje pytania byłyby nieprofesjonalne. Właściwie nadal są trochę nie na miejscu. – Ruszył w kierunku przeciwnym do tego, w którym udał się pochód. – Proszę za mną. Wyprowadzę panią.

Po tym jak jej się przedstawił, zdziwiła ją trochę ta formalność, ale nie skomentowała. Przypomniała jej się dawna wątpliwość związana z dworską etykietą. Miała tyle okazji, żeby zapytać, a jakoś o tym nie pomyślała.

– W jakich sytuacjach nosi się tutaj rękawiczki? – zagadnęła, ruszając za portierem.

– W żadnych. Nie ma takiego wymogu.

Zmarszczyła czoło. Musiał dostrzec jej zdziwienie, bo odezwał się po chwili:

– Chyba że jest się z Północy. Tam reguły są precyzyjne – wyjaśnił, skręcając w inny korytarz.

– I pan je pewnie zna?

– Owszem. Muszę.

– A mógłby pan jakąś podać?

– Trzeba je nosić za każdym razem, kiedy opuszcza się dom – powiedział – i można je zdjąć podczas wizyt, ale tylko wtedy, kiedy rękawy stroju zasłaniają nadgarstki. W lecie mogą być koronkowe, ale muszą być jednocześnie białe – wymieniał, prowadząc Lidię po marmurowych schodach. Szli w dół. Nie znała tej drogi. – Jeśli sięgają do łokci to powinny być przewiązane wstążką w tym samym kolorze – ciągnął. – Albo delikatnie jaśniejszym. Jest cała lista okazji, kiedy w ogóle mogą sięgać łokci. To... skomplikowany system.

– A czarne rękawiczki?

Dotarli do końca schodów. Nie odpowiedział od razu. Poprowadził ją kolejnym korytarzem, skręcił i nagle znaleźli się przed niewielkimi drzwiami. Nie miała pojęcia, gdzie teraz byli.

– Wiem, o co pani chodzi – powiedział, otwierając drzwi. – Ale tutaj akurat nie potrafię udzielić odpowiedzi. To wykracza poza moje kompetencje. To nie jest północny zwyczaj. To w ogóle nie jest zwyczaj.

– Rozumiem – powiedziała – i tak dziękuję za... wszystko.

Widok, który rozciągał się za drzwiami był znajomy, ale potrzebowała chwili, żeby przestawić sobie w głowie perspektywę. To było tylne wyjście. Kilka schodków prowadziło na chodnik, a ten ciągnął się przez niewielki ogród za Kancelarią. Z tej strony budynku nie było zbyt malowniczo.

Trawnik, pusty klomb, wysokie ogrodzenie. Straż stojąca w bramie. A potem już tylko gwarna ulica i zwykłe zabudowania miasta. W oddali, przechodnie byli zajęci swoimi sprawunkami. Dzień toczył się dalej.

– Śmiało. – Portier wskazał jej wyjście i Lidia przestąpiła posłusznie próg.

Uznała, że Horace był stworzony do swojej pracy. Jakoś tak łatwo słuchało się jego wyjaśnień. I instrukcji. I jeszcze wykazywał daleko posuniętą cierpliwość do jej pytań. Zdążyła go polubić. Szkoda, że to był koniec tej znajomości.

– Do widzenia – rzuciła.

Nie powiedział nic. Zeszła z ostatniego schodka i zrobiła kilka kroków w kierunku bramy.

– Obserwuję równie pilnie, co pani – Usłyszała.

Odwróciła się na pięcie, żeby na niego spojrzeć. Stał tuż za progiem i mierzył ją uważnym spojrzeniem.

– Tyle że mam trochę lepszy słuch – ciągnął. Zmrużył na moment oczy. – A może nawet wzrok. I... – zawahał się – proszę się temu nie dać, dobrze?

Poprawiła torbę.

– „Temu"?

– Temu. – Potwierdził.

I nagle wiedziała, co miał na myśli.

Westchnęła, cofając się niedbale o kilka kroków.

– Mam praktykę.

Pokręcił powoli głową.

– Wszystkiego dobrego – rzucił.

– Wszystkiego dobrego – zawtórowała.

Patrzyła na zamykające się drzwi. A potem okręciła się na pięcie i ruszyła przed siebie. Jak zawsze.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro