Kot cz. III

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Reszta dnia upłynęła jej już bez dziwnych incydentów. Skończyła jak zwykle u Kier, ale zgodnie z przewidywaniami nie zastała tam Alfreda. Nie spotkała go tam także kolejnego dnia. Ani następnego.

Otto też wpadł w wir gorączkowej pracy. Właściwie nie było go w domu. Wieści, na które czekała jego redakcja, w końcu nadeszły.

Nie bez powodu Kortuda nie schodziła z ust urzędników. Zaczęły stamtąd napływać coraz dziwniejsze informacje. Lidia zaglądała do gazet, które podtykała jej Kier i miała wrażenie, jakby znowu czytała książkę z bajkami. A raczej dziesiątki książek, które podawały coraz bardziej wykrzywioną wersję tej samej bajki.

Zaczęło się w miarę normalnie. Od kilku lakonicznych artykułów o zamachu na jedną z bogatych kortudiańskich kamienic. W wieczornym wydaniu pisano już o jakichś otruciach zwierząt. Rano o chorobie, na którą zapadło kilkuset mieszkańców. Choroba zmieniła się w zgony. Otrucia w spiski. Spiski w karę za jakieś bliżej nieokreślone winy. Zaczęto znowu odgrzebywać śmierć królów. Donoszono o jakichś tajemniczych znakach, epidemiach, o panice w mieście. Potem ktoś wspomniał coś o bogach i ruszyła lawina sprawozdań z pierwszej ręki. Z drugiej. Z trzeciej.

Ilu tych bogów tam nie było. To znacznie wykraczało poza panteon, który proponowały popularne zbiory. Lidia podejrzewała, że na podstawie tych świeżych opowieści można by było stworzyć zupełnie nowe kompilacje.

– Nic już nie rozumiem – mruknęła – Nawet nie wiem, w czym tkwi problem.

Kier wyglądała przez okno salonu. Mżyło.

– Zginęli ludzie. Tyle wiadomo na pewno – powiedziała. Odwróciła się od długiej firany. – Ale ta twoja niepewność mnie dobija.

– Co masz na myśli?

– Bo ty jeszcze podchodzisz do życia krytycznie. A lwia część tego zabobonnego miasta już dawno potraciła głowy. Jeśli ty nie wiesz, co jest prawdą, to wyobraź sobie, jaki mętlik mają inni. Ci wszyscy łowcy magii, poszukiwacze talizmanów, tropiciele demonów...

Lidia sięgnęła po filiżankę z herbatą. Zerknęła na blady odcień naparu. Kier nie trzymała w domu niebieskiego suszu z Północy, więc zawartość imbryka musiała być stanowczo za słabo zaparzona. Bo żadna południowa herbata nie przypominała tak bardzo czystej wody. 

Lidia nie miała serca zwracać Kier uwagi. Parzenie, niezależnie od tego, czy była to kawa, herbata czy jakieś lecznicze zioła, jakoś nigdy Kier nie wychodziło. Zawsze przesadzała w którąś stronę.

Kier podniosła gazetę, która leżała na stoliku szachowym. Złożyła ją na pół i schowała do dużego pudełka, które stało za sofą. Składowała tam makulaturę w postaci stołecznych dzienników i tygodników. Narzekała, że oprawianie ich nie miało sensu. 

Wyprostowała się, popatrzyła na pudełko i pokręciła energicznie głową.

– Nawet nie wiem, po co to wszystko sprzątam... – mruknęła.

Lidia wyczuła w jej głosie lekką irytację. I miała dobre pojęcie o tym, kto był za ten ton odpowiedzialny.

– Pogodziliście się już? – zapytała.

Nie miała okazji obserwować zbyt wielu interakcji pomiędzy dwojgiem mieszkańców tego domu, ale z jednostronnych opowieści Kier wiedziała, że nadal były napięte. Alfred pracował jeszcze więcej niż zwykle.

– A widziałaś go w Kancelarii u boku tego chodzącego pomidora? – wycedziła Kier.

– Uważaj, Kier. Brzmisz jak te gazety, których tak nie pochwalasz – zauważyła Lidia. 

Dmuchnęła na zawartość filiżanki i zorientowała się, że było to zupełnie niepotrzebne. Tym razem Kier zawaliła też temperaturę. Herbata była po prostu zimna. Lidia spisała ją na straty i skupiła się na pytaniu Kier. Może i było retoryczne. A może nie.

– Widziałam – uzupełniła Lidia. – On raczej się nie rzuca w oczy, ale akurat szedł gdzieś z przodu - dodała i taktycznie zamilkła.

Na razie nie powiedziała Kier o swoim zwolnieniu. Raczej łatwo było ten brak zajęcia ukryć. Lidia i tak nigdy nie pracowała regularnie. Poza tym wolała zabrać się za poszukiwanie nowego zatrudnienia na własną rękę. Żeby Kier nie mogła znowu upchnąć jej w miejscu, w którym nie było do kogo się odezwać.

– A tak swoją drogą, to bardziej pasuje określenie „marchewka" – zauważyła Lidia. Pomarańczowe pasma królowej stanęły jej przed oczami.

Kier schowała twarz w dłoniach.

– Nie chodziło mi o włosy – wymruczała. Po chwili opuściła ręce w dość zrezygnowanym geście. – To byłaby potworna hipokryzja, gdybym mówiła o włosach, nie sądzisz?

Lidia zerknęła na jej czerwone loki. Nie dało się nie zgodzić. Nietypowy kolor. Jak krew z tętnicy.

– Ona się robi czerwona jak burak, kiedy się złości – wyjaśniła Kier. – Nieważne – wymruczała znowu, ucinając temat.

Zawstydziła się własnego zachowania. To był rzadki widok.

– Naprawdę jest taka zła? – zagadnęła Lidia.

– Trochę... problematyczna.

– Mnie się wydawała bardzo przekonująca. Może powinna częściej pokazywać się poddanym.

Kier opadła na sofę.

– To nie jest takie proste. Wyobraź sobie, że całe życie trzymają cię pod kluczem i nagle możesz robić, co chcesz...

Lidia uniosła jedną brew. Kier podłapała jej spojrzenie. Potarła czoło.

– A. No tak – zreflektowała się. – Nie idą mi dzisiaj te porównania, co?

– Nie bardzo.

Od dnia, w którym Lidia znalazła się w ogrodzie Kier, rozmawiały o jej pochodzeniu zaledwie raz. To była krótka i rzeczowa wymiana, pod koniec której stwierdziły, że lepiej do tego tematu za często nie wracać. A przynajmniej nie do tej niemiłej części. I jak dotąd obie dotrzymały słowa. Lidia zastanawiała się, czy nie powinna była go teraz złamać. Ostatnie wypadki z nożem i prętem trochę ją do tego zobowiązywały. Stanowiła chodzące zagrożenie. Głównie dla siebie samej.

Dopiła szybko herbatę. Mimo mżawki, Kier była zdeterminowana, żeby wybrać się do miasta. Nie poganiała jej, ale Lidia widziała, że kobieta zaczynała się odrobinę niecierpliwić. Na sofie leżał już jej czarny parasol i co jakiś czas przekładała go z miejsca na miejsce.

W końcu opuściły dom, pokonały krótką trasę, która wyprowadziła je z malowniczej dzielnicy rezydencji z ogrodami i znalazły się pomiędzy gęsto upakowanymi kamienicami. Lidia dźwigała pod pachą kilka książek, które planowała zwrócić do biblioteki. Kier nie rozłożyła parasola. Przestało mżyć.

– Ale tak poza osobowością, to raczej królową popierasz, prawda? – zagadnęła Lidia.

Drugą rękę miała już unieruchomioną przez ramię Kier. Zwykle Kier targała ze sobą Alfreda. Tym razem Lidia musiała zająć jego miejsce.

To było jedno z tych arystokratycznych przyzwyczajeń Kier. Wewnątrz domu mogła chodzić upaćkana farbą albo atramentem, ale na zewnątrz prezentowała się jakby to miasto miało drugą królową. W jej eleganckich broszkach znajdowały się prawdziwe kamienie szlachetne. Niektóre miały ponoć oficjalne nazwy. Takie, które renomowani jubilerzy potrafili wymienić po jednym rzucie oka.

A mimo to prawie wszędzie chodziła piechotą. Dostojną piechotą.

– Oczywiście, że tak – odpowiedziała Kier. – To byłoby dziwne, gdybym jej nie popierała. Mój dom reprezentuje Webera. W jakimś sensie. Corneliusowie wyszli z Tergu, ale Terg nigdy nie wyszedł z nich – skrzywiła się.

– I ufasz ludziom z obozu Webera? – zagadnęła znowu. 

Im dłużej Webera obserwowała, tym więcej miała wątpliwości, czy naprawdę potrafił udźwignąć swoje stanowisko. Cornelius był okropnym pieniaczem, ale przynajmniej jasno artykułował, gdzie leżały jego sympatie. A leżały naturalnie po stronie starej arystokracji. 

Zanim rodzinne kłopoty przegnały go ze Stolicy na Wirydaże, całym sercem walczył o pogrzebanie zawieszenia broni pod Twierdzą. Był taki czas, kiedy Lidia zaczytywała się w artykułach o tym miejscu – głównie po to, żeby zrozumieć, o czym właściwie pisał Otto. Po cichu marzyła, żeby Twierdzę kiedyś zobaczyć. Choć może nie teraz. 

Krążyły plotki, że Twierdza, to warowne miasteczko, położone gdzieś pomiędzy dalekimi górami, a ogromnym słonym jeziorem, ucierpiała w wyniku wewnętrznych sporów ludzi, którzy ją zamieszkiwali. Ludzi z magicznymi umiejętnościami. Ponoć byli wyjęci spod prawa i stwarzali duże zagrożenie dla szlaku handlowego.

Ta ostatnia okoliczność wywoływała jakiś czas temu w Stolicy zażarte kłótnie. Weber nie poświęcał Twierdzy żadnej uwagi. Jakby przestała istnieć. A arystokraci i przedsiębiorcy, którzy mieli tam poważne interesy związane ze szlakiem handlowym, szemrali. Przeciwko królowej. Teraz jednak kryzys związany z nieudanym oblężeniem Twierdzy został przykryty przez kolejny – Kortudę.

Na odpowiedź Kier Lidia musiała chwilkę poczekać, bo kobieta została zatrzymana przez jakąś elegancką parę i nastąpiła krótka wymiana uprzejmości. Do tego też trzeba się było przyzwyczaić. Nie dało się tak łatwo przejść tymi ulicami, kiedy Kier kroczyła tuż obok. Lidia zapominała, jak ważną osobą jej przyjaciółka była w tym mieście.

– Obóz jak obóz – podjęła po chwili Kier. – W polityce różnie bywa. Więc z tym zaufaniem... nie wszystkim uścisnęłabym rękę – pokręciła głową – muszę być ostrożna.

– A takiej Margaret na przykład? Zaufałabyś jej?

Lidia już zdecydowała, że tak czy inaczej przekaże prośbę Margaret Alfredowi. Problemem było namierzenie go. Odkąd zaczął się kortudiański kryzys, Alfred naprawdę stał się nieosiągalny.

– Margaret jeszcze mi niczym nie podpadła, ale w niej jest coś takiego... – Kier wzruszyła delikatnie ramionami. Nie skończyła myśli. – Chociaż za jedno muszę ją pochwalić. Dobrze, że sobie to imię przerobiła na południowe. Nie wiem, co jej rodzice sobie myśleli, ale na jej miejscu też bym się publicznie nie przyznawała. Margo... – wzdrygnęła się.

Lidia westchnęła. Tego się trochę obawiała. Opinia Kier pokrywała się w zasadzie z jej własną. Oprócz tej części o imieniu. To znowu była jakaś kulturowa przypadłość, z której coś niecoś rozumiała, ale nie była pewna ile i czy prawidłowo. W każdym razie północne imiona były na Południu modne. Kier nie pochwalała.

– Znowu przeprowadzasz jakieś dochodzenie? – Pytanie padło, po tym jak pożegnały przysadzistego mężczyznę, który zaczepił je na wiadukcie. Lidia nie przysłuchiwała się szczególnie tej konkretnej pogawędce, ale nieznajomy miał jakiś związek z którymś z banków. On też miał do Alfreda jakiś interes. Kier posiadała jednak talent do dyplomatycznego odmawiania w taki sposób, aby spławiony nie czuł, że został spławiony. Mężczyzna odszedł, zadowolony.

– Właściwie to nie – rzuciła Lidia – uczę się odpuszczać – dodała, poprawiając chwyt na książkach – dlatego je oddaję – wyjaśniła. – Bajki były zabawne, herbarz całkiem ładny, ale ten słownik z biografiami... – pokręciła głową – prawie mnie wykończył.

Kilka wieczorów wcześniej Otto dosłownie wyrwał jej go z rąk i zagroził, że wyrzuci książkę przez okno. Stwierdził, że tak częste wzdychanie przy czytaniu nie było normalne. Niezależnie od tematyki.

– Powoli – stwierdziła Kier – jakoś jednak sobie dajesz radę...

Brzmiała, jakby chciała pociągnąć temat, ale skinęła nieznacznie dwóm kobietom, które wchodziły właśnie do dużej, niebieskawej kamienicy. Na widok Kier zawróciły od drzwi, ciągnąc za sobą małe stadko dzieci – dwie poważne panienki i eleganckiego chłopca. Podeszły, żeby zamienić kilka słów i skończyło się na krótkiej demonstracji małoletniego inwentarza. O, dziwo, Kier wyglądała, jakby ta rozmowa jej się podobała.

Spotkanie sprawiło jednak, że straciła wątek i już do poprzedniego tematu nie wróciła. Kobiety odeszły, a w ślad za nimi, oprócz dzieci, ruszyły także służące. Niosły kolorowe pudełka przewiązane pstrokatymi wstążkami.

Widok Lidię zastanowił. Kier nie miała właściwie żadnej służby. Oprócz ogrodnika. To było akurat nietypowe.

– Nie lubię jak ludzie się za mną włóczą – wyjaśniła, kiedy Lidia o to zapytała. – Cenię sobie moją prywatność. Poza tym – uniosła delikatnie podbródek – ja akurat pojawiam się tutaj dla przechadzki. Gdyby mi nie zależało na spacerze, to tkwiłabym teraz na mojej sofie, czekając aż wszyscy wszystko zrobią za mnie. – Znowu skinęła komuś głową. – A takie wyręczanie szkodzi zdrowiu – mówiła – sama sobie mogę ponosić paczki.

Minęły sklep Maturina. Lidia starała się nie zwracać uwagi na ciemną witrynę. Jeszcze tego ranka miała pierścionek na palcu, ale zdjęła go przezornie przed wyjściem z domu na wypadek, gdyby jednak Alfreda zastała. Kier była zbyt zajęta odpowiadaniem na kolejne uprzejme ukłony, żeby zauważyć przelotne spojrzenie, które Lidia rzuciła sklepowi.

– Jesteśmy daleko od centrum, a i tak cię tutaj męczą – odnotowała Lidia.

– Nie męczą – sprostowała Kier. Milczała dłuższą chwilę, ale coś musiało chodzić jej po głowie, bo miała lekko zmarszczone brwi.

– A przynajmniej nie ci, którzy się witają – powiedziała. – Gorsi są ci, którzy się gapią, a nie mają powodu.

– To chyba cena bycia ważną... – zasugerowała nieobecnie Lidia.

– Nie. Tym razem to cena mojego koloru włosów – zauważyła przyciszonym głosem Kier – czuję różnicę.

Lidia rzuciła jej zaskoczone spojrzenie.

– Czytałaś gazety – stwierdziła Kier. – Wiesz, co piszą o królowej. Widziałaś ją. Teraz popatrz sobie na mnie.

Lidia zamrugała. Po chwili zrozumiała. Stołeczne gazety pełne były opowieści o wielkim północnym smoku, Baraganie. Dziesiątki osób miały widzieć jego czerwone skrzydła nad Kortudą. I łuski. I pazury. I łeb ociekający gęstą posoką. I paciorkowate oczy, w których czaiła się żądza krwi. I sześć łap. I dwa ogony. I płetwy. Kompletny miszmasz.

Co bardziej postrzeleni pismacy odkopywali stare podania i snuli teorie o tym, że ktoś tego smoka wywołał. Kto? Poczwara równie żądna krwawej jatki, co sam smok. Jakaś uśpiona siła, która przebudziła się po wiekach letargu i była spragniona posiłku z ludzi. Przerażająco szybko pojawiły się aluzje do tego, że czerwone monstrum musiało służyć... królowej. W końcu ona też wyszła na światło dzienne niedawno. I miała nietypowe włosy. Trochę jak Kier.

– Nie jesteś żadnym czerwonym smokiem – powiedziała Lidia. – Przecież to zupełne bzdury...

Kier pokiwała głową.

– I w ten sposób wracamy do punktu wyjścia. Bzdury czy nie, niektórzy patrzą na mnie, jakbym rozsiewała zarazę. Albo jakbym miała ich okaleczyć na oczach przechodniów i zacząć wcierać sobie krew we włosy – skrzywiła się.

Trochę przesadzała. Aż tak źle nie było. Lidia przyjrzała się przechodniom. Niektórzy faktycznie rzucali im lekko zaniepokojone spojrzenia, ale o nienawiści nie mogło być mowy. Powtórzyła swoje przemyślenia na głos.

– Na razie – skomentowała Kier. – Oby te brukowce w końcu zamilkły. Mam nadzieję, że Otto się do tego nie przyczynia.

– Wirydaskie podejście do życia – rzuciła Lidia. – Sześć razy się zastanawia zanim użyje słowa „magia". Za to go wyrzucili z pierwszej gazety. – Wysunęła rękę spod ramienia Kier i otrzepała delikatnie swój niebieski płaszcz. Zebrało się na nim trochę wilgoci. Pogoda zaczynała się psuć. Robiło się zimno.

Kier znowu chwyciła ją pod ramię i poszły dalej.

– W każdym razie nie bardzo mogę sobie wyobrazić, że podpisałby się pod czymś takim – dokończyła Lidia.

Odpowiedź była jednak trochę wymijająca, bo Lidia od trzech dni prawie Otto nie widziała. Na pewno miał jakiś udział w pisaniu sprawozdań z Kortudy, ale nie miała pojęcia jaki dokładnie. Przywykła do tego, że dawał jej teksty, kiedy były jeszcze zupełnie surowe albo po prostu przynosił poranne wydanie, kiedy zaglądał do jej części domu. Teraz zupełnie nie miał czasu. Zapomniała, że normalni ludzie musieli gazety kupować.

– Lubię go – stwierdziła Kier. Powtarzała to średnio raz na tydzień. – Jedyne, co mi się w nim nie podoba, to to, że nie obraca się w swoich kręgach.

– To znaczy?

– Ani razu nie widziałam go u Corneliusa. Nie powinien zaniedbywać takich spraw. Rodzina powinna trzymać się razem.

Lidia nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Otto nie podzielił się z Kier swoją historią i nie zamierzała robić tego za niego.

– Wydaje mi się, że Dortand to nie to samo co Cornelius – zauważyła delikatnie – trochę trudno nazwać rodziną, kogoś kto nią w gruncie rzeczy... nie jest.

Kier puściła jej ramię. Dotarły do wąskich schodów biblioteki.

– Brzmisz dokładnie jak Alfred – mruknęła i zaczęła schodzić w dół, naburmuszona – Czasami mnie to zastanawia – ciągnęła – mam wrażenie, że wy się jakoś zmawiacie za moimi plecami.

– Mało prawdopodobne – stwierdziła Lidia. Zbiegła po schodkach. Kier przytrzymała drzwi, wpuszczając ją do środka biblioteki. – Technicznie prawie niewykonalne – dodała Lidia.

Na dźwięk ich rozmowy Olga podniosła głowę znad kontuaru. Dostrzegła Kier i przybrała bardzo niepewną minę. Kier z kolei w ogóle nie zwróciła na nią uwagi. Weszła do środka i zaczęła krążyć pomiędzy półkami, stukając od czasu do czasu swoim czarnym parasolem. Nie była złośliwa. Wiedziała, że Olgę stresowała. Nie pierwszy raz usuwała jej się z oczu, żeby Lidia mogła w spokoju załatwić swoje sprawunki.

– Tym razem nic? – upewniła się Olga. Przyjęła przyniesione książki, ale była trochę zaskoczona brakiem zamówienia na kolejne.

– Nic a nic – rzuciła Lidia – robię sobie zasłużoną przerwę.

Olga pokiwała głową. Sięgnęła pod kontuar i wręczyła Lidii mały kartonik. Były na nim wypisane jakieś adresy.

– My... też sobie robimy przerwę – zaczęła, bębniąc nerwowo w blat. – Masz tam inne biblioteki. Na chwilę wyjeżdżamy...

Zastukał czarny parasol Kier. Wyłoniła się spomiędzy półek i stanęła na środku pomieszczenia. Posłała Oldze przenikliwe spojrzenie:

– W związku z Kortudą? – zapytała surowym tonem.

Olga prawie skurczyła się w sobie.

– Tak.

Kier uniosła brwi.

– Wszyscy?

– Wuj jeszcze się zastanawia – rzuciła Olga. Nie wiedziała, gdzie podziać wzrok. Zajęła się zdejmowaniem papierowych okładzin, którymi Kier obłożyła jak zwykle książki Lidii. – Ale to nic takiego... Moim zdaniem ta panika jest niepotrzebna...

Brzmiało to ciekawie w ustach kogoś, kto był na co dzień tak nerwowy.

Mimo wszystko Lidia była zaskoczona. Kortuda była bardzo daleko. Nawet jeśli panowała tam teraz jakaś epidemia, to tak szybki wyjazd ze spokojnej stolicy wydawał jej się mocno przesadzoną reakcją. Chyba że chodziło o coś, co mogło być konsekwencją kortudiańskiej paniki – na przykład przewrót w pałacu. Ale chyba tak źle jeszcze nie było. Chyba.

– A ci z góry? – zapytała Kier – Co o tym myślą?

Olga zgarnęła książki i odłożyła je na boczny regał.

– Oni trochę ostatnio nie myślą – mruknęła. – Ale pewnie dołączą później. Numia się zatruła moim ciastem – wyjaśniła – które wszyscy jedliśmy – dodała zaraz. Ton miała cierpki. – Trzy tygodnie temu. I jeszcze jej nie przeszło.

Kier westchnęła.

– No to współczuję i moje gratulacje.

– Przekażę – mruknęła Olga – jak przestanie na mnie wrzeszczeć.

Kier już się nie odezwała. Przez resztę krótkiej rozmowy stała, podpierając się delikatnie na swoim parasolu. Milczała także, kiedy znowu znalazły się na ulicy.

– Zmartwił cię ten wyjazd? – zagadnęła Lidia.

– Odrobinę – odpowiedziała, poprawiając kapelusz. Włosy miała upięte starannie. Lidia odniosła wrażenie, że wcześniej spod nakrycia wystawało o kilka luźnych loków więcej.

– Trochę to wszystko dziwne, nie uważasz?

– Trochę – zgodziła się Kier. – Olga ma w Kortudzie rodzinę – odnotowała po chwili – Myślę, że powiedziałaby nam, gdyby coś im się stało... więc pewnie się nic nie stało – westchnęła – chyba dmuchają na zimne.

– Alfred nic ci nie mówi?

– Wie tyle, co wszyscy. Jedna noc. Setki zgonów. Ledwo udało się utrzymać kontrolę w mieście. – Nagle zniżyła mocno głos – I to nie tylko Kortuda. Kilka wsi bliżej Wirydaży przeszło przez to samo.

– To faktycznie wygląda jak jakaś choroba – zauważyła Lidia.

– Nie mam pojęcia.

Znalazły się na głównej ulicy miasta i rozmowa straciła tymczasowo jakikolwiek sens. Tutaj Kier nie mogła się opędzić od powitań, uprzejmych pogawędek i pytań o zdrowie. Jedni byli mniej bezpośredni i omijali temat, który najbardziej ich interesował. Inni pytali wprost. Kortuda, Alfred, królowa, komplementy, utyskiwania, kalendarium towarzyskich zobowiązań, zaproszenia na herbaty i obiady. Lidia nie miała pojęcia, jak Kier to znosiła.

Nie obyło się też bez spojrzeń. Lekko krzywych spojrzeń.

W końcu dotarły do kawiarni. To było jedno z tych miejsc, w których Kier była stałym bywalcem. Specjalnej rangi. Miała tutaj swój stolik i było im to teraz bardzo na rękę. Opadły na krzesła. Lidia upiła łyk herbaty. Ta była zaparzona idealnie.

Kier patrzyła dłuższą chwilę na kwiatową girlandę, która wisiała tuż nad ich głowami. Chciała coś powiedzieć i już otwierała usta, kiedy nagle do stolika podeszła elegancka, czarnowłosa kobieta.

– Niespodzianka – powiedziała, uśmiechając się promiennie. Oczy Kier rozszerzyły się z zaskoczenia. Natychmiast podniosła się z krzesła i ruszyła na spotkanie wyciągniętym ramionom.

– Niespodzianka to mało powiedziane – rzuciła, ściskając mocno kobietę. Odsunęła się odrobinę, żeby zmierzyć ją wzrokiem:

– Służy ci ta Północ.

– Raczej podróżowanie – zaśmiała się kobieta – na Północy byłam może z dwa tygodnie.

Lidia nawet nie zauważyła kiedy to się stało, ale ktoś z obsługi zdążył już dostawić do ich stolika krzesło.

Kier pokręciła delikatnie głową. Wysunęła się całkiem z uścisku i chyba opadło z niej początkowe zaskoczenie, bo odwróciła się nieznacznie, żeby odsłonić Lidię i dokonać koniecznej prezentacji.

– W końcu macie okazję się poznać. To jest Lidia, twoja lokatorka – powiedziała kobiecie. Te słowa sprawiły, że Lidia już wiedziała na kogo patrzyła. Łyżki w szufladach po tej stronie domu, którą zajmował Otto, nadal miały jej stary monogram. „AR". Ana Ranlant. Choć teraz nazywała się pewnie jakoś inaczej.

Sprawiała miłe wrażenie. Nie była właściwie szczupła, ale przysadzistą też się jej nie dało nazwać. Rysy jej twarzy były delikatne. Nadrabiała wyrazistą ekspresją.

Zajęła miejsce przy stoliku i od razu wciągnęła je w rozmowę o swojej podróży. Miała równie mocny charakter, co Kier, ale jej opinie nie były nawet w połowie tak radykalne. Choć ewidentnie lubiła dyrygować.

– Proszę postawić tutaj – zarządziła, kiedy podano tackę z babeczkami i ciastem. Krzesło też przestawiła tak, żeby mieć lepszy widok na resztę sali. Od czasu do czasu odnotowywała obecność dalszych i bliższych znajomych. Pora sprzyjała. Wszystkie stoliki były zajęte.

– Velendrach mi się podobało – mówiła, dźgając widelczykiem kawałek ciasta – ale w tym roku poziom w kanałach jest strasznie niski. To pływanie łódkami to jednak nie to samo, kiedy widać te oślizgłe ściany. Zostawcie to sobie na następny rok. – Wpakowała ciasto do ust. Mówiła z dużą pewnością siebie. – Jak już będziecie w Mariadzie – podjęła znowu – to zabierz Alfreda pod ten pomnik... jak to się nazywało...? Ten z literami...

– Pomylony Skryba – podsunęła Kier.

– O, właśnie ten – zawołała Ana. Zwróciła się do Lidii – Nie wiem, czy pani widziała, ale to jest taki wielki człowiek pomazany napisami...

– Nie miałam okazji – wyjaśniła Lidia. Podobała jej się ta nowa znajoma. Przyjemnie się słuchało jej sprawozdania. To były cenne informacje o ważnych miejscach. Takie uwagi, które wymieniali zwykli ludzie, którzy nie mieli w głowie małej encyklopedii.

– Stoi zaraz za centrum – wyjaśniała dalej – Wspaniała głupota. Ale Alfred doceni – oznajmiła, krzywo się uśmiechając.

– Żeby docenić, musi się tam najpierw znaleźć – powiedziała Kier. Nie tknęła swojej herbaty – A z tym, co się teraz dzieje, to chyba mało prawdopodobne. Zapracuje się na śmierć.

Ana przechyliła się lekko na krześle i zastukała energicznie łyżeczką od herbaty w swój talerzyk.

– Jak dasz mi klucze do jego domu, to osobiście go spakuję – stwierdziła.

– Nawet nie zauważy. Musiałby tam w ogóle zaglądać, żeby się przejąć.

Ana dokończyła ciasto. Minę miała zdeterminowaną.

– Ja sobie z nim porozmawiam – powiedziała – ale najpierw muszę zajrzeć do mamy. Znowu zgubiła kota. Pewnie gdzieś się kręci, jak zwykle, ale biedaczka już histeryzuje. Mówiłam jej, żeby nic mu na szyi nie zawieszała, bo się w końcu gdzieś zaczepi i będzie tragedia...

Lidia drgnęła.

– Czy ten kot... jest może rudy?

Ana pokiwała energicznie głową:

– Rudy i wybredny. Niech zgadnę – powiedziała, sięgając po filiżankę – wszedł ci do domu?

– Zajrzał – zgodziła się Lidia – raz czy dwa.

Od kilku dni sypiał na łóżku Otto. Czasami też na biurku. Na parapecie. Raz nawet w szafie.

– Tak właściwie, to mój kot – ciągnęła Ana – ale teraz mieszka u mamy. Czasami mu się myli i wraca na stare śmieci – wyjaśniła. – A właśnie – Ana zwróciła się do Kier – w temacie wracania na stare śmieci. Nie zgadniesz, kogo spotkałam w Velendrach.

Odłożyła filiżankę i nachyliła się konspiracyjnie:

– Uwaga, trzy podpowiedzi. Uśmiechnięta. Beznadziejna na pianinie. Spódnica długa jak wirydaskie promenady – wyliczyła na palcach.

Kier potarła czoło.

– Sophia?

– Zgadza się.

– Na Południu?

– W końcu zrzuciła żałobę – wyjaśniła Ana – I dobrze. Ile można się topić w smutku.

– Zgarnęła tyle, że trochę wypadało.

– Trochę, ale nie dziesięć lat! – zawołała Ana. – Dobrze, że jej się ta uroda jeszcze nie skończyła. O bogowie, chciałabym się tak starzeć jak ona. Myślę, że teraz to już kwestia czasu. Zaraz ktoś ją zgarnie i będzie po ptakach. Zobaczysz – powiedziała, machając łyżeczką – Sophia nam w tym roku zafunduje jakieś emocje.

– No, jeśli znowu bywa na salonach, to na pewno.

Ana zwróciła się do Lidii:

– Czy pani miała przyjemność poznać Sophię?

– Nie wydaje mi się...?

– Pewnie jest pani trochę za młoda, żeby pamiętać tamten sezon... no tak. Ale o jej mężu, Morlantinie, to pewnie pani słyszała?

Kier wyprostowała się odrobinę. Pospieszyła z odsieczą, bo pytania Any, choć naprawdę niewinne, zaczynały powoli obnażać to, że Lidia nie bywała w tych samych kręgach:

– To było dziesięć lat temu – zauważyła lekceważąco – wiesz, ilu takich się tutaj przewinęło? Żadna sensacja – zwróciła się jednak do Lidii – Ten biedak rzucił się przez hotelowe okno.

– W pół roku po ślubie – uzupełniła Ana – ponoć był zazdrosny. Straszna historia. I została w tym wielkim domu sama...

Ana opowiadała dalej, ale Lidia przestała słuchać. Coś jej nie pasowało. Instynkt. Przeczucie. Zerknęła na lampy. Wyglądały zwyczajnie. Żadna z nich nie chybotała. Lidia przesunęła się zdecydowanie bliżej Any.

– Przeciąg – wyjaśniła, napotykając pytające spojrzenie Kier.

Nagle rozległ się brzdęk. Krzyki. Ktoś wtargnął do kawiarni i przewrócił jeden ze stolików. Ozdobna zastawa spadła na podłogę. Ludzie zaczęli zrywać się ze swoich miejsc. Ktoś przedzierał się pomiędzy krzesłami. Mężczyzna. Zgarnął coś ze stolika, który mijał. Wziął zamach. Jeden z kelnerów próbował go zatrzymać, ale nie był dość szybki. Mężczyzna rzucił, potykając się o własne nogi.

To był nóż. Świsnął i wbił się w ścianę. Dokładnie pomiędzy Kier i Lidią. Obie zamarły. Ana wrzasnęła i prawie wywróciła się razem ze swoim krzesłem. Zanim zdążyły się zorientować, kelner powalił napastnika na ziemię. Kilku innych mężczyzn pomogło mu wyprowadzić go z sali. Zrobiło się straszne zamieszanie. Ktoś mdlał.

Ana dyszała jak lokomotywa i zlecała na prawo i lewo, żeby wezwano straż, policję i wszystkie demony:

– Niesłychane! Zamach! To jest po prostu zamach – krzyczała oburzona. Cała poczerwieniała.

Kilku zaniepokojonych gości zgromadziło się wokół Kier. Lidia uświadomiła sobie z trudem, że z ich perspektywy cel ataku był oczywisty. Dotarło do niej, że to co wykrzykiwała Ana miało sens. Zamach. Owszem, to wyglądało jakby ktoś chciał Kier zabić. Wyglądało.

Lidia podniosła się powoli i podeszła do ściany. Wyrwała nóż i odłożyła go na stół. Wiedziała swoje. Nikt nie rzucał tak mocno, potykając się jednocześnie o własne nogi. Tu działała siła wyższa.

Ana objęła ją ramieniem:

– Ale pani zbladła – zauważyła. Mimo energicznych protestów Lidii, posadziła ją znowu na krześle.

– Nie, nie, nie – Kier też protestowała. Próbowano ją namówić na sprowadzenie medyka. – Nic mi nie jest. To był jakiś biedny pogubiony człowiek... – Jej słowa były pewne i stanowcze. – Dobrze, że nikomu nic się nie stało...

Otaczało ją szczere współczucie, ale to nie było wszystko. Lidia powiodła wzrokiem po sali. Niektórzy goście trzymali się na dystans i wymieniali zdawkowe uwagi. Z zewnątrz zaczęli napływać przypadkowi gapie. Gromadzili się przed drzwiami. Nie wszystkie spojrzenia były przychylne. Języki szły w ruch. Nerwowe szepty tworzyły własne wersje wydarzeń. Lidia nie była pewna, ile z nich wiernie odda to, co naprawdę miało miejsce.

Jedno było pewne – Ana nie zamierzała pozwolić na to, żeby Kier wracała do domu w ten sam sposób, w który się do miasta dostała. Wróciły jej powozem.

– Ależ przestań się tak nade mną rozczulać – mruczała Kier. Stała w przedpokoju i wypinała szpilki, które trzymały jej kapelusz.

– Nad sobą się rozczulam – zawołała Ana. Ruszyła prosto do kuchni – Moje biedne nerwy. A mówili, że życie mężatki jest nudne jak flaki z olejem.

Zniknęła w kuchni. Zastukały szafki. Ana czuła się w domu Kier bardzo swobodnie. To było widać już od momentu, w którym przekroczyła próg.

– Nie pierwszy raz szaleniec rzuca mi się do gardła – stwierdziła głośno Kier – Wiesz, ile razy jacyś fanatyczni wyznawcy Corneliusa próbowali przywołać mnie do porządku? Ile razy mnie szantażowano? Ostatnio miałam tu nawet włamanie.

– Wolę nie wiedzieć! – padło.

– I czego ty tam właściwie szukasz? – zawołała Kier.

– Wina!

– To dzisiaj, to chyba nie była polityka – zauważyła delikatnie Lidia. Stanęła obok Kier.

Kier zerknęła na jej zapięty płaszcz.

– Nie zostajesz? – zapytała.

Lidia pokręciła głową.

– Muszę się przejść.

Wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Z Aną tuż obok nie mogły należycie omówić wydarzeń dnia.

Kier skrzyżowała ręce na piersi. Milczała dłuższą chwilę.

– Uważaj na siebie – stwierdziła w końcu – I... – zawahała się – Może Olga dobrze robi, słuchając rodziny.

Brwi Lidii uniosły się.

– Chcesz wyjechać?

– Nie, nie. – Kier potarła czoło. W kuchni brzęknęło delikatnie szkło. Ana musiała namierzyć kieliszki.

– Po prostu... – ciągnęła dalej Kier – będę się czuła lepiej, jeśli się trochę... spakujecie. Ty i Otto. Tak na wszelki wypadek. Nigdy nie wiadomo...

– Da się zrobić – stwierdziła Lidia – za Otto nie ręczę, ale ja doceniam sensowne przygotowanie na kryzys.

Znowu wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro