Kot cz. V

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


– Alfred? – odezwała się Lidia.

Zamrugał, zdezorientowany. Nie od razu namierzył ją wzrokiem. Potem zaczął mówić coś niezrozumiałego, ale urwał w pół zdania, zszokowany. Wciągnął głośno powietrze i powoli je wypuścił.

– Obrzydliwy język – powiedział po chwili, wycierając dłoń o płaszcz. – Znalazłaś. – zauważył, podchodząc. Jego głos brzmiał dziwnie. Trochę sycząco. W ogóle zachowywał się podejrzanie. Silił się na swój regulaminowy spokojny ton, ale ruchy miał lekko chaotyczne. Nieprecyzyjne. Jakby nie do końca wiedział, co robił.

Wręczyła mu aktówkę. Położył ją na podłodze i usiadł.

Lidia zerknęła na obcego mężczyznę. Nadal tkwił pod ścianą. Nadal dymił. Ale przestał się osłaniać. Wbił w nią oszalały wzrok.

– Człowiek – wysyczał. Znowu zaczął się trochę rozpływać.

– Lidia. Pierścionek – rzucił krótko Alfred.

Błyskawicznie wygrzebała woreczek z kieszeni. Demon wycofał się w panice, najdalej jak się dało. Najwyraźniej już tyle wystarczyło, ale wolała pójść o krok dalej. Wyjęła pierścionek z woreczka i wsunęła go na palec.

– Co teraz? – zapytała. Odzyskali ukradzioną torbę. Nie miała pojęcia, co Alfred miał zamiar zrobić z tym obcym demonem. Zostawić go tutaj? To coś nie było bezpiecznie. Na pewno nie dla ludzi. Może Alfred potrafił go jakoś odesłać? Skądkolwiek to coś tutaj przybyło. To też było dobre pytanie.

– Najpierw większy problem – wymruczał Alfred. Zatrzaski aktówki były stopione, więc po prostu przewrócił klapę i zaczął grzebać w przegródkach.

– Co my z nim zrobimy? – zagadnęła, zniżając głos. Demon syczał. Nie mógł nawet spojrzeć w jej kierunku. Tarł zaciekle oczy. Nerwowe tiki wstrząsały co chwilę jego ciałem.

– Większy problem – powtórzył po prostu Alfred. Sięgnął do aktówki i zaczął wyjmować podłużne kawałki... czegoś. Wyglądało to trochę jak wkłady do ołówków. Rysiki? Albo bardzo długie igły. Tyle, że drewniane i połamane. Lidia podeszła bliżej. Sięgnęła po jeden z kawałków. Nie zdążyła go schwycić.

– Nie radzę – powiedział Alfred.

Natychmiast odsunęła rękę. Zabrzmiał źle. Niewiele się to różniło od syków, które wydawał z siebie ten drugi. A demon mówił teraz dużo. I nawet zrozumiale. Wyklinał Lidię na wszystkie możliwe sposoby.

– Przeklęta zaraza – cedził – suka, obyś zdechła...

Alfred zupełnie to zawodzenie ignorował. Wyjmował kolejne kawałki dziwnych igieł. Czegoś w tej aktówce szukał. W końcu natrafił na bardzo długi rysik. Oba końce były tępe. Ten konkretny chyba się nie połamał.

Alfred błyskawicznie odwinął rękaw swojego płaszcza, a potem mankiet koszuli. Położył rękę na podłodze, wziął zamach i wbił rysik we własny nadgarstek. Lidia mimowolnie się skrzywiła.

Rysik zaczął znikać w skórze. Nie przebił ręki na wylot. Nie polała się nawet krew. Alfred po prostu wsuwał go i wsuwał, dopóki dziwny pręcik nie zniknął całkowicie. Nie został nawet ślad. Sam Alfred zmienił się za to nie do poznania. A przynajmniej tak się Lidii wydawało.

Zdała sobie sprawę z tego, jak źle wcześniej wyglądał. Teraz miała porównanie. Zniknęły ciemne cienie pod oczami. Ustąpiła chorobliwa bladość. I przepadł w końcu ten nieprzytomny, nieobecny wzrok. W ogóle cały Alfred przestał być jakiś taki szary, apatyczny i bez wyrazu.

Odgarnął swoje kręcone włosy z czoła i chwilę tak siedział, przytrzymując je na czubku głowy. Oddychał głęboko.

– A mogłem się urodzić księgowym – powiedział po chwili. Uwaga była tak bardzo nie na miejscu, że Lidia nie wytrzymała. Zaczęła się śmiać. Zasłoniła twarz rękami.

– Przepraszam – powiedziała po chwili – puszczają mi nerwy.

– Dopiero teraz? – zapytał, mrużąc oczy. – Twardy z ciebie zawodnik.

Wypuścił włosy i wstał. Zgarnął aktówkę z podłogi i znowu coś z niej wyjął. Kolejne rysiki.

– Teraz mniejszy problem – rzucił – możesz już ten pierścionek schować.

Zdjęła go z palca i wsadziła do woreczka. Z charczącym demonem w kącie nie czuła się zbyt pewnie, więc nie wkładała go jeszcze do kieszeni.

Alfred zrobił kilka kroków w kierunku syczącego mężczyzny.

– Metodę widziałeś – powiedział głośno. Położył rysiki na podłodze. – Nie łam ich. – Odrzucił aktówkę na bok i przybrał śmiertelnie poważny wyraz twarzy. – Więcej nie mam. Nie próbuj nawet zbliżać się do mojego domu, bo po prostu cię zabijemy.

Demon porwał jeden z dziwacznych prętów i zrobił dokładnie to samo, co Alfred. Pręt schował się gdzieś w jego skórze. Momentalnie przestał syczeć. I dymić. Powoli dochodził do siebie. Alfred przyglądał mu się badawczo.

– Faktycznie – mruknął – za pięknie to to nie wygląda.

Lidia podniosła się z podłogi i stanęła obok.

– Co to w ogóle jest? – zagadnęła, wskazując na rozsypane kawałki – To ci jakoś pomaga, prawda?

– Owszem. – Pokiwał powoli głową. – Wyciąga nadmiar energii. Kolejna obserwacja – powiedział, kładąc jej rękę na ramieniu. Nie parzyła.

– Czuć różnicę – stwierdziła Lidia. Zabrał rękę.

– Ale ze mną jest trochę inaczej niż z tym tutaj – powiedział po chwili – On się pewnego pięknego dnia po prostu spali. Szybciej niż ja. Dużo szybciej. – Westchnął. – Akurat tutaj wolałbym się zamienić.

– Szybciej, czyli wcześniej? Czy szybciej, że szybciej? – dopytała.

– Szybciej, że szybciej. Pewnie nawet nie zauważy. – Alfred trącił butem bezużyteczną teraz aktówkę – Jest ryzyko, że po drodze pozabijam trochę ludzi. – Znowu westchnął. – Jakoś nie mam ochoty teraz o tym myśleć.

– Zrozumiałe – zgodziła się. Choć nie wszystko jeszcze rozumiała. Miała kilka nowych pomysłów na kierunek bibliotecznych poszukiwań. Szkoda, że Olga wyjeżdżała.

Obcy mężczyzna podniósł się z podłogi. Ruszał się nerwowo. Wzrok miał nadal lekko rozbiegany. Poprawa nie była tak spektakularna, jak w przypadku Alfreda. Przynajmniej przestał złorzeczyć.

– Chwila prawdy – powiedział Alfred. Zwrócił się do mężczyzny – Da się z tobą rozmawiać? Czy jesteś tak wyszczekany jak reszta?

Lidia przyjrzała się nieznajomemu. Nie miała pojęcia, jaką rolę grała w tym jego natura, ale miał bardzo kanciaste rysy twarzy. Ciemne oczy. Nieprzyjazne. Zdradliwe. Wyglądał po prostu fałszywie.

– Każ jej to schować – wysyczał, wskazując trzęsącą się ręką woreczek z pierścionkiem.

Alfred wymruczał coś pod nosem.

– Wiesz – zwrócił się do Lidii – normalnie powiedziałbym coś o tym, że sama o sobie stanowisz, ale... mam takie wrażenie, że z nim to jest raczej przegrana sprawa.

Lidia zmrużyła oczy.

– Ja mam z kolei wrażenie, że zostawił mi pewną dowolność w doborze skrytki.

– Słusznie – przyznał Alfred.

Westchnęła.

– Następnym razem – wymruczała, chowając woreczek do kieszeni.

– Trzymam za słowo. – Padło.

– Nie będzie następnego razu – powiedział demon. Zabrzmiał teraz inaczej. Spokojniej. – Możesz sobie zabrać ten swój wynalazek.

Ruszył powoli wzdłuż ściany. Kierował się do wyjścia z pomieszczenia. Nie spuszczał ich z oka.

– Powinniśmy się martwić? – zagadnęła Lidia. Trochę ją ten jego nerwowy ruch niepokoił.

– Brzmi przytomnie – stwierdził Alfred.

Zgarnął swoje pręciki z podłogi. Zmierzył aktówkę krytycznym spojrzeniem, ale nie podniósł jej. Chyba spisał ją na straty. Wsadził pręty do kieszeni płaszcza.

Demon tymczasem dotarł do wejścia. Podniósł dłoń i gestem nakazał im, żeby za nim poszli.

– A to interesujące – mruknął Alfred. Zwrócił się do Lidii – Masz już dość przygód na dziś, czy wciśniesz jeszcze jedną?

– Jestem raczej ciekawa świata.

– Zdążyłem zauważyć.

Demon zniknął na korytarzu, ale Alfred nie ruszył się z miejsca. Zmrużył mocno oczy. Lidia uświadomiła sobie, że próbował po prostu na nią spojrzeć. Musiała jeszcze trochę świecić.

– Nikt nie oferuje magicznych remontów w gazetach – powiedział.

Lidia zamrugała. To była bardzo nieoczekiwana odpowiedź. Bardzo spóźniona. O całe miesiące.

– Jeden student ogłosił się w zeszłym roku w Burenturgu, ale wylądował w więzieniu – ciągnął Alfred – Na trzy tygodnie. Potwierdzenie tej informacji kosztowało mnie więcej zachodu niż przelobbowanie zawieszenia broni, więc mam nadzieję, że na coś ci się to przyda – zakończył i ruszył na korytarz.

Stała przez chwilę, oniemiała. A potem się odblokowała.

– Żartujesz sobie, prawda? – zawołała, doganiając go.

– Chciałbym.

– O bogowie – jęknęła – pytałam, bo ponoć jesteś najlepiej oczytaną osobą w tym kraju! Czytasz gazety. Wiesz rzeczy.

Zatrzymał się.

– Kto tak powiedział?

– To się rozumie samo przez się!

– Ja nie czytam – stwierdził. Był rozbawiony. Tyle, że w lekko zmęczony sposób.

– Nie? – zdziwiła się.

– Nie. – Przeczesał włosy palcami. – Nawet nie mogę. Nie potrafię.

Jeszcze bardziej się zdziwiła.

– Światłowstręt? – zapytała znowu.

– Klątwa – sprecyzował – Te wasze litery dosłownie bolą. Myślałem, że wiesz. Kier ci nie mówiła?

Lidia chciała coś powiedzieć, ale z wrażenia po prostu zamknęła usta. Pewne fakty powskakiwały na odpowiednie miejsca. Papierowe okładki na książkach. To, jak podtykał Kier korespondencję. To jak Kier chowała gazety. To, co Ana mówiła o pomniku jakiegoś tam skryby. I to, jaki był poirytowany, kiedy ona sama machała mu otwartym zbiorem bajek przed oczami.

– Najwyraźniej Kier... ma niezwykłe poszanowanie dla cudzych sekretów – zauważyła sucho.

– Najwyraźniej Kier... – zaczął, kopiując jej ton – lubi zmuszać mnie do mówienia rzeczy, których nie mam ochoty mówić.

Ruszył dalej. Obcy mężczyzna zdążył już zniknąć na końcu korytarza. Skręcił do pokoju, w którym Lidia znalazła aktówkę. Podążyli jego śladem. Weszli do pomieszczenia. Teraz Lidia miała okazję lepiej się temu miejscu przyjrzeć, choć światło nie sprzyjało. Powoli zaczynało się ściemniać.

Mężczyzna przygładził sterczące włosy, podszedł do szafy, która zasłaniała jedno z okien, i wygrzebał z jej czeluści mały ogarek świecy. Lidia spodziewała się, że zapali go jakoś... demonicznie, ale nic takiego się nie stało. Po prostu wyjął z kieszeni zapałki.

Postawił świecę na czymś, co Lidia wzięła wcześniej za komódkę. Teraz w mdłym świetle widziała jednak, że był to ogromny kufer. Obcy musiał do tego domu przybyć już jakiś czas temu, bo wyglądało to, jakby rozbił sobie w tym pokoju obóz.

Trzymał tu jakieś ubrania, a w kącie i na parapetach leżało dużo popalonych przedmiotów. Niektóre przypominały błyskotki, które można było kupić na Widlach i Lidia doszła do wniosku, że pewnie stamtąd pochodziły. Mężczyzna miał na podłodze solidne posłanie. To oznaczało, że demony spały. Odnotowała w pamięci.

Alfred przyglądał się przedmiotom poukładanym na parapetach.

– Niegłupia lokalizacja – stwierdził – nawet dobrze kombinujesz. Cokolwiek się przydało?

Mężczyzna opadł ciężko na fotel. W pokoju były jakieś krzesła, ale nie wskazał ich. Lidia uznała, że to było najlepsze możliwe wyjście. Jakoś nie miała ochoty się tutaj rozsiadać. Sufit miał pełno dziur. A jej pechowy dzień trwał.

– Z tego wylazłeś? – zapytał Alfred. Trzymał w rękach ogromny medalion z zielonym kamieniem. Kamień był pęknięty.

– Pół roku temu – powiedział mężczyzna. Śledził niespieszny spacer Alfreda swoim rozbieganym wzrokiem. – Ja cię znam – stwierdził, sycząc delikatnie. Uśmiechnął się. Było w tym coś krzywego. Złośliwego. – Nie – odezwał się znowu – nie ciebie. Twoją matkę.

Brwi Alfreda podjechały w górę.

– Którą? – zapytał. Zabrzmiało to dość sarkastycznie.

– Tę, po której masz oczy.

Alfred nie odpowiedział.

– Nie udało jej się, co? – zagadnął mężczyzna – Nie tęsknimy za nią. Nie, nie... Głupia.

– No to mamy coś wspólnego – mruknął Alfred. Odłożył medalion na parapet i przysunął sobie krzesło. Najwyraźniej nie miał tych samych oporów, co Lidia. Zaskoczył ją jednak, bo odwrócił je, usiadł na nim okrakiem, ręce złożył na oparciu i położył na nich podbródek.

– Interesy – odezwał się – musimy sobie parę kwestii ustalić. Nazywasz się jakoś?

Mężczyzna wysyczał jakiś ciąg dźwięków.

Alfred potarł czoło.

– Ja tego nie będę tłumaczył – zwrócił się do Lidii – Uznajmy, że się nie nazywa.

Pokiwała głową. Choć była trochę ciekawa.

Alfred sięgnął do kieszeni i potrząsnął lekko jej zawartością. – Czemu tego nie wziąłeś? Gardzisz moją dobrą wolą?

Krzywy uśmiech mężczyzny zgasł.

– Niepotrzebnie mi to pokazywałeś – powiedział – byłoby już po wszystkim. A teraz znowu muszę się chować.

– A można wiedzieć czemu? – zagadnęła Lidia. Zastanawiała się, jak wyglądał jego system wartości. Po jego poprzednich sykach dało się łatwo wywnioskować, że ludzie byli dla niego raczej smaczni. Może nie chciał się na nich rzucać, a nie miał wyboru? A może nie chował siebie, tylko zagrażało mu coś innego? Wściekły motłoch? Lidia nie była pewna, czy zwykli ludzie mogli mu się jakoś przeciwstawić. Choćby w tłumie. Nie wyglądało.

– Młody Cornelius dyszy mi w kark.

– Jonne? – zdziwiła się.

– Argo? – zapytał jednocześnie Alfred.

Demon rzucił im rozbawione spojrzenie. Wskazał drżącym palcem na Alfreda:

– Ty masz rację – potwierdził.

Argo. Ten słynny, pomylony Argo. Cóż on mógł tutaj zdziałać? Lidia zaczęła się poważnie zastanawiać, czy jego choroba nie była przypadkiem przykrywką na coś innego.

– Znowu demon? Runista? Skrzat? – zapytała.

– Bóg – wyjaśnił Alfred.

A jednak. Uznała to za niezwykle ciekawe. Jak na razie wychodziło na to, że wszyscy w tym mieście kochali zjawiska nadprzyrodzone, ale te zjawiska wcale nie chciały się do swojego istnienia przyznać. W świetle kortudiańskiego kryzysu było to nawet zrozumiałe. Ta miłość miasta kończyła się chyba, kiedy magia okazywała się zbyt namacalna. Cokolwiek się w tej Kortudzie stało.

– Jak Argo cię dopadnie, to na jedno wyjdzie – mruknął Alfred – może nawet będzie szybciej niż ze samospaleniem. Gdybym był na twoim miejscu, to bym to poważnie rozważył.

Mężczyzna momentalnie spoważniał.

– Nie. Nie. On jest teraz inny. Służy.

– Komu?

– Sophii.

Alfred westchnął. Miał chyba naprawdę ciężki dzień, bo to wzdychanie zdarzało mu się zdecydowanie częściej niż powinno.

– Niedobrze – powiedział.

– Czemu? – zainteresowała się Lidia.

Podniósł się z krzesła i powlókł je za sobą. Odstawił je na miejsce.

– Bo guzik o niej wiem. Ta kobieta to enigma.

– To ta, której mąż rzucił się przez okno?

– Ta sama. Też bóg.

– Ana mówiła, że spotkała ją ostatnio w którymś mieście. Mariada albo Velendrach. Nie jestem pewna.

Alfred rzucił jej lekko zdziwione spojrzenie.

– Ana jest w Stolicy?

– Powinieneś częściej zaglądać do domu.

Zazgrzytały nóżki fotela. Mężczyzna wstał.

– Ciebie też szuka – powiedział, wskazując na Alfreda – Czuje, że jest coś więcej.

Podszedł do kupki ubrań i zaczął w niej grzebać. Po chwili namierzył jakiś szary sweter i zaczął go sobie wciągać przez głowę.

Alfred stał przez chwilę nieruchomo. Potem przetarł w roztargnieniu powieki:

– Świetnie – rzucił – najwyraźniej teraz jeszcze zacząłem śmierdzieć jak demon. Jakbym nie miał dość kłopotów w życiu. – Opuścił ręce. – A czego ona w ogóle od nas chce?

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Nie wiem, ale chyba nie chcę wiedzieć. Młody Cornelius ma namieszane...

– Nic nowego – wszedł mu w słowo Alfred.

– Nie – zaprotestował cicho mężczyzna – bardziej. Bardziej niż miał. To jest inne. Jest jakiś inny. Coś mu zrobiła.

– Cholerna Północ – szepnął Alfred – zawsze coś wymyślą. Nie mogę się doczekać, aż tam wejdziemy z armią. Może dożyję.

Demon zmierzył go od stóp do głów.

– Nie wydaje mi się – syknął delikatnie – cała matka...

Alfred przewrócił oczami. Wyjął z kieszeni zegarek. – Miło się gawędziło i tak dalej. Utrzymuję, co powiedziałem. – Zabrzmiał śmiertelnie poważnie. Po prostu groźnie. – Zbliż się do mojego domu, a będzie po tobie.

Demon pokiwał powoli głową.

– Sami trafimy do drzwi. – Alfred zatrzasnął pokrywkę zegarka, przeszedł po chrzęszczących kawałkach szkła i zniknął na korytarzu.

Lidia okręciła się na pięcie.

– Trzymaj ten pierścionek przy sobie – powiedział demon – jeszcze ci się przyda.

– Słyszałem! – padło z korytarza – Nie strasz jej!

Nie musiał tego mówić. Ani jeden, ani drugi. W tej chwili Lidia miała bardzo jasne pojęcie o tym, komu ufała, a komu nie. Wyszła szybko na korytarz.

– A wracamy...którędy? – zagadnęła Alfreda.

– Wolałbym tradycyjnie – powiedział. Dotarli do schodów. Zatrzymał się gwałtownie.

– Chociaż może nie całkiem. – Zastanowił się. – Wejście jest zabarykadowane.

Nie zdążyła odpowiedzieć. Poczuła lekki dotyk na ramieniu i znowu wszystko dookoła ścięło się, jakby powietrze zyskało na gęstości. A potem znaleźli się na ulicy.

Na ogromnym placu stały szkielety konstrukcji, które w ciągu dnia zmieniały się w stragany wypełnione wszystkim, co tylko człowiek mógł sobie wyobrazić. A nawet tym, czego nie mógł. Widle.

Nie było tu całkiem pusto, ale o tej porze targ po prostu nie był sobą. Bez tłumów, zgiełku i wypadków komunikacyjnych przypominał prawie rozsądne miejsce. Zapadł zmrok. Był późny wieczór.

– Ale dalej już pójdziemy, dobrze?

Pokiwała głową.

– Tak dla ścisłości – odezwała się, kiedy ruszyli wzdłuż kamienic – Dostałam ten pierścionek od wielkiej kukły. Wymieniłam za guziki. Mam wrażenie, że Kier trochę zbyła temat...

– Typowe – skomentował, wkładając znowu ręce do kieszeni – Ta kukła to bóg. Najwyraźniej myśli to samo, co nasz nowy znajomy. A Kier postanowiła, że się mylą.

– A co oni myślą?

– Że nic dobrego ze mnie nie będzie. Czasami też mi się tak wydaje.

Szli dłuższy czas w milczeniu. Zagmatwane Widle zostały w tyle. Fasady stały się czystsze. Pokazowe. Drogie. Tak samo witryny i szyldy. Chodniki były tu równe. Lidia zerknęła w bok. Alfred nie pasował już do otoczenia. Jego eleganckie ubrania były lekko zakurzone, zmięte, miejscami przetarte. Włosy też miał zmierzwione. Warga była rozcięta. To nie był ten sam wymuskany dyplomata, który szedł w orszaku królowej.

– Wyglądasz jak człowiek – stwierdziła.

Zatrzymał się i zapatrzył w przestrzeń.

– To chyba najmilsza rzecz, jaką usłyszałem od miesięcy – powiedział i ruszył dalej.

O tej porze ulice były prawie puste, ale i tak napotkali kilka zaciekawionych spojrzeń.

– Nie martwi cię to, że się tak gapią? – zapytała, kiedy minęło ich kilku mężczyzn. Miny mieli zdziwione.

– Nie mam czasu się martwić – powiedział – Ty sobie wrócisz do domu i będziesz czytać te swoje książki – mówił – a ja będę niańczyć mojego potwora dopóki nie odchoruje wszystkich spotkań. – Przeszli przez ulicę. W zatłoczonej kawiarni odbywało się właśnie jakieś przyjęcie. Muzyka wylewała się na zewnątrz. – Już sobie grabię tym, że tu jestem. A potem będę dyktował jakieś gładkie frazesy – ciągnął Alfred – żeby przeprosić bardzo ważnych ludzi za jej skandaliczne zachowania. A potem będę coś podpisywał aż zacznę marzyć o wypaleniu sobie oczu. A nad ranem, jak już się do tego domu dowlekę, o ile w ogóle, to będą czekać na mnie same pretensje. I tak w kółko.

Nie miała pojęcia, co mu doradzić. Miała ochotę powtórzyć to, co zawsze mówiła Kier. Żeby to wszystko po prostu porzucił. Ale wiedziała, że to tak nie działało. Gdyby to było takie proste, to każdy mógłby sobie zostać prawą ręką monarchy. Widocznie zadanie przerastało czasami nawet demoniczne siły.

– Na pewno za późno na tę księgowość? – zagadnęła.

Zaśmiał się pod nosem.

– O jakieś piętnaście lat.

– Przepraszam za książki – powiedziała po chwili. Kiedy myślała o tym, ile razy zagadywała go o preferencje albo jakieś prawnicze tytuły, to po prostu robiło jej się słabo. – Nie miałam pojęcia. To musiało brzmieć, jakbym była złośliwa.

Machnął niedbale ręką.

– Grunt, że się wyjaśniło.

Przeszli przez niewielki wiadukt. Lidia kojarzyła tę trasę, ale rzadko jej używała, bo w ciągu dnia kręciło się na niej zbyt wielu turystów. Wiadukt był ładny, na obu końcach znajdowały się kamienne fontanny z rybami.

– Ale teatr lubię. – Padło nagle. – Nie wiem, czy to, co jest na scenie zgadza się zawsze z tekstem, ale... załóżmy, że na ten temat mogę mieć więcej do powiedzenia.

– Zapamiętam – stwierdziła. Cała ta klątwa nie dawała jej jednak spokoju.

– Jak ty sobie właściwie z tym nieczytaniem radzisz? Tak na co dzień? Przecież w Kancelarii jest mnóstwo dokumentów. W Pałacu pewnie też...?

– Mam opinię okropnego ekscentryka. Wiele rzeczy robię raczej... na około. – Skręcili w niewielką uliczkę, przy której znajdowały się prawie same cukiernie. – W ostateczności milczenie czyni cuda – kontynuował, trochę rozbawiony – Ludzie sami zaczynają mówić, o co im chodzi. Zdziwiłabyś się, ile czasu można w ten sposób zaoszczędzić. Nagle nikt nie potrzebuje trzystu stron raportu o niczym. Od razu przechodzi się do pieniędzy.

– Czyli... – zawahała się – kiedy nie masz pojęcia, co się dzieje, po prostu udajesz, że masz?

– Z grubsza.

Doszła do wniosku, że Kier znowu miała rację. Mieli więcej wspólnego niż myślała. Poza tym, że nie była demonem.

Dotarli w końcu do dzielnicy, w której znajdował się dom Lidii.

– Czy mogę cię tu zostawić? – zapytał – Jak już wspominałem – powiedział, wyjmując z kieszeni zegarek – trochę mi się spieszy.

– Mogłeś mnie zostawić choćby i pół godziny temu. A nawet na Widlach – stwierdziła – Jeśli dotąd nic mnie nie sprzątnęło, to nocny spacer po mieście może się schować.

Zastanawiała się, czy właśnie nie zapeszała. Do północy jeszcze trochę zostało.

– W każdym razie trafię – pokręciła głową.

Nie doczekała się żadnej odpowiedzi. Alfred po prostu odwrócił się i zaczął iść w przeciwnym kierunku. Widocznie pożegnania miał równie bezceremonialne, co powitania. Nie było jasne, czy wynikało to z jego charakteru, czy z tego, że naprawdę aż tak wybiegał myślami do swoich obowiązków. To uprzytomniło jej jednak, że o czymś ważnym zapomniała. Margaret.

– O bogowie – mruknęła – Poczekaj jeszcze! – krzyknęła. Kolejnej okazji mogła nie mieć bardzo długo.

Odwrócił się. Czoło miał lekko zmarszczone. Ruszyła w jego kierunku.

– Nie patrz tak – powiedziała. – Najwyraźniej tak trudno się do ciebie dobić, że twoi interesanci zaczęli mi zawracać głowę z desperacji.

Westchnął. Chyba po raz setny.

– Oby to było ważne.

Wzruszyła ramionami.

– Margaret zarządziła, że chce się z tobą widzieć. Dosłownie zarządziła. Czułam, że nie mam za wiele do powiedzenia. Mówiła, że ma dla ciebie jakiś kontakt. Do kogoś, kto może ci się przydać.

Przechylił głowę w bok.

– Ona może mi się przydać. Mam nadzieję, że siebie miała na myśli.

– Nie mam pojęcia. Macie jakiś wewnętrzny zgrzyt w obozie? – zainteresowała się.

– Żeby tylko jeden.

– Pytam, bo ona chyba sugerowała, że nie bardzo jej z panem Weberem po drodze.

Milczał, mierząc ją zmrużonym spojrzeniem.

– I nic więcej? – dopytał.

– Coś o Tergu. Że nie chce być gorsza.

Stali tak i znowu milczeli.

– Nie zapytałaś – rzucił po chwili.

– O co?

– Kim ona jest. Brakuje ci jeszcze jednego wymysłu do kolekcji. Bóg. Demon. Student-magik. I...?

Pomyślała.

– Runista?

– Cały cyrk – odnotował.

Znowu się odwrócił i znowu ruszył przed siebie. Tym razem dużo energiczniej.

– Gdybym był normalny, to bym cię teraz za to spotkanie wyściskał – zawołał, idąc w dół ulicy – na twoje szczęście nie mam czasu.

Brzmiał na zadowolonego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro