Król

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Lidia delikatnie zamieszała herbatę łyżeczką. Starała się nie wykonywać niepotrzebnych ruchów. Kier siedziała na kuchennym krześle i systematycznie przyszywała nowe guziki do jej rękawa. Na drewnianym blacie leżało kwadratowe pudełko z przyborami do szycia i cała sterta małych obrazków, które zostały zdjęte ze ścian przed malowaniem. Zapach świeżej farby kłuł w nozdrza, a szary papier, zakrywający szafki szeleścił od czasu do czasu.

— Naprawdę, jestem ci bardzo wdzięczna – powiedziała Lidia. W myślach odetchnęła z ulgą. Nienawidziła szycia.

— Nonsens – mruknęła Kier. – Jeśli chcesz więcej miodu, to drugi słoik jest w spiżarni. Mogę ci przynieść.

Lidia zerknęła na słoik, który leżał przed nią. Stanowił optymistyczny widok: był do połowy pełny.

— Mam tego strasznie dużo – wyjaśniła Kier – mogłabyś zabrać trochę do domu. Najlepiej jutro.

Lidia nie zamierzała protestować. Kier nigdy nie wypuszczała jej z pustymi rękami. I po zmroku.

— Nie podoba mi się to twoje wędrowanie – mruknęła Kier. – Nie ma czegoś takiego, jak bogowie przychodzący po dusze. Zaufaj mi, mają głupsze rzeczy do roboty. Ludzie wymyślają te wszystkie historyjki, żeby przyciągnąć klientów albo zaimponować turystom. Żyję tyle lat i słyszałam może ze trzy w pełni wiarygodne opowieści. Reszta to kropla prawdy utopiona w beczce zmyśleń. A w ogóle to wolność nie polega na błądzeniu po lasach. – Odcięła gwałtownie nitkę i potrząsnęła rękawem, żeby sprawdzić, czy szew był solidny.

— Ludzie z twojej strony nie powinni tu być. Jeszcze będą z tego kłopoty. Ciasteczko? – zapytała nagle, podtykając Lidii pod nos miskę pełną okrągłych pierniczków.

Lidia się poczęstowała. Smak nie był zły. Kier miała tendencję do szybkiego doskonalenia się w każdym nowym hobby. Niestety era pieczenia właśnie się kończyła, nadchodziły niekończące się remonty domu. Znowu. Zdaniem Lidii wcale nie były potrzebne.

Kier ubrała fartuch i zajęła się składaniem ogromnej drabiny, która stała oparta o kamienny piec. Kobieta miała smugę niebieskiej farby na włosach. Błękit tak wyraźnie odcinał się na tle jej krwistoczerwonych loków, że Lidii przypomniało się natychmiast, dlaczego spotkanie ze strachem było takie wyjątkowe.

— To coś dało mi prezent – powiedziała.

Kier uniosła brew.

— Zastanawiałam się, czy to nie jeden z tych, które przyprawiają o świerzb albo... — ciągnęła Lidia.

Wyjęła pierścionek z kieszeni. Niebieski kamień mignął w świetle kuchennej lampy. Był całkiem ładny, ale Lidia nie miała odwagi wsadzić go na palec. Ten mały, staroświecki pierścionek mógł być przeklęty.

Kier przysiadła na krześle i przyjrzała się znalezisku.

— Ten kamień to zwyczajne szkło. Dłoń ci nie odpadnie – oznajmiła. 

Odłożyła pierścionek na blat i rzuciła Lidii badawcze spojrzenie. Trudno było je udźwignąć. Delikatne zmarszczki pojawiły się wokół oczu kobiety. Zwróciły uwagę Lidii.

Kier i zmarszczki. Niby zwyczajna sprawa, kobieta dobiegała wszak powoli do czterdziestki i pewne znaki upływającego czasu musiały zacząć dobierać się do jej gładkiej, arystokratycznej twarzy. Lidii zdawało się jednak, że jej przyjaciółka czasami w ogóle nie wyglądała na swój wiek. Na pewno nie wtedy, kiedy zatracała się bez reszty w niekończących się przemeblowaniach, robieniu przetworów czy innej około domowej czynności, która pochłaniała akurat jej uwagę. 

W domowym zaciszu wiekowej rezydencji w Kier wstępowała dziwna werwa, która skutecznie likwidowała wrażenie lekko opadających powiek, worków pod oczami czy pogłębionych zmarszczek mimicznych. Nie zmieniały się tylko piegi — blade, ledwo widoczne, ale zawsze obecne na idealnie prostym, lekko zadartym nosie. I na dłoniach.

— Ale to jest dokładnie ten rodzaj kłopotów — odezwała się znowu Kier. Lidia zamrugała, odrywając wzrok od jej rąk, umazanych teraz trochę błękitną farbą. — Pewnego dnia możesz trafić na coś, co nie będzie sobie spokojnie stało w polu — ciągnęła Kier. — Nie widzę sensu w byciu zbyt ciekawskim. Równie dobrze mogłabyś urządzać te swoje spacery po waszej stronie. Nie macie tam lasów?

Lidia westchnęła. Właśnie tej kłótni chciała uniknąć. Nie mogła wrócić do domu. Zabiłoby ją to. Poza tym nie była pewna, czy w ogóle potrafiła.

— U mnie też można zostać okradzionym. Albo spotkać dziwaka – broniła się — tutaj ludzie chwalą się, że zaklęciem potrafią zmienić długość zasłon. I zwykle nie potrafią. To jedyna różnica.

Kier pokręciła powoli głową. Obie dobrze wiedziały, że było to niedopowiedzenie roku. W świecie Lidii, w tej innej, surowej rzeczywistości, w której niegdyś mieszkała, ludzie, którzy mieli obsesję na punkcie magii, przesądów i istot nadnaturalnych zostaliby nazwani wariatami i umieszczeni prawdopodobnie z daleka od reszty społeczeństwa. Tutaj, w zupełnie innym wymiarze, w Stolicy lekko magicznego jeszcze kraju, wręcz zaczynało się dzień od pukania w niemalowane drewno. Zobaczenie prawdziwego boga było marzeniem każdego dziecka... i co trzeciego dorosłego.

 Lidia schowała pierścionek do kieszeni.

— A jeśli o tym mowa, nie dałoby się pomalować tych ścian... magicznie? —zagadnęła. — Po co tyle zachodu z tą drabiną?

— Ty też mogłaś kupić swój garnek na miejscu, a poszłaś aż do sąsiedniego miasta. Po co robić cokolwiek... – stwierdziła Kier.

Zauważyła niebieską farbę na jednym ze swoich czerwonych loków i próbowała zdrapać zaschnięte grudki.

— Obiecaj mi przynajmniej, że nie będziesz więcej kupować na targach – westchnęła Kier.

Lidia już chciała bronić swojego honoru, bo garnek kupiła w najnormalniejszym sklepie w całym miasteczku, ale powstrzymała się. Uświadomiła sobie, że Kier być może nigdy nie odpuści. A opisywanie jej, co widziała za witryną otwartego niedawno sklepu, który oferował najdziwniejsze suszone stworzenia morskie, jakie udało się wyłowić (lub spreparować) lokalnym rybakom, nie pomogłoby w dyskusji. Niektóre poczwary, przykute do wystawy łańcuchami, miały tabliczki z ostrzeżeniami o urokach. I otaczały je ochronne kręgi z mąki.

– Albo chociaż ogranicz się do warzyw i owoców – kontynuowała tymczasem Kier. W dalszym ciągu targała kosmyk zabrudzony farbą. – Bo czasami sprzedają tam tak okropne rzeczy...

— Na przykład książki bez obrazków – wszedł jej w słowo Alfred.

Zaskoczył je obie.

Stał w progu kuchni i przyglądał się ścianom. Ciemne, kręcone włosy opadały mu na czoło. Były mokre od deszczu. W ręku trzymał elegancki czarny płaszcz, z którego skapywała woda. Krople uderzały w papier rozłożony na podłodze. 

— Mam nadzieję, że nie wniosłeś błota do przedpokoju – rzuciła Kier. Za oknami nawałnica rozszalała się na dobre.

Wzrok Alfreda prześlizgnął się po kuchni, zatrzymując się przelotnie na pudełku z przyborami do szycia i drabinie. Jak zwykle pojawił się bez słowa i od razu sprawiał wrażenie, jakby oceniał to, co zastał. Nie było to jednak zaskoczenie. A nawet jeśli, to nie z powodu remontu. Do tego młody człowiek zdążył już chyba przywyknąć. W końcu mieszkał u Kier od lat. Ponoć.

Pod względem wyglądu Kier i Alfred w ogóle nie byli do siebie podobni. Ani trochę. Podkopywało to wiodącą teorię Lidii. Kilka miesięcy temu, kiedy Kier jej go przedstawiła, Lidia w pierwszym odruchu założyła, że ten poważny młody człowiek musiał być jej synem. Alfred przejął tak wiele ze sposobu bycia tej "starszej", arystokratycznej odsłony jej przyjaciółki, że innego wyjaśnienia Lidia nie widziała — to samo oceniające spojrzenie, te same maniery, a czasami nawet podobne gesty. Ale Kier nie nazwała go swoim synem. Użyła tylko imienia.

Pracował w Pałacu i tak jak Kier był w tym mieście bardzo ważną osobą. Jego wiek też mieścił się w granicach prawdopodobieństwa takiej, a nie innej relacji, choć czyniłoby to z Kier naprawdę młodą matkę. Ale coś tu Lidii nie pasowało. I nie wiedziała dokładnie co.

Problem polegał na tym, że wolała nie pytać o stan rzeczy wprost. Była doskonałą obserwatorką i od razu wyczuwała, kiedy jakiś temat należał do trudnych. I to zagadnienie właśnie takie było. W powietrzu wisiał konflikt. Coś tych dwoje strasznie męczyło, choć starali się udawać, że wszystko było w porządku.

Lidia zapatrzyła się na poważnego Alfreda, który nadal stał w progu. Zastanawiała się, czy ktokolwiek w tym domu mówił „dzień dobry".

— Jakoś tutaj... jaśniej – stwierdził, mrużąc oczy.

— Bo jest. Ściany były paskudnie brudne. — Kier zgarnęła luźne kawałki nitki z blatu i zatrzasnęła przybornik. — Jeszcze druga warstwa na ten kawałek nad zlewem, potem sufit i gotowe. A do tego czasu żadnego opierania się o ściany. W ogóle żadnego opierania się o ściany.

Lidia nie miała w zwyczaju opierać się o ściany. Jeszcze. Bardzo mocno pracowała nad porzuceniem swojego dobrego wychowania.

Czasami wydawało jej się, że rzuciła się na zbyt głęboką wodę. Niekoniecznie z wychowaniem, ale ze wszystkim innym. Stale miała więcej pytań niż odpowiedzi. Teraz na przykład zastanawiała się, czy naprawdę można było zarabiać na magicznym zmienianiu kolorów ścian. A jeśli nie, to czemu nikt jeszcze nie wpadł na ten pomysł. Sięgnęła po kolejne ciastko i zorientowała się, że nikt nic nie mówi.

Alfred musiał jednak coś powiedzieć, bo Kier odrzuciła lok pobrudzony farbą i sięgnęła po przybornik odrobinę energiczniej, niż to było potrzebne. Coś ją zdenerwowało.

— Poczekaj chwilę – powiedziała, mijając Alfreda w drzwiach. Razem z nią wyszła napięta cisza. Została ta niezręczna.

Lidia postanowiła iść za ciosem. Skoro mogła dobić targu z żywym strachem na wróble i nie zginąć, to mogła też porozmawiać z Alfredem. Poziom trudności był, mniej więcej, ten sam. Może i w swojej powadze był podobny do Kier, ale brakowało mu choćby szczątkowej towarzyskości. Tego naturalnego salonowego zacięcia Kier, które sprawiało, że łatwo się z nią rozmawiało, nawet o niczym. 

Lidia zebrała siły i zadecydowała, że najlepiej będzie wziąć Alfreda z zaskoczenia. Jak dotąd wszystko inne zawiodło. 

— Czy w gazetach można znaleźć ogłoszenia o magicznych remontach?

Lidia miała bardzo mgliste pojęcie, o tym, czym właściwie Alfred się zajmował. Podejrzewała, że jego praca mogła być podobna do zajęć ludzi z Kancelarii, i choć nigdy go tam nie widziała, to wiedziała, że należał do otoczenia poprzedniego króla. I do gabinetu tego nowego. Na pewno śledził prasę, musiał wiedzieć, o czym się pisze.

— Nie wydaje mi się...? – powiedział jednak.

Pudło. Nie miał guzików zamiast oczu, ale jego spojrzenie wyrażało mniej więcej tyle samo. Być może myślał, że oszalała. Może w ogóle jej nie słuchał. A może miał na głowie coś o wiele ważniejszego.

Stary król nie żył od trzech dni. Nowy król nie zdążył jeszcze pokazać się w Stolicy. Lidia wiedziała jedno, każdy spokojny dzień w mieście musiał ciągnąć za sobą bardzo pracowity dzień w pałacu. Cokolwiek się w tym pałacu robiło.

— Trzeba to w takim razie sprawdzić – mruknęła Lidia. 

Mimo wszystko czekała na jakiś przejaw uprzejmego zainteresowania, ale nic się nie wydarzyło. Alfred należał do ludzi, którzy w obliczu wyboru pomiędzy rozmową a ciszą, zawsze wybierali ciszę. Być może ta oszczędność wyrazu zaprowadziła go tak blisko króla. Lidia skapitulowała.

Na korytarzu rozległy się kroki. Kier weszła do kuchni z tym samym grymasem, z którym z niej wyszła. Przybornik musiał zostać gdzieś na piętrze, bo położyła na blacie starą aktówkę. Od razu chciała zabrać się do ścierania z niej kurzu, ale Alfred ją uprzedził:

— Nie trzeba – stwierdził. 

Sięgnął po aktówkę i sprawdził sprawność zatrzasków. Miał czarne rękawiczki. Lidia nie zauważyła, żeby ludzie w Kancelarii byli wielkimi zwolennikami służbowych mundurów, co nie oznaczało, że żadne normy nie istniały. Zrobiła mentalną notatkę, żeby zapytać kogoś o dworską etykietę. Kogoś, kto nie był Alfredem.

— Pewnie długo się nie zobaczymy – rzuciła Kier.

Alfred ruszył do wyjścia, ale zatrzymał się jeszcze w progu, żeby włożyć płaszcz.

— Trudno powiedzieć – stwierdził.

— Będę ci pisać listy.

Przerwał zapinanie guzików i rozejrzał się po kuchni, mrużąc oczy:

— Zabawne.

Chciał chyba coś jeszcze powiedzieć, ale tylko pokręcił głową. Zabrał aktówkę i wyszedł.

Lidia czekała aż trzasną drzwi, ale nie trzasnęły. Maniery. Przypominały jej czasami o własnych korzeniach. „Człowiek z aktówką" – pomyślała.

— Czy tu jest za jasno? – zapytała nagle Kier. 

Siedziała z założonymi rękami i wyglądała, jakby kwestionowała teraz sens całego swojego dnia. Lidia zapewniła, że nie było za jasno. Bo nie było.

Od pewnego czasu próbowała rozszyfrować, dlaczego Kier była tak przewrażliwiona na punkcie opinii kogoś, kto prawie nie bywał w domu. A z tego, co Lidia zdążyła zaobserwować podczas swoich krótkich wizyt, Kier wykładała Alfredowi dosłownie wszystko. O ile dawał jej okazję. Kiedy już udawało jej się go przyszpilić w miejscu, mówiła mu o każdym nowym hobby, każdej drobnej zmianie, radziła, zrzędziła i próbowała poprzestawiać mu plan dnia. I była w tym wszystkim zupełnie jak samozwańczy, osobisty doradca. Albo jak matka. 

A może nie. Zdecydowanie drażliwy temat.

— Zapomniałeś czegoś? – zapytała nagle Kier.

Lidia podniosła głowę znad filiżanki. Alfred ponownie pojawił się w kuchni.

— Król nie żyje – odpowiedział spokojnie.

Kier zmarszczyła brwi:

— Oczywiście, że nie żyje. Od trzech dni. Słowo daję, ostatnio cofasz się do mówienia zagadkami.

Alfred położył aktówkę na kuchennym blacie.

— Nowy król nie żyje.

— Jak to nie żyje? — dopytała zdziwiona Kier.

Lidia była równie zaskoczona. Od razu jednak przeszła myślą do tego, kto stał w kolejce do tronu. Córka starego króla, a siostra tego młodego. Shagot. Lekko tajemnicza persona. W mieście spekulowano, czy rodzina zdecyduje się w końcu wydać ją za mąż. I za kogo.

— Jeszcze nic nie wiem – powiedział Alfred. Wskazał aktówkę – ale to mi się raczej nie przyda. –Przysłali gońca. Pewnie się boją. Ktoś będzie musiał powiedzieć Shagot... – urwał w zamyśleniu – i to naprawdę, naprawdę nie chcę być ja... – podjął znowu. Brzmiał na zrezygnowanego. – I jeszcze trzeba będzie się tam stawić. Dowiedzieć jak... – wymruczał. Zamilkł nagle, po czym po prostu wyszedł.

Nic nie było w tej zaskakującej sytuacji jasne. Może z wyjątkiem tego, gdzie Alfred się teraz wybierał. Prawdopodobnie do Kancelarii, a potem pod obleganą Twierdzę. Lidia niewiele rozumiała z toczącego się daleko konfliktu zbrojnego, ale wiedziała, że to tam zginął kilka dni wcześniej stary król. Tamta pierwsza śmierć nie ruszyła Alfreda ze Stolicy. Kier mówiła, że dostał od nowego władcy stosowne instrukcje. 

Kobieta zawsze pomstowała, że Alfred na nic nie miał czasu, ale ostatnio wyjątkowo działało jej to na nerwy, nawet jeśli mruczała co chwilę, że rozumie jego polityczne znaczenie. A był ważny. Musiał tutaj czekać na nowego króla i dopilnować, żeby nikt nie rzucił się na tron, dopóki monarcha nie rozwiąże swoich problemów z północnymi wysiedleńcami. Mieszkańcy gigantycznej Twierdzy od lat psuli koronie szyki na granicy regionów – tyle Lidia wiedziała. 

Ale teraz nowy władca nie żył. Ciekawa sytuacja.

— Może ten polny bóg faktycznie przepowiada tragedie – zauważyła Lidia.

Kier ze stoickim spokojem podniosła aktówkę.

— Wyglądaj go znowu, kiedy pójdziesz na spacer — powiedziała. — Jeśli wszechświat będzie dla nas łaskawy, to nowa królowa utopi się do końca miesiąca – stwierdziła.

Lidia wiedziała, że to nie był żart.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro