Lokator

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Okazało się, że prawie nikt nie oferował magicznych remontów. Pracownik działu z ogłoszeniami – miły elegancki student z rękawem pobrudzonym od atramentu – wyjaśnił, że o wiele popularniejsze było wynajmowanie zwykłych iluzjonistów. Zapewniali rozrywkę na przyjęciach urodzinowych i nie wzniecali pożarów. Na ogół.

– Czasami trafi się jakiś specjalista od uroków – mówił, przechylając się delikatnie na krześle. Klitka, w której przyjmował interesantów była mocno zagracona. Za ścianką złożoną z małych, prostokątnych szybek kręcili się zabiegani pracownicy gazety. Lidia siedziała po drugiej stronie biurka i słuchała wywodu.

– Ale jeśli mam być szczery – ciągnął młody człowiek – to w dzisiejszych czasach chyba już nikt nie wierzy w klątwy.

Lidia nie do końca ufała jego nonszalancji. Za długo przebywała w Stolicy, żeby nie poznać się na mieszczańskich pozorach Południa. Miała przed sobą klasyczny przypadek powierzchownego lekceważenia magii. Dziennikarz był prawdopodobnie jednym z tych młodziutkich osobników, którzy próbowali pozować trochę na dzieci północnych arystokratów. 

Kier mówiła, że jedyne, co jej się podobało na dalekiej Północy, to właśnie zakaz praktykowania zabobonów. Ponoć mieli tam jakieś dobre powody do nielubienia magii. Tutaj, na wybrzeżu, w samej Stolicy, przesądy były w towarzyskim życiu niczym powietrze. Niezbędne. No chyba że się próbowało być "innym niż wszyscy". I ten student chyba właśnie tego chciał.

Lidia była gotowa założyć się, że siedzący przed nią chłopak w ciągu dnia gardził ostentacyjnie czarami, jak jego rówieśnicy z drugiego końca kraju, a w zaciszu własnej sypialni, trzymał jakąś nietoperzą lampę albo wręcz sypiał z woreczkiem soli pod łóżkiem. I na bank marzył o tym, żeby odkryć w sobie jakieś magiczne zdolności. To było pragnienie każdego szanującego się południowca. Kier mawiała, że ten pęd do nadnaturalnych zdolności przejmowali tutaj z mlekiem matki.

– Dorzucamy takie zabawne teksty o urokach, żeby wypełnić puste miejsca w kolumnach – mówił dalej chłopak. – Ludzie lubią się pośmiać do śniadania. Takie niepoważne historyjki...

Lidia pokiwała głową ze zrozumieniem. Uśmiech i milczące potakiwanie czyniły cuda. Ludzie odruchowo próbowali wypełnić ciszę, zanim ta cisza zdążyła się w ogóle zacząć. A południowcy uwielbiali gadać.

– Kiedyś kolega prowadził dział z ogłoszeniami urody – odnotował dziennikarz. – Zakrywanie siwych włosów, porost brody, takie tam... – Machnął dłonią w roztargnieniu. Rozsiadł się jeszcze wygodniej w swoim krześle. Musiało być trochę twarde, bo co chwilę zmieniał nieznacznie pozycję. – Ale góra zabroniła, bo było za dużo skarg na oszustów. I że niby jakieś efekty uboczne... Ale co my właściwie możemy? – rzucił, rozkładając ręce. – Nie przewidzi się. Klient przychodzi, płaci... – Chłopak zawiesił nagle głos. Zerknął z leciutkim przestrachem na Lidię. – Nie żebym twierdził, że pani chce kogoś tutaj oszukać... – Potarł nerwowo kark. Zrozumiał chyba, że za bardzo się rozgadał. – Brońcie bogowie... – wymruczał jeszcze.

Lidia powstrzymała uśmiech. Zastanawiała się, których bogów miał na myśli. Pewnie tych, w których nie wierzył.

Chłopak wyprostował się na krześle i poprawił kartkę, na której widniało ogłoszenie Lidii. Szukała współlokatora. Może i nikt nie rekomendował się w gazecie, jeśli chodziło o magiczne remonty, ale wiele osób zgłaszało chęć wynajęcia komuś pokoju. Lidia była na wygranej pozycji. Z błogosławieństwem Kier oferowała połowę domu. 

Ani ona, ani Kier nie były właścicielkami niewielkiego budynku, zlokalizowanego w zacisznej i dość zielonej dzielnicy miasta. Miały jednak upoważnienie, żeby zarządzać lokum wedle uznania. Pozwolenia udzieliła listownie niejaka Ana Ranlant. Poprzednia mieszkanka domu. Lidia nigdy nie poznała jej osobiście, ale wiedziała, że kobieta była przyjaciółką Kier. I że wyniosła się na Północ, razem ze świeżo upieczonym mężem.

– Tak. A więc... – podjął znowu student – ja tu panią zanudzam, a pani się pewnie spieszy. Proszę się nie martwić, wydrukujemy jutro rano. Tylko trzeba będzie mniejszym literami, bo wiadomo.

„Bo wiadomo" odnosiło się do żałoby, która wypełniła wszystkie nagłówki i kolumny tekstu w każdej gazecie w całym kraju. Lidia zerknęła na ścianę za biurkiem. Ponad głową dziennikarza wisiały portrety obu królów – ojca i syna. Portretu królowej jeszcze nie było. Aspirujący dziennikarz wypisał kwitek.

– Lubię takie ogłoszenia – podjął po znaczącej pauzie. – Solidne, w punkt. Dobry adres. Na pewno ktoś się zgłosi.

Lidia opuściła biuro z mieszanymi uczuciami, co do tego, czy faktycznie ktoś znajdzie się tak szybko. Okazało się jednak, że chłopak miał rację. Nie minął dzień od publikacji ogłoszenia o wynajmie, a przed drzwiami Lidii pojawił się pierwszy i jak się okazało – ostateczny lokator.

Nazywał się Otto i wszystko, co robił, robił z wielką pasją. Młody, wysoki, trochę chaotyczny, przybył z dwiema walizkami, kufrem i czerwonym czajnikiem. Nie minął kwadrans, a Otto czuł się prawie jak u siebie.

Lidia przeczuwała, że musiał być szczególną duszą, bo w pierwszej kolejności chciał wiedzieć, czy nie będzie jej przeszkadzał dźwięk gwizdka od czajnika. Symetryczne połowy domu były przedzielone grubą ścianą, dlatego wydawało jej się, że nie.

Okazało się, że Otto w jednej walizce trzymał swoją szczupłą garderobę, a w drugiej maszynę do pisania. W kufrze z kolei przechowywał zapisane kartki. Było ich tyle, że część planował odesłać pocztą do domu.

Przyjechał, jak mówił, spontanicznie. Wędrował po kraju i chciał na własnej skórze doświadczyć Stolicy, której nigdy wcześniej nie widział. Miał ciekawą, owalną twarz. Mała, cienka blizna w kąciku lewego oka sprawiała, że zawsze wyglądał jakby lekko mrużył powiekę.

– To jest idealna lokalizacja – zachwalał, siedząc na schodach na tyłach domu. Mieli już za sobą oprowadzanie po całym budynku. – Tutaj paprocie, tam przedmieścia. Niby cisza, a jednak blisko do centrum. Przyszedłem spacerem – wyjaśnił. – Wszędzie te czarne wstążki i flagi. Trochę się bałem, że mi się od tej czerni zrobi melancholijnie.

Żałoba miasta nie zdążyła jednak odcisnąć na nim swojego piętna. Tak się podekscytował ogrodem i maleńkim tarasem, który łączył obie połowy domu, że zapomniał odłożyć czajnik. Nadal trzymał go na kolanach.

Lidia oparła się o metalową barierkę schodów i zerkała na nowego lokatora z ukosa. Opieranie się o przedmioty nie było wygodne, ale robiła, co mogła, żeby powoli zrzucać z siebie przywiązanie do dobrych manier. Schowała ręce za plecami, żeby sztachetki nie pobrudziły jej sukienki. Czuła się nienaturalnie, ale w życiu trzeba było spróbować wszystkiego.

– Trochę wstyd przyznać – zaczęła – ale dla mnie to, co się teraz dzieje w mieście jest bardzo ciekawe.

Otto przechylił głowę w bok:

– A, tak. Wielkie tragedie wielkich ludzi. Zawsze tak jest. To trochę jak teatr uliczny, a aktorem jest całe miasto. Co myślisz o królowej? – zapytał.

Lidia odetchnęła, bo w końcu zwrócił się do niej bezpośrednio. Bała się, że z kimś tak młodym jak Otto będzie musiała walczyć o swoje imię. Nie była wcale stara, ale dzieliło ich kilka lat. Na szczęście nie skazywał jej na bycie „panią". Albo gorzej, „panną".

– Chyba nic konkretnego nie mogę powiedzieć. Nigdy jej nie widziałam. Nie jestem stąd – wyjaśniła ostrożnie. Nie było to, technicznie rzecz biorąc, kłamstwo. Naprawdę nie była „stąd".

– Musisz mi kiedyś opowiedzieć o swoich stronach – podjął natychmiast. – Może nawet już tam byłem. Czy to daleko?

Nie pierwszy raz sytuacja wymagała dyplomatycznej odpowiedzi. Lidia przestąpiła z nogi na nogę.

– To nic szczególnego, prowincja jakich pełno. Kilka starych dworów i ciągle te same twarze...

Otto pokiwał głową. Pacnął czajnik, który wydał głuchy dźwięk.

– U mnie to samo. Tylko polowania, herbatki i kto się z kim ożenił. Wyjeżdżałem i był ślub. Przyjechałem na wybrzeże, a tam list, że kolejny ślub! Myślę, że za pół roku będzie to samo. Mam cztery młodsze siostry – wyjaśnił, nieco roztargniony.

Lidia zerknęła na niego z ukosa. Miała przeczucie, że poszukiwanie pisarskiej inspiracji nie było jedynym powodem jego podróży, ale nie naciskała. Każdy miał prawo do swoich przemilczeń.

Rodzinne strony musiały go zmusić do jakiejś refleksji, bo po chwili znowu się odezwał:

– W ogóle sobie nie mogę tego wyobrazić. Taka tragiczna figura. Żal mi się zrobiło, kiedy szła w tym pochodzie – westchnął. Zgarbił się, podpierając brodę na czajniku. Pionowa zmarszczka przecięła mu czoło.

– Królowa? – zapytała Lidia. Zorientowała się, że mówił o pogrzebie królów.

– Tak. Sama jak palec. I jeszcze pod tymi czarnymi koronkami i welonami. I całe tłumy za nią! Pytałem potem w restauracji i powiedzieli mi, że nawet nie opłaca się chować wstążek. Że biedna pewnie niewiele pożyje. I nie powiedzieli „biedna", to akurat ja sam sobie dodałem.

– Wydaje mi się, że oni jej tutaj nie lubią – stwierdziła Lidia. Przypomniało jej się pomstowanie Kier. – Ale nie wiem, dlaczego.

Otto pokręcił głową.

– Ja też, mój kurs historii kończył się na Arkturze. To chyba jej dziadek – Podrapał się w czoło. – A może wujek? Zresztą na nic mi się ta wiedza nie przydała, to znaczy... aż do teraz. Teraz by się przydała. Wiesz, na Południu mamy własnych ciemiężycieli, tyle że wcale nas nie ciemiężą. My ich nawet lubimy. A u mnie w domu władcą absolutnym nadal jest moja babcia – zaśmiał się.

Sięgnął ręką do włosów, jakby chciał je przeczesać palcami, ale coś sobie przypomniał.

– Dała mi na drogę medalion – podjął – Myślałem, że może trzyma tam jakiś pukiel albo portret. Otwieram, a tam szklana kulka. Zapytałem, co to jest, a ona na to, że to talizman na odpędzanie złych duchów! – Pokręcił głową. – Cały dzień się kłóciliśmy, ale siostra kazała mi ustąpić i to spakować.

Lidia nie mogła tego przemilczeć:

– Czyli nie należysz do tych, którzy wierzą w posypywanie parapetów mąką?

Zapytała tonem może nazbyt poważnym, bo Otto rzucił jej spłoszone spojrzenie.

– Przepraszam, nie miałem nic złego na myśli... Tutaj... Po prostu trudno mi...

Lidia zaśmiała się:

– Pytam, ponieważ ja tego nie robię. Trochę szkoda mąki.

Otto ukrył twarz w dłoniach i zerknął na Lidię przez palce:

– Kamień z serca. Bo ja to w ogóle za dużo gadam. Ciągle jakieś przemyślenia.

– Nie szkodzi, lubię słuchać – zapewniła.

Uspokoiło go to, ale kiedy znowu się odezwał, dobierał słowa trochę ostrożniej:

– To jest dość dziwna sprawa. Z tą mąką, znaczy. Tyle lat i nigdy jakoś nie myślałem o tych wszystkich... nazwijmy to zabobonami, dobrze? U nas się w ogóle nie wierzy w takie rzeczy, a tutaj... – zatoczył ręką szeroki krąg – jesteś kolejną osobą, która o to pyta. Jak słyszą, że jestem z Wirydaży, to myślą, że u nas wszyscy machają rękami, a ogródki same rosną i umarli wstają z grobów – Zamyślił się. – Ostatni raz, kiedy bawiłem się w wysypywanie mąki w moim pokoju, miałem może dziesięć lat.

– Zadziałało?

– Gdzie tam! Skończyło się na tym, że w nocy pies rozniósł wszystko po całym domu. A z tym medalionem? – powiedział sięgając do kieszeni. – Babka zwariowała. Przed czym miałoby mnie to chronić? Jak się dobrze zamachnę, to mogę kogoś co najwyżej oślepić.

Lidia zmrużyła oczy.

– Wydaje mi się, że mimo wszystko twoja babcia miała dobrą intuicję – stwierdziła. – Nie da się zaprzeczyć, że czasem dzieją się tu... dziwne rzeczy. A nawet jeśli, to gwarantuję ci, że z takim czymś w kieszeni nikt cię nie okradnie. Nie liczy się, jak jest naprawdę – mruknęła. – Liczy się to, w co ludzie tutaj wierzą.

Otto spojrzał na medalion, jakby zobaczył go po raz pierwszy w życiu.

– Ciekawe...

– Mógłbyś o tym napisać – podsunęła. – Ludzie tutaj są... inni. Moja znajoma powtarza, że dwóch na dziesięć tysięcy dostało odrobinę talentu i wszystkim poprzewracało się w głowach.

– Czy to ta od słoika z miodem? – dopytał po chwili.

Lidia wspomniała o Kier kilka razy, kiedy oprowadzała nowego lokatora po domu. Uznała, że całkiem nieźle łączył wątki.

– Ta sama - potwierdziła.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro