Początek cz. II

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Otto! – wrzasnęła, wypadając na ulicę. Musiała jeszcze trochę przebiec zanim go dogoniła. Chyba w końcu ją usłyszał, bo kiedy wypadła zza rogu kamienicy, szedł już w jej kierunku. Wcisnęła mu torbę. Ledwo to zarejestrował.

– Czy ty widziałaś te ptaki? – zapytał.

– Aha – powiedziała, ciągnąc go za rękę. Ruszyła przed siebie. Bardzo szybko. Kilka szarych kształtów leżało na chodnikach.

– Dokąd mnie ciągniesz? Miałaś zostać w domu!

– Na nic mi teraz siedzenie w domu – powiedziała, prując pustą ulicą. Echo ich kroków odbijało się od ścian. – Mamy martwego kota na schodach. Zaczęło się.

– Teraz? Dziś? – pytał, ale chyba już wiedział – Co chcesz zrobić?

– Dotrzeć do Kier.

– A potem?

– Być jak najdalej stąd.

Szli, utrzymując mordercze tempo. Miasto było ciche. Jak wymarłe.

– Nie tak to sobie wyobrażałem – powiedział w którymś momencie Otto.

– Oby nas tu nie było rano – rzuciła Lidia. Wiedziała, że popłoch zacznie się, jak ludzie obudzą się i znajdą ciała.

Dotarli do domu Kier. Żwirowana alejka była pełna martwych ptaków. Kier nie było w domu.

– Spóźniliśmy się. Musiała pójść do Horace'a – stwierdziła Lidia. Otto pozapinał swoją torbę i przerzucił ją sobie przez ramię.

– Wiesz, gdzie on mieszka?

– Niedaleko Kancelarii.

– To prawie centrum – zauważył Otto. Wiedziała do czego pił. Mieli z tego miasta uciekać. Nie pakować się w sam środek horroru. Gdziekolwiek ten horror teraz był. Myśl o tej demonicznej kobiecie, która znajdowała się na tyle blisko, żeby używać swojego piekielnego talentu sprawiała, że Lidii robiło się niedobrze.

– Moglibyśmy po drodze ostrzec Maturina – dodał Otto.

– Moglibyśmy.

Minęli ciemną bramę.

– Przemyślałaś sobie to wszystko – zauważył, patrząc na jej plecak.

– Nie lubię, kiedy kryzys łapie mnie z zaskoczenia.

– A to cię nie zaskoczyło? – powiedział, wskazując leżącego na parapecie kamienicy gołębia.

– Przez chwilę.

Nie potrafiła tego wyjaśnić, ale miała jakiś przedziwny instynkt. Jak wtedy, kiedy spadały na nią ostrza. Pojawiał się na chwilę przed katastrofą. I to była jedna z nich. Wielka, ogromna, czarna katastrofa. Cisza tego miasta była pozorna. Lidia nie mogła stłumić wrażenia, że zagrożenie było dosłownie wszędzie. Jakby ktoś wrzucił ją znienacka w sam środek ogromnej burzy.

Przemknęli przez wiadukt. Odkąd wyszli z domu spotkali tylko jednego przechodnia. Jakiegoś robotnika, który przechodził na drugą stronę mostu. Zapatrzył się na ciało ptaka, które spływało w dół wąskiego kanału. Chyba chciał zapytać ich o zdanie, ale po prostu go zignorowali i poszli dalej.

Do sklepu Maturina było już blisko.

– Co my mu właściwie powiemy? – odezwał się Otto.

– Najlepiej niezbędne minimum. Zostaw to mnie.

I faktycznie wzięła to na siebie. Wyłonili się zza zakrętu, przeszli szybko wzdłuż ponurych fasad i stanęli pod drzwiami sklepu. Lidia nawet się nie zawahała. Po prostu załomotała pięścią w czarną szybę. Aż zadzwoniło.

– Zwariowałaś? – syknął Otto – pokaleczysz się zaraz!

Chciał powstrzymać jej rękę, ale już zabrała się do drugiej serii głuchych uderzeń.

– Nie ma czasu na półśrodki.

– Ciągle mnie zaskakujesz – stwierdził – Nawet nie wiemy, czy on faktycznie tu mieszka.

– Nie zaszkodzi spróbować.

Otto rozejrzał się ostrożnie. Byli na ciemnej ulicy sami. Odrobinę ją w tej chwili irytował. Nie traktował tego aż tak poważnie jak ona. Czuła to. Jeszcze nie rozumiał. Jego instynkt nie krzyczał. Musiał zobaczyć coś gorszego niż trochę martwych wróbli, żeby ta cisza zaczęła mu grać na nerwach.

Lidia załomotała po raz trzeci. W dole ulicy coś skrzypnęło. Ktoś chyba wyjrzał zza drzwi, po czym znowu je zamknął. Widocznie łomot zaczynał zwracać uwagę. Nie tę uwagę, o którą im chodziło.

Nagle za szybą sklepu pojawiła się naburmuszona twarz. Maturin. To na pewno był on. Rozeźlony. Szczęknęły zamki, ale minęła długa chwila zanim otworzył drzwi. Lidia miała dość czasu, żeby złapać oddech po marszu, ale jakoś wcale jej to stanie i łomotanie nie pomogło. Czuła się tak, jakby grunt jej się palił pod nogami. Miała dziwne przeczucie, że spóźniła się o moment.

– Sophia atakuje miasto – wydyszała, kiedy Maturin w końcu otworzył drzwi.

Jeśli wiedział, to wiedział. Jeśli nie, to mógł uznać ją za wariatkę. Nie było czasu na monolog. W jego oczach błysnęło zaskoczenie. Otworzył drzwi szerzej i wciągnął ich do środka. A więc wiedział. Strzał w dziesiątkę.

– Czego sterczycie na ulicy? – warknął.

– A w środku jest niby bezpieczniej? – odcięła się Lidia. Z tego, co się orientowała, to wcale nie było. Dobrze, że nie położyła się jeszcze spać. Dobrze, że żadne z nich nie spało, kiedy to się zaczęło. Mogliby się już nie obudzić. Albo jeszcze bardziej spóźnić.

Maturin nie odpowiedział. Wyglądał jakby coś go wystraszyło. Odwrócił się od Lidii i ogarnął wzrokiem wnętrze sklepu.

– Agata – wymruczał, patrząc na kąt wypełniony porcelanowymi lalkami. Ich twarze tonęły w mroku. Głos mu zadrżał.

Nagle chwycił czarny plusz, którym pokryte było wystawowe okno. Zerwał go, zrzucając zabawki na podłogę. Zakrył lalki. Wpatrywał się w nie przez chwilę. Zrobił kilka kroków w tył. Na jego twarzy malowało się absolutne obrzydzenie.

Coś drgnęło pod czarnym materiałem. Sukno zaczęło się zsuwać.

Maturin zerwał się i znowu otworzył drzwi. Zaczął ich wypychać na zewnątrz.

– Co do cholery...? – warknął Otto. Maturin po prostu wyszedł ze sklepu, cofając się powoli i patrząc na prostokąt prowadzący do ciemnego wnętrza. Rozprostowywał dłonie i zaciskał je na przemian. jakby szykował się na coś. Jakby miał zamiar się bronić.

– Agata – powtórzył – Wróciła. Dzisiaj mi ją przynieśli. Rano – cedził gorączkowo – Nie mogę się od niej uwolnić. Zawsze wraca. Ta suka mnie szpieguje. Zawsze mnie szpiegowała.

– O czym ty mówisz, człowieku? – zdenerwował się Otto.

– Lalka – wycedził – wczoraj chciałem stąd wyjechać. Dzisiaj już nie mogłem... Nawet nie wiem, co ja w tym sklepie robiłem!

Chwycił Otto za rękaw. Popchnął Lidię przed sobą. Oglądał się przez ramię.

– Nie sterczcie tak!

Skrzypnęły drzwi sklepu. Coś wysunęło się ze środka. Maturin zamarł. Wypuścił rękaw Otto. Coś śmignęło po mokrych od deszczu kamieniach. Sznur. Szary sznur.

Lidia odskoczyła i prawie straciła równowagę. Zanim którekolwiek z nich zdążyło zareagować, sznur zacisnął się Maturinowi wokół kostki. Maturin zacharczał, sięgając do własnej nogi:

– Co ja ci zrobiłem... – jego głos zgasł. Palce u dłoni rozwarły się powoli. Wypuścił sznur. Wyprostował się. Jego twarz zmieniła wyraz. A potem przechylił głowę w bok.

– Nie mogłeś się powstrzymać, prawda? – powiedział pogodnie, patrząc przed siebie – Nigdy cię o tę wiedzę nie prosiłam. Nie znałeś swojego miejsca. Za taką nadgorliwość się płaci.

Zamilkł. A potem zaczął rosnąć. Teraz już nie było żadnych wątpliwości. Był bogiem. Opętanym bogiem. Instynkt Lidii się nie mylił. Spóźnili się o jeden mały moment. A teraz trzeba było przyspieszyć. Bo szykowało się coś gorszego.

Ktoś chwycił Lidię za plecak i szarpnął. Przez moment myślała, że to Otto. Ale nie. To nie był on, bo też się lekko zatoczył. Ktoś pociągnął ich do tyłu. Ktoś inny stanął przed nimi. Kier.

Lidia wciągnęła powietrze z zaskoczenia. Ależ Kier była ogromna! Jeszcze większa niż Maturin. I dotrzymała słowa. Nie zawahała się. Po prostu się na niego rzuciła. Coś trzasnęło, kiedy zwarli się w walce.

– Biegnijcie – rzucił ktoś, kto stał za nimi.

Lidia zdążyła tylko zerknąć. To był Horace. Jego ogromna wersja. Puścił ich i ruszył na pomoc Kier.

Kier uderzyła o bruk. Wyrwała kawał kamienia wprost z podłoża i przeorała Maturinowi twarz.

– Znajdę cię do rana – wycedziła, przygniatając Maturina do ziemi. Trzymała go, żeby nie mógł się ruszyć. Horace próbował zdjąć mu z nogi sznur, który zacisnął się jak imadło.

– Słyszysz? Znajdę cię – powtórzyła Kier. Nachyliła się nad Maturinem, tak nisko, że kaskada jej czerwonych loków leżała teraz częściowo na mokrym bruku. – Nie zobaczysz więcej światła, północna padlino.

Maturin zaśmiał się dziwnie beztrosko. Twarz zalewała mu krew.

– Gdzie jest twoje wyrodne dziecko? – zapytał – muszę je pożyczyć.

Kier wydała z siebie jakiś nieludzki dźwięk. Szarpnęła głową Maturina w górę. Chciała rozbić ją o bruk, ale nie zdążyła. Zrzucił ją z siebie. Horace ledwo ją złapał.

Coś wielkiego śmignęło nad ich głowami. Po ulicy przesunął się ogromny czarny cień.

– Cholera – zaklęła Kier. Zapatrzyła się na szybujący kształt. Horace był przytomniejszy. Zerwał się i zablokował szarżującego znowu Maturina.

Nagle na ulicę wpadł Oscar.

– Widle płoną! – krzyknął.

Kier rozejrzała się nieprzytomnie w poszukiwaniu źródła głosu. Nagle jej wzrok padł na Lidię.

– Co wy tu jeszcze robicie?! – wrzasnęła wściekle.

I zerwali się. Bo Kier, Horace i Oscar mieli przewagę liczebną, ale w tej walce nikt nie brał jeńców. Nikt nie patrzył pod nogi. Nikt tu nie potrzebował ludzi. A z nieba spadło coś czerwonego. Rozłożyło gigantyczne skrzydła. I był tylko trzask. I gorączkowe krzyki. I krew. I klątwy.

Lidia pognała za Ottonem na złamanie karku. Znowu to poczuła. Coś nadchodziło. Coś okropnego. I ciągle byli odrobinę spóźnieni.

Ledwo zarejestrowała kolejny trzask. Dużo trzasków. Szyby na ulicy zaczęły pękać. Budynek po budynku. Rozległy się krzyki mieszkańców. Lidia zasłoniła się rękami, ale Otto nie dał jej się zatrzymać. I słusznie. Wpadli za zakręt i przywarli do ściany.

Fala szkła została za nimi. Lidia uświadomiła sobie, że gdyby stanęła na środku tamtej ulicy, to prawdopodobnie by tego nie przeżyła. Nie w tym pechowym dniu.

– Co teraz? – wydyszała.

– Na pewno nie północna brama – rzucił Otto. Pobiegli dalej.

– Czemu nie?

– Słyszałaś Oscara! Widle płoną!

Lidii przeszło przez myśl, że demon, którego widzieli z Alfredem musiał już spotkać ten swój upragniony los. Alfred.

Zatrzymała się gwałtownie. Czy on w ogóle wiedział, co się dzieje? Skąd miał wiedzieć?

Na ulicę wpadły jakieś ciemne postacie. Ludzie. Zwykli mieszkańcy miasta. Oni też dokądś biegli.

Otto zatrzymał jakąś kobietę:

– Co się dzieje?!

– Pożar – odkrzyknęła nieprzytomnie.

– Widle?

– Cała dzielnica!

Wyrwała się i pobiegła za resztą. Otto ruszył w przeciwnym kierunku. Obejrzał się na Lidię.

– Czemu się zatrzymałaś? – W jego oczach błysnęło zdziwienie.

– Kier jest zajęta – rzuciła – a ktoś musi kazać Alfredowi wyciągnąć się z celi.

Wpatrywał się w nią dobre kilka sekund.

– Poradzi sobie...? – spróbował. Użył zbyt niepewnego tonu. Wiedział, że przegrał zanim, w ogóle otworzył usta.

– A wiesz w ogóle, gdzie go trzymają? – zapytał, poddając się.

– Nie mam pojęcia.

Pokiwał głową, jakby się tego spodziewał. Więcej ludzi przebiegło przez ulicę. Zaczęli napływać od strony Widli. Kierowali się do południowej bramy. Uciekali z miasta. Z każdą chwilą pojawiało się ich coraz więcej. Ta inwazja była inna niż te opisywane w gazetach. Mieszkańcy nie tkwili w błogiej nieświadomości do rana. Pożar musiał ich wybudzić. Otwierały się okna kamienic. Trzaskały drzwi. Z oddali dobiegały wątłe echa krzyków.

– No to masz szczęście, że ja wiem – rzucił nagle Otto. Ruszył pod prąd. Nadbiegający ludzie nie patrzyli, gdzie szli.

Pobiegła za nim.

– Skąd...?

– Cytadela to historyczny budynek. Najstarsze czynne więzienie w kraju. Zabytkowa szubienica.

No tak. Znał te stołeczne przewodniki na pamięć.

– Kier mnie zabije – mruknął.

– Oby miała okazję – powiedziała Lidia - Źle to zabrzmiało – zreflektowała się – chodziło mi o to, że...

– Wiem, o co ci chodziło.

Znaleźli się na jednej z głównych ulic miasta. To wyglądało, jakby nikt nie spał. Jakby wszyscy, którzy mogli, wyleźli z domów i mieszkań i postanowili znaleźć się akurat tu. Roiło się od tłumów. Ludzie stali i przekrzykiwali się, wymieniając informacje. Niektórzy próbowali przeciskać się w kierunku bram. Tłok. Ścisk. Gwar. Urywki sprzecznych rozmów. Nawoływania. Lidia chwyciła Otto za rękę.

– Nie zgub mnie – rzuciła. Nie miała pojęcia, czy w ogóle ją usłyszał. Było tak strasznie głośno. Pruli przez spanikowane masy ludzkie, próbując znaleźć jakieś wyjście. Na rogu ulicy utknął jakiś powóz. Kawałek dalej kolejny. Jeśli pasażerowie sądzili, że uda im się opuścić to miasto w ten sposób, to grubo się mylili. Nie teraz i nie przez tę konkretną ulicę. A może utknęli tu, wracając z jakiegoś nocnego przyjęcia? Mieli pecha.

Zawiał wiatr, który przyniósł ostry, gryzący zapach. Widle nie były daleko. To musiał być dym. Jakaś kobieta narzekała, że nie może oddychać. Ktoś inny uspokajał płaczące dzieci.

Coś załopotało nad głowami ludzi. Rozległy się krzyki i pomruki. Lidia zadarła głowę. Skrzydlate monstrum. Zakołowało nad ulicą. I rozpętało się piekło.

Spanikowany tłum rzucił Lidią w bok. Ktoś uderzył ją w tył głowy. Ktoś popchnął dalej. Nastał jeden wielki lament. Czerwone skrzydła krążyły i krążyły, a tłum szalał z trwogi. Lidia straciła poczucie kierunku.

– Otto! – wrzasnęła. Ale już go nie było. Nie mogła go wypatrzeć. Nic nie mogła wypatrzeć. Plątanina rąk. Twarze. Łokcie. Nogi. Miała wrażenie, że panikujący ludzie po prostu obrócił nią dookoła jej własnej osi. Dała się nieść temu zbiorowisku. Nie było innego wyjścia.

Miasto, które tak kochało opowieści, ugięło się na sam widok jednej z nich. Tak długo powtarzało koszmarne historie, a teraz koszmarna historia przyszła straszyć w prawdziwym życiu. Baragan, czerwony, północny smok. Ludojad. Tyle, że to nie był smok. To był ogromny blady mężczyzna. I był tutaj, a nie tam, gdzie Lidia ostatni raz widziała resztę bogów. Nie chciała myśleć, o tym, co to mogło oznaczać.

Baragan zatoczył jeszcze jedno koło i zniknął za ciągiem kamienic. Nie zabrał ze sobą paniki. Minęły długie, długie minuty zanim Lidia mogła znowu utrzymać się pewnie na nogach. Ludzie zupełnie ją poobijali. Zastanawiała się, jak to możliwe, że ta śmierć, która próbowała dopaść ją od tylu miesięcy, nie dorwała jej właśnie tu i właśnie teraz. W najgorszym możliwym miejscu, w którym można było zginąć. W najboleśniejszy możliwy sposób.

I nawet, kiedy tłum trochę zwolnił, Lidia nie mogła się zatrzymywać. Nie miała pojęcia, gdzie podział się Otto. Trzymał ją mocno, ale potęga tego zbiorowiska przerażonych ludzi po prostu rozerwała ich splecione dłonie. Nie było na to siły.

Nie wiedziała, ile tak błądziła bez planu i kierunku, ale w końcu nurt ulicy wyrzucił ją gdzieś w jakiś boczny zaułek, a stamtąd, korytarzami, dziedzińcami i wąskimi przejściami przedarła się na zupełnie inną ulicę. Ta była prawie pusta. Tutaj dym był ostrzejszy. Wiatr niósł czarne strzępy. Gryzło w oczy. Widle musiały być naprawdę, naprawdę blisko. Ledwo dało się oddychać. W oddali widać było pomarańczową poświatę.

Przystanęła na moment i oparła się o ścianę kamienicy. To nie było dobre miejsce na łapanie oddechu, ale musiała zebrać myśli. Nie wiedziała, dokąd pójść. Jak odnaleźć teraz Otto. Jeszcze się nie poddawała. Jak dotąd spotkała ją tylko jedna bardziej beznadziejna sytuacja. A przecież wyszła z niej cało. To, co zobaczyła dzisiaj nadal było spacerem w porównaniu do tamtego okropnego, ostatniego dnia po jej stronie świata.

Tak, dzisiaj było minimalnie lepiej. Widziała martwe zwierzęta, walczących bogów, była poobijana, zmęczona, chyba miała wyłamany kciuk i okropnie bolał ją lewy bok, ale to było nic. Dziś jeszcze nikt nie wbił jej noża w bark. Nikt nie twierdził, że przynosiła pecha i rzucała uroki. Nikt nie urządził na nią niekończącej się obławy.

Ruszyła dalej. Jak zawsze.

Nagle ktoś wybiegł zza zakrętu. Lidia obejrzała się. Śmignął obok niej jasnowłosy chłopiec. Usłyszała za sobą szum. Odwróciła się z powrotem i prawie uderzyła w coś szorstkiego. Odskoczyła z westchnięciem. Słomiana kukła. Lidia wpatrywała się jak urzeczona w błyszczące, fioletowe guziki. Minęło pół roku odkąd ostatni raz widziała tego stracha na wróble, ale o pomyłce nie było mowy. Dziwne pół roku.

Tutaj, w środku ciemnego miasta, z jego kamienicami i brukiem, kukła wyglądała zupełnie nie na miejscu. Jakby ktoś ją wyjął z książki i wsadził do nie tej bajki co trzeba. Szumiała. Świat zwolnił na długi moment.

A potem znowu ruszył, kiedy dopadł do nich dyszący chłopiec. Miał kocie oczy.

– Szkiele – zawołał, zwracając się do kukły – życie ci niemiłe?! Musimy iść!

Rozległ się świst. Chłopiec spojrzał na Lidię. Zachłysnął się, jakby dopiero teraz ją dostrzegł. Zmierzył ją od stóp do głów i wydał z siebie dziwny dźwięk.

– To jest beznadziejny przypadek. Nie ma co zbierać – powiedział, ciągnąc kukłę za wielkie słomiane ramię. Spieszyło mu się. Panicznie mu się spieszyło. Oczy miał rozbiegane. Włosy sterczały mu na wszystkie strony. – Widzisz, co za nią lezie. Albo to przeżyje, albo nie.

– Co za mną lezie? – zapytała, odwracając się. Ulica była pusta. Lidia zmrużyła oczy w gryzącym dymie. Nic za nią nie lazło. Nic widzialnego. Bo to niewidzialne czuła aż za dobrze. Szła za nią jej własna śmierć. Od tylu miesięcy.

Zaczęło do niej docierać, że niektórzy naprawdę widzieli coś, czego ona nie widziała. A to zdarzało jej się bardzo rzadko. Potrafiła obserwować. Jak nikt.

– Przydatna, przydatna – zagderał chłopiec – nic z jej przydatności, jak się przekręcimy!

Szum nie ustawał.

– No dobrze – rzucił chłopiec – nie płacz już.

Zanurzył obie ręce w tobołku, który ze sobą niósł. Wyjął garść jakichś ciemnych krążków i wcisnął je niedbale w ręce Lidii. Tak ją zaskoczył, że ledwo je złapała. Kilka wyślizgnęło jej się z rąk i opadło na bruk. To były guziki. Mnóstwo guzików.

Chłopiec pociągnął kukłę:

– Zadowolony? To chodź!

Zaszumiało.

– Na wszystkich bogów! – Zaczął kląć. – Szkiele, nie jesteśmy cudotwórcami! Jeśli tyle jej nie pomoże, to nic jej, do cholery jasnej, nie pomoże! I tak przeżyła więcej niż powinna! Może i nie masz ciała, ale jak będziesz sterczeć tak dalej, to zaraz zrozumiesz, co musiałem znosić...

Znowu pociągnął słomiane ramię. Tym razem kukła ustąpiła. Zaczęła iść. Chłopiec nie czekał na jej marsz. Pobiegł przed siebie. Zniknęli za kolejnym rogiem.

Lidia wcisnęła guziki do kieszeni spódnicy. Nie miała lepszego pomysłu. Ostatni prezent w końcu trochę jej się przydał. Może ta sterta drobiazgów też miała jakieś zastosowanie. Nigdy nie wiadomo.

Zakaszlała od dymu. Całe kłęby zaczęły wciskać się na ulicę. Jakby nadciągała bura mgła. Kamienice po lewej stronie drogi zaczęły się przejaśniać. Od środka. Jakiś kształt zamajaczył pomiędzy nimi. Postać. Człowiek. Kobieta?

Kobieta. Szła spokojnie wśród gęstniejących oparów. Coś rytmicznie stukało. Lidia już chciała się odezwać, ostrzec nieznajomą, skierować ją jak najdalej od tego ognia – powstrzymała się. Instynkt.

Kobieta wyszła z najgęstszej warstwy dymu. Zatrzymała się na skrzyżowaniu, stawiając przed sobą parasol. Był biały. Jak jej sukienka. Jak jej luźny warkocz. Jak jej rękawiczki. Jak porcelanowa cera. I tylko oczy wyrywały się bieli. Były niebieskie. Rażąco niebieskie.

Na widok Lidii przekrzywiła głowę w bok. Zmarszczyła brwi, uśmiechnęła się lekko i zaczęła się zbliżać. Kilka miarowych kroków później ręka w koronkowej rękawiczce ujęła dłoń Lidii i skierowała ją na swoje ramię.

– Mam wrażenie, że zmierzamy w tę samą stronę – odezwała się kobieta. Nie musiała jej nawet ciągnąć. Nic nie musiała. Ruch był tak bezpretensjonalny, jakby to była najnaturalniejsza sprawa w świecie. Dwie znajome. Spotkały się przypadkiem. W piękny dzień. I spacerowały.

To była Sophia. Pasowała do opisu aż za dobrze. Może i miała kilka różnych osobowości, ale wygląd niezależnie od wariantu był zawsze jeden. I to jeszcze zgodny z prawdą. Zaskakujące.

– A ta „strona" to...? – zagadnęła po chwili Lidia. Gdyby ktoś jej powiedział, że będzie spacerowała po płonącym i szalejącym mieście z mordercą bogów pod ręką, to... prawdopodobnie uznałaby to za całkiem możliwe. Miała dryg do takich spraw.

– Cytadela – padło.

– Czy ja to przeżyję?

– Też sobie kiedyś zadawałam to pytanie. Teraz już nie zadaję.

Lidia zasłuchała się w stukot parasola. Brzmiał... rytmicznie. Dziwnie rytmicznie. To nie były proste takty kroków. Owszem, czasami zgadzało się z tempem ich spaceru, ale to chyba był przypadek.

– Zauważyłaś? – zapytała Sophia. Uśmiech nie schodził jej z ust. Byłaby taka przyjemna, gdyby Lidia nie wiedziała, jakim była potworem.

– Zauważyłam – odpowiedziała – ale jeszcze nie wiem, co dokładnie.

Minęły ludzi, którzy wynosili coś z płonącej kamienicy. Meble. Próbowali ratować swój dobytek. Nie zwrócili na Sophię uwagi. Na Lidię też. Jakby obie nie istniały.

– Na Południu brzmi słabiej – rzuciła nagle Sophia – kiedyś musiałam spać nad samą taflą, żeby to czuć. Teraz w ogóle się nie budzę. Słucham. W tym roku jest wyjątkowo głośno. Ale nie tutaj... Nie tutaj.

– Co jest głośno?

Przez minutę czy dwie Sophia milczała. W końcu przystanęła na moment i pokręciła głową.

– Wybacz. Trochę za dużo myślę. Czasami o tobie zapominam.

Ruszyła dalej.

– Mówi mi „idą po mnie" – podjęła - I tyle.

Lidia zapatrzyła się w stukający parasol. „Idą po mnie". Nie pasowało.

– Bo mówi w staropółnocnym – wyjaśniła Sophia. Powiedziała coś w obcym języku i nagle melodia stała się oczywista. To miało sens. Inny akcent. Inna długość słów. Sophia mruczała i mruczała.

– Brzmi prawie jak kołysanka – zauważyła Lidia. Im dłużej to trwało, tym trudniej było jej wyobrazić sobie, że kiedykolwiek mogłaby przestać słuchać. To było trochę podobne do uczucia, którego doznawała czasami, kiedy znajdowała ładny kamyk na plaży. Jeśli jakiś przykuł jej wzrok, to z każdą chwilą było coraz trudniej odpuścić. Coraz trudniej zostawić go w miejscu. Biedny, samotny kamyk. Ładny kamyk. Zastanowiło ją to.

– I cały czas to nucisz? – zagadnęła.

– Cały czas.

– Więc zawsze słyszysz muzykę?

Uśmiechnęła się.

– Rozumiesz.

– Nie denerwuje cię to?

– Nie. Denerwuje mnie, że inne myśli to zagłuszają. I nie mam gdzie ich odłożyć. – Zastukała delikatnie we własną skroń. Nawet ten gest utrzymywał specyficzny rytm. – Za mało miejsca.

– A nie mogłabyś przestać tyle myśleć?

Sophia zaczęła się delikatnie śmiać. Jeszcze zanim Lidia skończyła swoje pytanie. Prawdopodobnie w tej rozmowie wcale nie trzeba było używać słów. Myśli by wystarczyły.

– A próbowałaś kiedyś odpuścić uciekanie...? – zagadnęła, zerkając w bok. Jej ton zabrzmiał dokładnie tak samo. Przedrzeźniała ją i obserwowała jednocześnie. Ależ te oczy były intensywne.

– Jestem ciekawa, co byś powiedziała, gdybyś zobaczyła moje – stwierdziła od razu Sophia.

Definitywnie nie trzeba było używać słów. Wszystko wiedziała. Ale Lidii przypomniały się słowa Kier. Po co robić cokolwiek. Po to, żeby cokolwiek robić. Więc mówiła. Na głos.

– A te nie są twoje? – zapytała, próbując mimo wszystko na swoją rozmówczynię patrzeć.

– Kolor się zgadza – zauważyła Sophia – wyraz nie bardzo. Jest pożyczony. Powiedzmy, że nie jestem tak ekspresyjna.

Lidia nic nie powiedziała. Ale miała przeczucie. Instynkt. Instynkt. Instynkt.

Zaraz stanie się coś strasznego. Coś potwornego.

– Chcesz guzik? – zapytała zanim zdążyła się zastanowić nad tym, co właściwie oferowała i dlaczego.

Sophia pokręciła głową.

– Ja nie potrzebuję guzików. Prosto w ogień. Zawsze prosto w ogień... – urwała.

Lidia stanęła jak wryta. Dotarło do niej, dokąd szły. Kto obok niej szedł. Czym ten potworny bóg się właśnie zajmował. Że po jej prawej stronie szalały płomienie. Że przez ulice uciekali ludzie. Że było głośno. Że Sophia szukała Alfreda. Że nie było żadnej muzyki.

Poczuła się, jakby wzięła wdech po raz pierwszy od dziesięcioleci.

Rozejrzała się. Nie było Sophii. Spojrzała na własne ramię. Nie było ręki w koronkowej rękawiczce. Stała tak blisko ognia, że zaczynało ją parzyć samo powietrze. Odskoczyła. Uderzyła plecami w coś twardego. Mur miejski. Dobrze, że plecak zamortyzował trochę zderzenie.

Przed sobą miała zbliżającą się powoli pożogę. Za sobą mur. Nie miała pojęcia, która to była część miasta. Sophia gdzieś ją wyprowadziła. Sprawiła, że teraz całkiem się zgubiła.

Trudno. Byle do przodu. Choć może nie dosłownie.

- Nie tym razem – mruknęła, patrząc na szalejące płomienie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro