Początek cz. I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Lidia stała w salonie pogrążonym w mroku. Zanim zaszło słońce widziała energiczny ruch firanki w oknie sąsiedniego domu. Nie potrzebowała mocnego światła, żeby wiedzieć, o co chodziło. Pani Ranlant wtykała nos w nieswoje sprawy. Tym razem była odrobinę usprawiedliwiona. Odrobinę.

Otto siedział na schodach, odkąd wrócił z poczty. Prawie codziennie tam zaglądał. Listy przestały wpadać do skrzynki. Nic nie nadchodziło. Aż do dzisiaj. Jego wycieczka musiała zakończyć się sukcesem.

Najpierw czytał kolejne kartki, a potem po prostu się zamyślił i trwało to już dobrą godzinę.

Na zewnątrz wcale nie było przyjemnie. Cały dzień padało i choć strumienie wody w końcu ustały, to siedzenie w tym chłodzie nie mogło być zdrowe. Może i Otto był w jakimś sensie artystą, ale naturę miał raczej praktyczną. Wolał miewać swoje przemyślenia w warunkach, które nie przyprawiały o zapalenie płuc.

Lidia westchnęła. Miała kolejny pechowy dzień i wolała nigdzie się nie ruszać, ale zgarnęła z fotela gruby sweter, wciągnęła go przez głowę i ruszyła do drzwi wejściowych. Czasami trzeba było trochę pomarznąć, jeśli przyjaciel tego potrzebował. A chyba potrzebował.

Nie pomyliła się co do temperatury. Sweter był bardzo na miejscu. Wiosna jeszcze na to Południe nie dotarła, ale jeśli wierzyć podręcznikom, to zbliżała się małymi krokami. Wierzenie podręcznikom było jednak ryzykowną sprawą. W końcu twierdziły, że w tym kraju srogie zimy paraliżowały Północ i sprawiały, że nawet na Południu wyciągało się sanie. Tymczasem w tym roku śnieg spadł może ze dwa razy. I nie wytrzymał nawet tygodnia.

– Coś cię gryzie? – zagadnęła Lidia. Strząsnęła krople wody z żelaznej barierki i oparła się o nią delikatnie. Uświadomiła sobie, że oboje z Ottonem byli teraz ustawieni dokładnie tak, jak wtedy, kiedy oglądał dom latem. Brakowało tylko czajnika. Na kolanach Ottona leżały trzy grube koperty. Listy Victorii. Mdłe światło z korytarza i tarasowej lampy padało na jej eleganckie pismo. Litery były odrobinę rozmazane. Koperty musiały zmoknąć po drodze.

– Poczta w końcu ruszyła – wyjaśnił Otto. Przez kilka tygodni nie miał żadnych wieści z domu.

Wielu ludzi narzekało na opóźnienia. Szwankowała nie tylko korespondencja. Cały transport doświadczał problemów. Nigdzie nie można było dostać soli.

– Cornelius nie żyje – powiedział znienacka Otto. Zaskoczył Lidię.

– Argo...? – zawahała się. Minęło kilka dni od dziwnej wizyty Oscara. Miała tę rozmowę świeżo w pamięci. Z tego, co rozumiała, Kier i Oscar zakładali, że Argo znajdował się teraz pod kontrolą Sophii. Może jednak coś poszło nie tak.

– Jonne – rzucił Otto.

Zupełnie ją zaskoczył. Nie spodziewała się tego. Z trójki Corneliusów w obecnych okolicznościach był chyba najmniej logicznym kandydatem do nagłej śmierci.

– Ale jak...?

Otto zagryzł wargę.

– Pamiętasz, jak mówiłem ci, że podejrzewałem go o romans?

– Mniej więcej. To znaczy... – potarła czoło – tam było sporo zaskakujących detali, więc...

– W każdym razie coś o jakiejś kobiecie mówił i tak mi się teraz wydaje, że to była ta cała Sophia.

Lidia przyjrzała mu się uważnie. Zabierał się do tej rozmowy od jakiejś dziwnej strony. A może to ona zadawała złe pytania.

– Czy z Bernadette wszystko w porządku? – zagadnęła ostrożnie. Jak dotąd nic o niej nie powiedział. Przecież Jonne był jej mężem. Ślub z rozsądku czy nie. Jonne czy nie Jonne, jego śmierć musiała wszystko zmienić. Nie była teraz pewna, czy mieli jakieś dzieci. Chyba nie.

To, co jej Otto czytywał było dość powierzchowne. Victoria nie miała pisarskiego talentu Otto. Zdawała raczej suche raporty. „Bernie była na przyjęciu", „Bernie ma nowych sąsiadów", „Byłyśmy z Bernie u modystki".

Otto potarł twarz dłońmi. Było w tym ruchu coś gwałtownego.

– Oczywiście, że nie jest w porządku – wymruczał. – Wyszła z domu pełnego martwych ludzi. – Podniósł jedną z kopert i natychmiast ją opuścił. – Victoria pisze, że tkwi w ciężkim szoku.

To stąd Otto brał te zaskakujące wnioski o Sophii. Jonnego nie dotknęła jakaś nudna śmierć zwyczajnych zjadaczy chleba. Tam się coś wydarzyło. Coś okropnego.

– Bernadette jest u twoich rodziców?

– Aha.

A więc była bezpieczna. Chyba.

– Co się właściwie stało?

Lidia była zaskoczona i zaalarmowana, ale miała zdecydowanie więcej dystansu niż Otto. Jej myśli wędrowały już w kilku zupełnie różnych kierunkach.

Pan Cornelius wyjechał miesiąc temu. Margaret mówiła, że wyglądał, jak wrak. I że Argo znowu namieszał. Ta śmierć Jonnego musiała się wydarzyć jakiś czas temu. Pan Cornelius wiedział już wtedy. Dlatego tak szybko się stąd zwinął. To musiało być to. Ale tutaj nikt o tym nie mówił. Zginęło w tym całym zamieszaniu? Wiadomość nie dotarła?

I co Otto planował teraz zrobić? Wyjechać? Wrócić do domu? Czy to, że Jonnego już nie było, cokolwiek zmieniało w jego sytuacji? Coś musiało zmieniać.

– To brzmi, jak te opowieści z miast – powiedział Otto. Uszkodzona powieka trochę mu drżała. – Jonne i Argo się pokłócili. Nie za wiele da się z Bernie wyciągnąć. Tyle, że trochę nie było jej w domu, a jak nad ranem wróciła, to było po wszystkim.

– Nad ranem?

– Ktoś ją gdzieś wywlókł i bała się wracać. Nie mam pojęcia. – Tarł oczy. – Victoria kompletnie nie umie tego opisać... Ja nie do końca rozumiem, co ona właściwie ma na myśli. To brzmi jakby cały dom pękał w szwach...

– Służba?

– Może. I wszyscy byli martwi. Oprócz Argo. Argo zniknął.

Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Ponure spojrzenia.

– Trzeba to powiedzieć Kier – rzuciła po chwili Lidia – wersja Oscara po prostu się potwierdziła. Masz rację, to brzmi jak te ataki na miasta. Tylko w miniaturowej skali... Oscar mówi prawdę.

Dreszcz przegalopował jej po plecach, kiedy uświadomiła sobie sens własnych słów. Przestraszyła się tego, co nadchodziło. Ze względu na siebie, na Otto. Ze względu na Kier i resztę bogów. Nawet Alfred, który tkwił teraz gdzieś w tym mieście, odcięty od świata – jego też ta ciemna, nieznana siła miała na celowniku.

– Nie tylko Kier potrzebuje ostrzeżenia – powiedział Otto – Źle zrobiłem, że tak zwlekałem z tą rozmową...

Lidia rzuciła mu pytające spojrzenie.

– Pan Maturin – wyjaśnił.

Lidia zaskoczyła. W sekundę. Otto miał rację. On też mógł być bogiem. Ta jego ekscentryczna wiedza pasowała do kryteriów. I jego pracownik był z tym powiązany.

– Mogliśmy zapytać Kier... – mruknęła Lidia.

– Myślisz, że się znają? Alfred chyba by coś powiedział?

– Może sam nie wiedział.

Całą historię z mężczyzną w piwnicy skwitował stwierdzeniem, że Jonne zawsze był przedsiębiorczy. I tyle.

– Ale my sobie tę pogawędkę ucięliśmy zanim dowiedzieliśmy się, że Kier jest bogiem – zauważyła po chwili Lidia – może nic nie powiedział, bo bronił jej prawa do sekretu? Nie wiem jak ty, ale ja bym na pewno zaczęła zadawać niewygodne pytania. Mnóstwo niewygodnych pytań.

– I to twoje podejście jest dobre – westchnął Otto – Musimy przestać gdybać i mówić wprost, co się dzieje. Myślę, że mamy wiele potrzebnych informacji, tylko nie potrafimy się dogadać, żeby zebrać je do kupy w jakąś sensowną całość.

Kot pani Ranlant przyplątał się na taras i zaczął ocierać się Lidii o nogi. Musiał przemknąć przez trawnik, bo miał wilgotne futro.

Słowa Ottona dały Lidii do myślenia. Miał rację. To pewnie nie był dobry moment, ale nie należało taić żadnych informacji.

– Coś próbuje mnie zabić – powiedziała – od miesięcy.

Otto milczał. Rzuciła mu badawcze spojrzenie. Patrzył przed siebie, na ogród tonący w ciemności.

– Zauważyłem – powiedział w końcu.

– Naprawdę? – zdziwiła się.

– Mam oczy. Za często jesteś o włos od katastrofy. Czasami nawet o tym nie wiesz.

– Naprawdę? – powtórzyła cicho. To już nie było pytanie. Zamyśliła się. A potem postanowiła się przyznać:

– Dzisiaj też. – powiedziała – Czasami długo mam spokój, aż w końcu przychodzi taki pechowy dzień i... dzisiaj szafa. Musisz mi potem pomóc z podnoszeniem.

Nie chciało jej się wyjaśniać dalej, ale Otto chyba zrozumiał, bo tylko pokiwał głową.

Mebel nadal leżał na podłodze jej pokoju. I trochę bolała ją stłuczona stopa. Tym bardziej, że kot pani Ranlant postanowił przysiąść na jej butach i czuła delikatny nacisk jego łap. Mruczał.

– Pomogę jak wrócę – rzucił Otto. Wstał i ruszył ścieżką.

– Dokąd idziesz?

– Do Kier – wyjaśnił. Pomachał kopertami, które nadal ściskał w ręku. – Opowiedzieć... To nie może czekać.

– Chcesz żebym z tobą poszła?

– Lepiej nie – powiedział szybko. Wyglądał na zmartwionego. – Po prostu nie ruszaj się za bardzo dopóki nie wrócę, dobrze? Skoro masz ten swój... dzień.

– Racja.

Ale wcale jej się to nie podobało. Nie było reguły. Dlatego na co dzień nie bała się tych wszystkich miejsc i ludzi, i intryg. Mogła nie drgnąć nawet o milimetr, a i tak istniało ryzyko, że dach zawali jej się na głowę. Otto wyglądał jakby miał podobne przemyślenia. Stał i uderzał rytmicznie plikiem kopert we własną nogę.

– Po prostu nie zrób sobie krzywdy – stwierdził. Zmarszczył brwi. Chyba nie był zadowolony z tego, co powiedział. W końcu odszedł.

Lidia nie ruszyła się z miejsca. Patrzyła w gęsty mrok. Okna pani Ranlant były zbyt daleko, ale miała mgliste wrażenie, że gdyby tylko było dość jasno, to dostrzegłaby ruszającą się firankę. Pani Ranlant nie miała złych intencji. Odkąd Ana wyszła za mąż miała po prostu za dużo wolnego czasu i za mało ekscytacji w życiu. Z Aną u boku raczej nie można było narzekać na brak wrażeń.

Nagle Lidia uświadomiła sobie, że kot pani Ranlant znowu uciekł. No tak. Leżał teraz na jej stopach. Trzeba go było znowu odnieść. Sprawiał wrażenie, jakby życie dachowców nie było mu obce, ale to były tylko pozory. Czasami podczas swoich eskapad na podwórko zjadał coś, co tylko delikatnie odbiegało od jego ścisłej diety i zwracał potem cały obiad. Najczęściej na poduszki pani Ranlant. Lidia westchnęła.

Zgięła się wpół, żeby zgarnąć kota z własnych stóp. Zamarła. Przez chwilę bała się poruszyć. Z kotem było chyba coś nie tak. Leżał na boku. Oczy miał otwarte. Dotknęła go. Nie ruszył się. Dotknęła mocniej. Nic.

Zerwała się, kiedy coś przecięło ogród i opadło na trawnik. Blade światło padło na coś małego i szarego. Zmrużyła oczy. Ptak. To był martwy ptak. Drugi upadł kawałek dalej. Zastygł w jakimś spazmatycznym skurczu.

– Otto! – zawołała Lidia. Własny głos sprawił, że dostała gęsiej skórki. Był bardziej spanikowany niż wypadało. Ale zaszło słońce i miała przed domem trzy martwe stworzenia, które straciły życie w przeciągu jakichś dwóch minut. Panowała cisza. Zupełna cisza.

Nagle Lidia odzyskała klarowność myśli. Nie mogła na tych schodach zostać. Już się zrywała, żeby pobiec ścieżką, ale zmieniła kierunek. Może to, co właśnie zobaczyła było czystym przypadkiem, ale bardzo mocno w to wątpiła. Wbiegła do domu z jasnym planem w głowie.

Przecięła korytarz. Prawie wpadła na szafę, która zalegała na podłodze. Przecisnęła się obok niej, żeby sięgnąć pod łóżko. Plecak. Zabrała swój plecak.

Potem znowu przecisnęła się obok szafy. Ledwo udało jej się zmieścić w drzwiach, które blokował mebel. Przeszła na drugą stronę domu. Porwała z krzesła torbę Otto. Nie miała pojęcia co tam trzymał, ale na wszelki wypadek wpakowała do niej kilka kompletnie przypadkowych ubrań z komody. Miała nadzieję, że to był tylko fałszywy alarm. Że to, co robiła wcale nie było potrzebne.

Odruchowo ruszyła do frontowych drzwi Otto, ale zawróciła. Były zamknięte. Wróciła tak, jak weszła. W biegu zerknęła na trawnik. Kolejny ptak leżał tuż przy furtce. To nie był przypadek.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro