Stolica cz. I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


– Cofam. Każde. Pieprzone. Oskarżenie. – Kier splunęła krwią.

Oscar nic nie powiedział. Chrupnęło, kiedy nastawił sobie szczękę. Miał szczęście, że cios wymierzył młody Ezra, a nie Baragan. Ezrę zgubili gdzieś na płonących Widlach. Całkiem możliwe, że spłonął. Sophia chyba nie do końca o nim pamiętała. Albo nie bardzo szło jej kontrolowanie go.

Wątpliwy zaszczyt zmierzenia się ze skrzydlatym manekinem przypadł Kier. Manekin grasował teraz gdzieś indziej, trzepocząc tymi swoimi czerwonymi piórami. Wyszedł z tego starcia prawie bez szwanku. W przeciwieństwie do niej. Ona pół siedziała, pół leżała na zakurzonej posadzce, pełnej drobnych opiłków, i zaczynała poważnie myśleć, że to może być ostatnia noc jej drugiego życia.

Odgarnęła włosy, które poprzylepiały jej się do spoconego policzka. Były lepkie od krwi. Przez dobre pół godziny nic nie słyszała na lewe ucho. Teraz słuch powoli wracał.

– Gdyby nie ta choroba... – zaczęła, podciągając się wyżej. Oscar uniósł dłoń. Powstrzymywał ją od mówienia.

– Nie obwi... – chciał dokończyć, ale nie mógł. Skrzywił się.

Szczęka nie naprawiała się tak szybko, jak kilkanaście pierwszych złamań. Oboje zaczynali powoli odczuwać skutki tej nocy. Okazało się, że zranić bogów było stosunkowo łatwo. Zranić tak, żeby chociaż na chwilę ich unieruchomić? Trudniej. Zwłaszcza, że ci opętani nie mieli normalnych reakcji na ból. Nie zawsze. Tak długo, jak długo mogli się ruszać, korzystali z okazji. Ale celem nie było przecież okaleczanie ich w nieskończoność. Uwolnić albo zabić. Tylko że uwolnić się nie dało.

– Nie obwiniaj się – powiedział w końcu Oscar. Widocznie szczęka wróciła na swoje miejsce. I dobrze. Bo nie byli bezpieczni. Nikt w tym mieście nie był bezpieczny. I mieli bardzo konkretne zadanie do wykonania. Jedno z wielu tej nocy.

Zadrżały ściany budynku. Horace. Dostał równie mocno, ale miał teraz najwięcej motywacji, żeby się nie zatrzymywać. Kier już wiedziała, że nigdy nie zapomni wyrazu jego twarzy, kiedy zobaczył Pauline. Tyle lat szanował wszystkie jej paskudne wybory, a teraz obrywał rykoszetem. Właśnie te wybory sprawiły, że Pauline znalazła się tu, gdzie się znalazła. Ścigał ją, żeby ją zabić. Własną córkę. I trzeba mu było pomóc.

– Myślisz, że sam to zrobi? – rzuciła Kier. Ściany znowu zadrżały. Podniosła się z podłogi, sprawdzając, czy jej własny bok przedziurawiony kawałkiem fabrycznego żelastwa przestał w końcu krwawić. Przestał.

Oscar opierał się o skrzynię. W ręku miał jeden ze swoich dziwnych nożyków. Skalpel? Bawił się nim nerwowo. Gdyby Oscar nie był dużo starszy, to przypominałby jej teraz trochę Argo. Na szczęście Argo jeszcze tej nocy nie spotkali.

– Myślę, że... tak – stwierdził Oscar – Nie wiem, czy ona jeszcze żyje...

Rozległ się syk. Tupot stóp. Jakieś głuche odgłosy. Pauline zbiegła po metalowych schodach. W ślad za nią poszybował rozpędzony kawał maszynerii.

Pauline, nie wiedzieć czemu, upadła na podłogę i przez moment Kier straciła ją z oczu. Zakryły ją skrzynie. To musiała być znowu jakaś komedia, bo Pauline była tak zwinna i sprytna, że jeszcze ani razu jej nie trafili. Nic. Żadnej rany. Żelastwo, które próbowało tę przeklętą dziewczynę dosięgnąć, przeleciało tam, gdzie powinna była znaleźć się jej głowa. Uderzyło w kratę okna. Wgięło ją tak, że pękła szyba.

Oscar wymruczał jakieś przekleństwo. Dość się już nawyciągał szkła z własnych rąk. Gdziekolwiek Pauline ich wabiła, tam trzaskały szyby i pikowały odłamki. Nie była tak zdolna jak ojciec. Jeszcze nie. Ale ze szkłem szło jej najlepiej.

Tym razem to oni ją zagonili. To był magazyn. Albo zakład produkcyjny. Albo magazyn w zakładzie. W każdym razie okien było niewiele, a to co tu trzymano było na tyle ciężkie, że Horace mógł zrobić z tego użytek. Pauline – nie bardzo.

Ogień jeszcze tu nie zajrzał, ale było go już słychać. I czuć. Musiał być blisko.

– Przestań! – załkała Pauline. Dźwignęła się. Teraz prawie leżała na skrzyni. Wlepiała błagalny wzrok w kogoś, kto stał na drugim końcu ciemnej hali.

Żadne z nich się nie nabrało. Za pierwszym razem Kier się zawahała i prawie kosztowało ją to życie. Pauline nie była zbyt silna, ale uderzała znienacka.

Jęczała te swoje błagania i żadne nie było prawdziwie. Momentami nawet nie próbowała udawać, tylko rzucała się na nich z tym nieswoim grymasem wymalowanym na twarzy.

To była tortura. Wyrafinowana tortura wymierzona w jej ojca. I w Kier trochę też. Bo zmagała się teraz z bardzo realną możliwością, że jeśli cokolwiek tej nocy pójdzie nie tak, bardziej nie tak niż teraz, to będzie miała przed sobą podobne zadanie. Sophia już jej to obiecała.

Dobra wiadomość była taka, że wtedy pozbyliby się Sophii. Zła, że po wszystkim zostałby większy problem. Więc Kier wolała wykończyć Sophię własnoręcznie. Gdziekolwiek była.

– Teraz – syknęła. Oscarowi nie trzeba było nic więcej. Śmignął pomiędzy skrzyniami. Zanim dotarł do celu, jego nożyk wykonał swoje zadanie. Przebił rękę Pauline na wylot. Jedna kończyna zdolna do wprawiania obiektów w ruch mniej. Chociaż na moment.

Oscar schował się za jakąś ciężką maszynerią. Ledwo udało mu się wcisnąć w kąt. Otarł się o korbę urządzenia. Musnęła mu policzek i zostawiła na nim smugę smaru.

Kier przejęła drugie ramię Pauline. Wykręciła je w bok, aż trzasnęło i od razu się wycofała. Uskoczyła w tył, bo powietrze przeciął pocisk. Szkło zaryło w skrzynię.

Kooperacja i tak popłacała.

– Horace! – krzyknęła Kier. Jego kolej.

On też wiedział, na co przyszła pora. Aż za dobrze. Kier prosiła w myślach starych bogów, żeby nie zebrało mu się teraz na kolejną próbę oswobodzenia tej biedaczki, bo zadanie było niewykonalne. Nie w tych warunkach.

Sznur zlazł. Jakąś godzinę temu. Gigantycznymi kosztami. Tyle że włosy nadal trzymały. Oscar nie miał pojęcia, czyja to była robota, bo na pewno nie jego, ale Pauline miała ten przeklęty srebrnobiały ścieg wszyty od karku aż po łopatki.

Horace działał. Uszkodzone ramię Pauline zostało przejęte. A potem złapał ją za głowę. Przekręciła się o nienaturalny kąt, a potem jeszcze trochę. I jeszcze. W końcu trzasnęło. Dźwięk był tak okropny, że Horace po prostu ją wypuścił. Ścięła go zgroza. Ten poukładany bóg, który na co dzień trząsł układami całego miasta, był teraz tak samo blisko rozsypki, co jego ofiara. Mentalnej rozsypki.

Ciało Pauline upadło na podłogę. Ale nie zmieniło się w ten upragniony proch. Głowa nadal się trzymała. Zła wiadomość. Bardzo zła wiadomość. Kier miała ochotę po prostu zamknąć oczy i nie patrzeć, ale nie można było tego biedaka z tym zostawić. Bo właśnie próbował zamordować własną córkę. I mu nie wyszło.

Kości zaczęły wskakiwać na miejsce. Kier nie chciała zastanawiać się nad tym, jak parszywy był to ból i czy Pauline, ta prawdziwa Pauline, zamknięta gdzieś tam w środku, przypadkiem go nie czuła. Ale i tak przemknęło jej to przez myśl. Trzeba było ją dobić zanim cała zabawa zacznie się od nowa.

Oscar był szybszy. Odciągnął to, co z Pauline zostało, wyrwał nożyk z jej nadgarstka i uniósł go wysoko. Ostrze nie zdążyło opaść. Kier wrzasnęła, kiedy coś znienacka musnęło jej własne kolano. Strząsnęła to z siebie i w przypływie panicznego strachu zaryła łokciem w skrzynię. Bolało.

Po podłodze powlekły się sznury. Kilkanaście grubych lin i żyłek.

– Znalazła... – sapnął Oscar. Nie skończył. Popchnął przed sobą kompletnie sparaliżowanego Horace'a. Miał rację. Znalazła ich. Znowu. Niech szlag trafi dobijanie. Chwilowo. Sophia znowu wiedziała, gdzie byli i reagowała. Robiła się coraz szybsza.

Horace tkwił w szoku, ale to był dobry rodzaj otępienia. Taki, który sprawił, że nie oglądał się na Pauline. Po prostu pobiegł. Kier pognała za nim. Na wypadek, gdyby jednak coś mu się odwidziało.

Wyjście z budynku było łatwiejsze niż wejście. Teraz mieli przed sobą serię wyłomów, które powstały, kiedy próbowali zabić Maturina. Kier zerknęła w bok, na górę gruzów, pod którymi się znajdował. Zamknęło go tam jak w grobie, ale coś mówiło Kier, że to nie była jeszcze skończona sprawa.

Można się było spodziewać, że to będzie tak wyglądać. Pierwszej śmierci nie dało się powstrzymać i brała z zaskoczenia, ale jak już wzięła, to nic boga nie ruszało. Nawet choroba męczyła i męczyła. I nie zawsze wygrywała. Kier była tego doskonałym przykładem. Upór. Nieziemski upór, żeby tu zostać.

Wybiegli przed budynek. Coś zagruchotało w środku. Kolejny kawał maszynerii. Horace. Próbował zawalić cały ten przeklęty magazyn. Pogrzebać, co się dało, najszybciej jak się dało. Dobrze, że mieli go po tej stronie konfliktu, bo w łapach Sophii byłby prawie drugim Baraganem.

Budynek runął z ogłuszającym hukiem. Kier odskoczyła, kiedy kawałki zewnętrznych ścian potoczyły się po placu. Odprysk betonu podciął jej nogę i upadła. Dźwięki były mocniejsze z prawej strony niż z lewej. Ucho. Lewe ucho musiało jeszcze trochę nadgonić. Jej obrażenia leczyły się najwolniej.

- Przeklęta choroba – syknęła.

Straciła z oczu Oscara. Nie miała pojęcia, gdzie był teraz Horace. Musieli pobiec dalej. Spróbowała ze swoim własnym talentem, ale w tych warunkach sięgała tylko kilka sekund w przeszłość. Akurat tyle, żeby zobaczyć jeszcze raz zawalający się budynek. I tyle. Nic więcej.

Ależ to było wykańczające. I poniżające. O przewidywaniu przyszłości nawet już nie marzyła. Wstyd było przyznać, ale minęło tyle czasu odkąd wyzdrowiała, całe lata, a samo zmniejszanie się nadal stanowiło problem. Na co dzień tak mocno tego nie czuła. Dopiero teraz, kiedy znowu była tak wysoka jak powinna, rozumiała ile te wyglądowe manipulacje pochłaniały zasobów.

Uniosła się odrobinę. Leżała na twardej ziemi, a coś ostrego wbijało jej się w żebra. Gruz. Mały kawałek jakiejś cegły. A może coś innego. O tyle dobrze, że po prostu ją uwierał, a nie dziurawił. Ledwo co ten bok wyleczyła. Podniosła się do siadu.

Coś zaszurało. I zanim choćby drgnęła, spod splątanego żelastwa wysunął się sznur. Złapała za kamień i była gotowa przygwoździć go do ziemi, ale źle wycelowała i przez sekundę miała go na zewnętrznej stronie nadgarstka. Efekt był natychmiastowy. Nawet jeśli krótkotrwały. Zupełne otępienie.

Ale jakaś szorstka dłoń złapała piekielny splot i odrzuciła go na kilka metrów. Kier uniosła głowę. Miała nad sobą Szkiele. Szumiące Szkiele. W środku miasta.

– Umarłam? – zapytała kukłę.

Ale chyba nie umarła. Na pewno nie drugi raz. Jeszcze nie.

Niewielki jasnowłosy chłopiec dopadł sznur, który znowu zaczął się do nich zbliżać, i przyłożył do niego dłonie. Błysnęło małe światełko i sznur stanął w płomieniach. Zwęglił się w kilka sekund.

– „Runy to czarna magia, Michael" – mówił chłopiec. Głos miał nienaturalnie piskliwy, jakby kogoś przedrzeźniał – „I po co ci to, Michael? Za fach jakiś byś się wziął, a nie..." – Kręcił głową. Złapał za kolejny sznur, który nadciągał od drugiej strony i powtórzył manewr. Znowu błysnęło. – Bycie runistą byłoby świetnym fachem – wymruczał. – Wniosek jest jeden. Matki nie zawsze mają rację.

Szkiele dźwignęło zdumioną Kier z ziemi. Stanęła na nogach.

Chłopiec otrzepał ręce, podszedł, manewrując pomiędzy gruzami, i wyciągnął dłoń:

– Michael. Miło poznać.

Przyjrzała mu się podejrzliwie. Wyglądał znajomo. Bardzo znajomo. Ale kontekst jej się nie zgadzał. I ubrania. I oczy.

Wyglądał łudząco podobnie do tego pucołowatego berbecia, którego Sophia targała ze sobą po wszystkich salonach Południa, kiedy umarł Arktur. Ale teraz był trochę większy. Jakby lekko wyrósł.

– Czy ty przypadkiem nie jesteś tym dzieckiem, które Sophia... – urwała, bo Michael skrzywił się i rzucił jej poważne spojrzenie.

Ależ to spojrzenie... nie pasowało. Po pierwsze było zupełnie kocie. Po drugie starsze niż wskazywała twarz.

– Nie jestem z tego dumny – wzruszył ramionami – ale już swoje zapłaciłem. Ostatnio dociera do mnie, że zdecydowanie więcej niż pamiętam. Niż powinienem.

Zrozumiała. Był ofiarą. Jeszcze jedną ofiarą. Trzeba było wtedy Sophię udusić, a nie znosić z uśmiechem jej troskliwe pytania o samopoczucie po chorobie. Przeklęty pomiot.

– Wieczór nowych znajomości – mruknęła i uścisnęła wyciągniętą dłoń. – Kier.

Może i Michael nie był tak młody, jak wyglądał, ale to musiał być nowy bóg. Względnie nowy bóg. Trochę ich Kier przegapiła. Najpierw chorowaniem, a potem... jak to Alfred ostatnio nazwał? „Bawieniem się w dom"?

Szkiele zaczęło torować drogę wśród gruzów. Z jednej strony zapewniały osłonę na tej otwartej przestrzeni, ale z drugiej lepiej było się ruszać. Ogień. Nadciągał ogień.

– Ezrę już poznałaś? – zagadnął w biegu Michael.

Przemknęli przez ulicę i wpadli pomiędzy kolejne magazyny.

– Aha – potwierdziła. - Nie było miło. Sznur trochę przeszkadzał.

Wyjrzała zza rogu. Oscar i Horace gdzieś przepadli. Niedobrze. Naprawdę lepiej było się nie rozdzielać. We trójkę mieli jeszcze jakieś szanse. W piątkę byłoby fantastycznie. Chociaż Szkiele nie stanowiło wielkiej pomocy.

Było dość silne, ale mało przydatne, kiedy w grę wchodziła precyzja. No i łatwo było je uszkodzić. Zerkało co chwilę na rozprzestrzeniające się płomienie. Ogień zostawili trochę w tyle, ale nie na długo.

– I bez niego nie jest zbyt przyjemny – zauważył Michael.

Kier potrafiła to sobie wyobrazić. Ezra wyglądał na trochę zdziczałego. Na pewno nie był typem salonowca.

– Jak każdy bóg z północy – podsumowała.

Szkiele zaszumiało.

– Mówi, że jestem hipokrytą – rzucił Michael – i że mamy przestać gadać i zacząć działać.

Na razie tkwili w zaułku, pomiędzy kamienicami. Dokładnie na styku dzielnic. Z jednej strony płonące Widle, pełne eksplodujących składów. Z drugiej strony zadymione partery sklepów i mieszkań.

– Ty je rozumiesz? – zdziwiła się Kier. Jeszcze zanim zdążył odpowiedzieć, nachyliła się nad kukłą i rzuciła groźne spojrzenie prosto w fioletowe guziki – Po jaką cholerę był ten pierścionek?

Gryzło ją to od miesięcy. Takich prezentów nie dawało się bez powodu. Jeśli chłopak wiedział, co ten chodzący chłopski zabobon szumiał, to po raz pierwszy od sześciuset lat miała okazję się czegoś dowiedzieć.

Rozległ się szelest.

– Mówi, że nie przepada za demonami. A Lidia jest w porządku – wyjaśnił Michael. – Widzieliśmy ją dzisiaj... przelotnie. Jak się znajdzie do rana, to ją zabierzemy.

Przez moment miała ochotę zapytać, czy dziewczyna jeszcze żyła, ale uznała to za tak mało prawdopodobne, że odpuściła. Lidia była jakimś wykolejeniem natury. To się musiało w końcu rozwiązać. Nie było lepszej nocy. Tyle okazji.

Dobrze, że chociaż Otto był normalny.

– Gdzie ją chcecie zabrać? – dopytała jednak. Próbę ewakuacji mogła jeszcze zrozumieć. Nie było tylko jasne, dokąd. I jak.

– Do Twierdzy. Ty masz swój plan na tę noc, a my mamy swój.

– Chcę wiedzieć...?

Uświadomiła sobie, że Szkiele nic jej nie zaproponowało. Chyba było na to trochę za późno. Niedobrze. Nawet w przerwach pomiędzy jednym atakiem choroby a drugim przyłaziło wciskać jej rupiecie. I czasami nawet coś przyjmowała. Nie zawsze miała siłę i czas, żeby kląć i rzucać w nie, czym popadnie.

Michael wzruszył ramionami:

– Przemyśleliśmy sobie opcje i stała się rzecz niebywała. Szkiele przyznało mi rację. Może jeszcze się tutaj uda coś zdziałać, ale jak wszystko się posypie, to mamy jedno bardzo brzydkie wyjście awaryjne. Tylko, że wtedy oboje nie będziemy z siebie dumni...

Szkiele pokiwało głową. I w tej samej chwili rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Nie minęła sekunda, a ciężki kawał szyby znalazł się dokładnie pomiędzy fioletowymi guzikami. Kier zareagowała automatycznie, powalając Michaela na ziemię. Na niewiele się to zdało. Z góry zaczęło coś spadać. Dachówki. Ale żadna nie dotarła do celu.

Błysnęło jasne światło i opadające pociski po prostu odbiły się od niewidocznej tarczy. Przydała się. Bo w następnej sekundzie Pauline zsunęła na nich cały dach kamienicy.

Michael wygrzebał się spod Kier i zerknął na kukłę, która próbowała wyszarpać resztki szkła z własnej głowy. Szumiała, poirytowana.

– Przynajmniej błyszczy – mruknął Michael. Szkiele nie miało nawet czasu się oburzyć.

W następnej chwili dopadł do nich przerażony Oscar i zanim Kier zdążyła pojąć, co właściwie krzyczał, zaczął wyciągać ją spod gruzów. I nagle Szkiele zupełnie straciło zainteresowanie resztką szkła, a czarny humor Michaela rozwiał się, jakby gwałtowny przeciąg zgasił świecę. I oboje zerwali się ze swoich miejsc.

Kier nie miała pojęcia, co się stało, ale Oscar pociągnął ją za sobą i pobiegli. Wyjaśniło się, kiedy uliczna lampa zgięła się w połowie i prawie przygwoździła Michaela do ziemi. Owszem, Pauline, teraz już cała i zdrowa, ścigała ich, miotając szkłem. Ale to nie ona zawaliła dach. To nie ona zgięła lampę. To był Horace. Horace, który miał na sobie cienki sznur. Nieplanowana zmiana podziału sił.

Została im ucieczka. Trzeba było od nich uciec. Choć na moment. Zgubić ich gdzieś. Bo z tymi wszystkimi bogami i tak nie dało się walczyć. To była niekończąca się masakra, w której wszyscy cierpieli i nikt nie wygrywał. Choć Sophia powoli przechylała szalę na swoją stronę.

Jedynym wyjściem było zlikwidowanie jej. Wyeliminowanie źródła ataku. Taki był pierwotny plan i próbowali. Ale nie dało się Sophii znaleźć. Musiała być blisko. Jednocześnie to wyglądało, jakby zapadła się pod ziemię. Czas działał na jej korzyść. Na wielką i małą skalę.

Na małą, bo realizowała swój cel aż za dobrze. Od kilku godzin żyli w jakimś horrorze. Nieustanny kryzys i nic nie szło po ich myśli. Żadnej nadziei na wyrwanie opętanych bogów. Żadnej nadziei na wyjście z tego w jednym kawałku. Teraz ratowali się paniczną ucieczką.

Na wielką skalę też przegrywali. Bo uciekali ulicami, które były puste. Nie tylko, dlatego, że ludzie zaczęli to przeklęte miejsce opuszczać. Również dlatego, że wielu z nich nie żyło. Miasto płonęło. Chaos. Shagot była teraz schowana w Pałacu, za kręgami ochronnymi Margaret, ale Kier wiedziała. Po prostu wiedziała, że jej obóz już się z tego politycznie nie podniesie.

Maja to starcie wygrała. Sophia zorganizowała im tu na Południu ich własną, nowoczesną wersję Wielkiego Terroru. Wykorzystają tę traumę i zaprowadzą tutaj z Mają drugą Północ. Nie bez powodu Baragan krążył nad ulicami, siejąc postrach. Był charakterystyczny, jak włosy Kier. Maja i Sophia dopilnowały, żeby ludzie mieli jasny obraz wroga. Bogowie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro