Stolica cz. II

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


I już kiedy Kier myślała, że gorzej być nie mogło, wypadli zza zakrętu na plac. Prosto w pole rażenia Maturina i Ezry. Żaden z nich nie zginął. Jeden i drugi żywili bardzo mordercze intencje. Niewiele zresztą miała na ten temat przemyśleń, bo od momentu, w którym ich zobaczyła wszystko zaczęło się dziać po prostu błyskawicznie.

Czyjeś ręce oplotły szyję Kier. Wydała z siebie zaskoczony dźwięk i ugięła się pod ciężarem. Pauline. Dziewczyna dopadła do niej, zadrapała jej twarz i wcale na tym nie poprzestała. Ciągnęła ją w dół i desperacko próbowała wydłubać jej oczy. Siłowały się.

Kier ledwo rejestrowała, co się wokół nich działo. Jedno było pewne. Nic dobrego. Obie się o coś ciągle potykały. Krzyki. Huk. Gdzieś odpadł kawał jakiejś ściany. Ból szyi.

Kolejny huk, kolejne potknięcie. Upadek. Złamanie. Syk Pauline powalonej na ziemię. Zupełnie rozstrojony Michael, który rzucił się na dziewczynę. Żeby Kier miała czas zebrać się do kupy. Przegrywali. Beznadziejnie przegrywali.

A potem inne ręce. Kolejne brutalne ręce, które już chciały pozbawić Kier życia. Maturin? Wymierzyła ślepy cios. Zaczepiła dłoń gdzieś pomiędzy jego włosami i szarpnęła. Coś mu chyba oderwała. Wydał z siebie jakiś charczący dźwięk. Zatoczył się i padł, ściskając własne ucho. A przynajmniej to, co z niego zostało.

Kier przesunęła wzrokiem, szukając Pauline i Michaela. Byli kawałek dalej, zakopani pod zrujnowaną witryną sklepu. Nie na długo. Już podnosili się, żeby znowu skoczyć sobie do gardeł.

Znowu wrzask. Odwróciła głowę. To nie byli bogowie. To byli ludzie. Uciekali i mieli pecha wpaść na ten plac. Byli przerażeni widokiem. Po prostu pobiegli dalej. Niezbyt daleko. Nagle zwalili się na ziemię, jakby coś niewidzialnego podcięło im nogi. I już się nie podnieśli.

To zajście wyrwało Kier z szału walki. Przez kilka sekund przestała zwracać uwagę na pogrążonych w pułapce bogów. Na przedmioty latające w powietrzu. Rozejrzała się. Uświadomiła sobie, że na tym placu musiało dziać się coś dziwnego. Wiedziała, że tej nocy umarło wielu ludzi. Większość zapewne we własnych domach. Ale tutaj też coś się stało. Miała w zasięgu wzroku kilkanaście trupów. Ludzkich trupów. A dalej kolejne.

Skąd? Jak? Dlaczego? Ogień był teraz daleko. Ten okrągły plac nawet nie łączył się za bardzo z głównymi ulicami. Kier przesunęła się kawałek i zerknęła. Ci ludzie wyglądali, jakby nic im się właściwie nie stało. Poza tym, że nie żyli. Co tu się, u licha, działo?

Nagle usłyszała dźwięk. Wątły. Bardzo wątły. Wbiła wzrok w ziemię, żeby się skupić. Miała problem ze zlokalizowaniem źródła. To było coś rytmicznego. Ale nie do końca. Podniosła głowę i przekręciła się lekko w prawo. Jej wzrok padł na środek placu. Na jedną z ławek, które znajdowały się po drugiej stronie popękanej teraz fontanny.

Sophia. Siedziała sobie, mrucząc coś pod nosem i wystukując rytm koronkowym parasolem. Jej piekielnie niebieskie oczy śledziły spokojnie ruch Horace'a, który siłował się właśnie z Oscarem. Od ławki, którą zajmowała, dzieliło ich zaledwie kilkanaście kroków.

Kier po prostu ścierpła. Czy ta wymuskana poczwara cały czas tutaj była? I żadne z nich jej nie zauważyło? Byli aż tak zaślepieni rzezią, że nie zwrócili na nią uwagi? Nigdzie się teraz nie chowała. Siedziała spokojnie, w swojej ludzkiej formie, praktycznie na samym środku tego placu i obserwowała ich, jakby wszystko było w porządku. Pod kontrolą.

Pogodna niebieska noc i zamyślona, melancholijna Sophia.

Nagle mrugnęła i przeniosła wzrok z walczących bogów wprost na Kier. Przestała mruczeć, choć parasol nadal wystukiwał rytm. Nie odezwała się. Po prostu patrzyła.

To musiało być jakieś przywidzenie. To nie mogło być prawdziwe. I Kier była gotowa przysiąc, że w końcu oberwała jakąś nicią albo sznurem. Albo po prostu w głowę. Za mocno. I że rzeczywistość ustąpiła majakom. Bo jak inaczej wyjaśnić to, co widziała? I ten... spokój. Apatię.

Nikt inny jej nie widział. Nikt inny Sophii nie widział. Niemożliwe. Ta jej biel była doskonale widoczna. Może i Michael był nadal zajęty Pauline. Może i Oscar obrywał mocno od Horace'a. Ale jej się nie dało przegapić.

Kier dochodziła do wniosku, że miała zwidy. Miała zwidy. Jak Madragal. Przestała kontaktować. Choroba wracała? Tylko nie to. Panika. Wszystko tylko nie to. Więcej tego bezruchu nie zniesie. Szarpnęła własne włosy. Przez głowę przecisnął jej się potok myśli.

Nie panikuj. Skup się na chwilę. Zupełnie niepotrzebny nieporządek. W cytadeli go nie było. Co innego zamek. Już sobie porozmawialiśmy. I już po wszystkim. Już to twoje paskudne dziecko mam. Wiesz, że nie dałabyś sobie z nim rady? A ja sobie dałam. To nie było wcale takie trudne. Ale może jeszcze się na coś przydasz.

Chcesz pomyśleć trochę za mnie?

– Nie – szepnęła obojętnie Kier. To nie była jej odpowiedź. To w ogóle nie były jej myśli.

Nie. Słusznie. Masz za małą głowę. Zupełnie jak Madragal. Byłby z tego tylko niepotrzebny proch. Idźmy dalej.

I nagle zamarły dźwięki walk. Coś zatrzepotało. Baragan. Wylądował niedaleko Kier. Przeszedł spokojnie przez plac i stanął za ławką.

Kier usłyszała syk. Rozległ się gdzieś z jej prawej. Michael. Pauline krępowała mu ręce. Zbladł jak ściana, gapił się przed siebie i po prostu syczał. Syczał na Sophię. Do Kier dotarło, że ją widział. Nie oszalała.

A przynajmniej nie całkiem, choć teraz cały czas gadało jej w głowie. O tym, jaka była beznadziejna. Bezużyteczna. O tym, jak nie potrafiła wykonać jedynego zadania, do którego się zobowiązała. Ale Sophia już ją zapewniała, że nie szkodzi. Że ona to na siebie weźmie. Lubi wyzwania. Chociaż to żadne wyzwanie. Wszystko pod kontrolą. Alfred jest w dobrych rękach. Koszmar.

Zaległa martwa cisza. Nie tylko Michael był teraz uziemiony. Oscara trzymał Maturin. Nawet kukła została spacyfikowana. O jej bezruch dbało teraz aż dwóch bogów. Ezra i Horace. Kier nikt nie trzymał, ale nie mogła nawet drgnąć. Miała na nadgarstku nić. Zrozumiała.

To był ich koniec. Oficjalny koniec. Ile to Sophii zajęło? Kilka godzin. Kilka potwornie długich godzin, które były najgorszymi w całym sześćsetletnim życiu Kier. Sophia powaliła na kolana całe miasto, pomordowała ludzi i trzymała pod butem z dziesięciu bogów jednocześnie. Do czego się właśnie przyznała? Że miała też Alfreda? Opanowała demona. I włos jej z głowy nie spadł.

Siedziała na ławce, spokojna jak sama śmierć, i wystukiwała rytm parasolem.

Atla. Nie miał. Żadnych. Szans.

Był najsilniejszym i największym żyjącym bogiem. Silniejszym nawet niż Baragan. Silniejszym niż Kier w swoim najlepszym momencie sprzed choroby. I nadal nie miał z Sophią szans. Tej nocy żadne z nich jej nawet nie zadrasnęło. Ledwo ją zobaczyli.

Rozległ się szum kukły. Michael drgnął niespokojnie. Przestał syczeć. Zbladł jeszcze bardziej. Już nie był zły. Był przerażony.

Okropne niebieskie oczy przesunęły się ze Szkiele na chłopca.

– Słucham – powiedziała Sophia. Pusty głos. Prawie martwy. W niczym nie przypominał tego jej obrzydliwie miłego tonu sprzed lat.

Kier przemknęło przez myśl, że Lidia miałaby teraz swoją odpowiedź. Jaka była Sophia, kiedy miała przed sobą bogów, którzy wymagali użycia sprzecznych osobowości? Spokojna. Nijaka. Żadna. Jakby Sophia sama w sobie nie istniała.

Ale coś jednak tę ławkę zajmowało. Zaproponowało niezrozumiałą grę, o którą nikt nie prosił i ustaliło zasady. Wszyscy przegrali. A teraz zbierało żniwo.

Michael na ułamek sekundy uciekł wzrokiem do góry. Wciągnął gwałtownie powietrze i wypuścił je powoli, drżąc:

– Oby zostało mi to wybaczone – wyszeptał – choćby w zaświatach.

Potem spojrzał ze wstrętem na Sophię i zawołał głośno:

– Margo jest teraz w twoim domu.

Gdy tylko to powiedział coś się w nim załamało. Wyglądał jakby się pochorował.

– Ma twoje pół – dodał ciszej. Skądkolwiek wziął odwagę do wcześniejszych słów, z jakiegoś powodu błyskawicznie się wyczerpała. Ostatnie zdanie wypowiedział już ledwo słyszalnie:

– I nie zamierza oddać.

Parasol zastygł. Stukanie zamilkło.

Przez głowę Kier przetoczyła się lawina sprzecznych wrażeń. Dzika radość i absolutna nienawiść. I rozbawienie. I ulga. I strach. Margo. W końcu. Nie zamierza oddać. Brak manier. Ile myśli. O bogowie. Za dużo. Za dużo.

Ustały gwałtownie, kiedy Michael zdarł jej z nadgarstka nitkę. Błysnęło światło. Ostatnim widokiem, jaki Kier zdążyła zarejestrować, zanim plac rozpłynął jej się przed oczami, był Horace. Horace rozpadający się w proch.

A potem klęczała na mokrej trawie pałacowych błoni i chyba krzyczała. Ze strachu? Z wrażenia? Bo przestała słyszeć te maniakalne szepty? I tak szybko, jak zaczęła krzyczeć, tak szybko również zamilkła. Znaleźli się tuż przed kręgiem Margaret. Lśnił w ciemności. Wielka srebrna wstęga ciągnąca się wokół pałacowych błoni.

To był ten wielki krąg, którego rozstawienie obserwowali z Madragalem dwieście lat temu. Ten sam, który przez ostatnie dekady pozostawał zapomniany i zepsuty. Ten sam, co do naprawy którego Kier była tak sceptyczna. Runiści. Runiści byli przydatni.

Błyskało od czasu do czasu. Michael. Wykorzystał jakiś moment. Lukę. Najpierw ściągnął Oscara, który wyłożył się jak długi i nie drgnął, dopóki nie pojawiła się kukła. Zbiegli się jacyś ludzie. Straż pałacowa?

Ktoś wpuścił ich za linię kręgu. Kier znowu padła ciężko na kolana i siedziała tak, gapiąc się w trawę. Zdawało jej się, że przez chwilę słyszała Lottę. Nagle zorientowała się, że coś się paliło. Szkiele. Szkiele się paliło. Oscar rzucił się na pomoc. Zaroiło się od ludzi. Ugasili je. Szumiało jak cały las.

Ktoś stanął tuż obok Kier. Podniosła głowę.

– Jeśli zapomniałaś o zegarku, to się nie obrażę. – Padło.

Alfred. Przysiadł na mokrej trawie i zapatrzył się na miasto, które rozciągało się poniżej. Płonęły ze trzy dzielnice. Stąd widać to było jak na dłoni, ale Kier guzik to obchodziło. Zagapiła się na Alfreda. W końcu do niej dotarło.

– Ta parszywa suka... – wyszeptała powoli – mnie okłamała.

Uwiesiła mu się na szyi, nie dbając o to, że znowu zaczynał parzyć jak sto piekieł. Pewnie mocno go przestraszyła, ale trudno. Nie ważne, co tam sobie gderał na co dzień. Może i Kier była w całym tym swoim matkowaniu zupełnie nieporadna, ale wcale jej nie przeszkadzało czwarte miejsce w zestawieniu.

Pierwsze zajmował demon. Bez dwóch zdań. Ta z drugiego nawet nie zdążyła matką pobyć. Wykończyła ją jeszcze ta prawdziwa. A Ada...

- Ada się może pocałować... – mruknęła.

- Jeszcze ją do tego wciągasz? – Padło. Był rozbawiony i zmęczony jednocześnie. – Kto będzie kolejny? Ogrodnik?

Nic nie powiedziała. Była wykończona, sponiewierana i bardzo walczyła z tym, żeby jeszcze go nie wypuszczać, mimo że ledwo dało się ten dotyk wytrzymać. W końcu musiała się oderwać.

Błysnęło światło i na trawniku pojawił się Michael. Zdyszany, zziajany. Pokaleczony. Absolutnie przerażony. Ledwo żywy.

- Nie trzeba – zawołała do kogoś Lotta – już go zgarniam!

Wyłoniła się z tłumu, szeleszcząc swoją dworską sukienką. Złapała Michaela i jednym sprawnym ruchem wciągnęła go do kręgu. Syreny były silne. Odeszła, wydając jakieś polecenia na prawo i lewo. Od kilku tygodni trzymała cały ten pałac w ryzach. Razem z Margaret.

Kier rozejrzała się wśród małego tłumu, który zebrał się teraz na błoniach. Ona, Oscar, Michael i Szkiele. Nikt więcej z tego placu nie wrócił. Nikogo nie udało im się uwolnić. Syn Corneliusa przepadł. Horace nie żył. Maturin dostał się w łapy Sophii.

Blady jak ściana Michael zapatrzył się na osmaloną kukłę.

– Zabiliśmy Margo – powiedział jak w gorączce. A potem powtórzył to jeszcze ze trzy razy ciągiem, jakby nie mógł tego zaakceptować. I powtarzał dalej, ilekroć mu się przypomniało. Jak już wyjaśnił, co właściwie miał na myśli, to trudno było się z nim nie zgodzić.

Sprzedał lokalizację Margo Sophii. Żeby mogli przeżyć tę noc. To był ten jego plan awaryjny. I zadziałał.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro