Troje cz. II

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Brwi Otto podjechały do góry, ale w jego oczach błyskała już ekscytacja pomieszana z zaniepokojeniem. Jak dotąd nie miał tyle szczęścia do wydarzeń nadnaturalnych, co Lidia. Pisał raz artykuł o czarodzieju, który potrafił podnosić zapałki siłą woli. Z istot nadprzyrodzonych widział zaledwie Alfreda. Ale Alfred był teraz bardzo zwyczajny. To nie była demoniczna kula czarnego dymu z opowieści Lidii.

– Bogowie mają dobry słuch – wyjaśnił Alfred – trochę lepszy niż my. To logiczne, że kazała nam milczeć.

– I kto to mógł być? – zapytał Otto. Prawie potknął się na wystającym kawałku kamienia, z którego był zrobiony schludny chodnik. – Nie powinniśmy się przejąć? Czy to jest ktoś groźny?

– Kier potrafi doskonale sobie radzić – mruknął Alfred – I trochę tych bogów zna. Chyba nie mają zbyt dobrych relacji... – Wzruszył lekko ramionami. – Najbardziej prawdopodobny byłby Horace, ale przed nim nie musielibyśmy się chować.

– Horace? – zagadnęła Lidia – Jak ten portier? Z Kancelarii?

Alfred pokiwał głową.

– Ten sam.

Uświadomiła sobie, że coś mogło w tym być. Przecież Horace powiedział, że ma dobry słuch. Nie sądziła, że to było takie dosłowne. Myślała, że sugerował coś w rodzaju talentu do portierskiego podsłuchiwania. Do orientowania się w życiu elit.

– Ale on... – zawahała się – wygląda tak zwyczajnie.

– I co w związku z tym? – zapytał Alfred.

– Bogowie z opowieści nie wyglądają zwyczajnie – podsunął Otto – No wiesz, skrzydła, jaszczurze łuski, płetwy, pazury, ogony... – Przestał iść tyłem. Za często się potykał. – Gdybyś poczytał sobie, co pisali, kiedy umarł król... – pokręcił głową – Straszne bzdury. Cały orszak dziwadeł...

Skręcili w niewielką uliczkę. Lidia uświadomiła sobie, że szli teraz w kierunku ich dzielnicy. Najwyraźniej Alfred obrał sobie ich dom za cel tego spaceru.

– Nie muszę niczego sobie czytać – stwierdził spokojnie Alfred – Ja po prostu wiem, jak było. Jeśli mówimy o młodym królu, to przy jego śmierci bogów było dwóch. – Zmarszczył brwi. – W jakimś sensie.

Otto stanął jak wryty.

– Czy to jest sprawdzona informacja? – zapytał natychmiast – Jakieś wewnętrzne źródło?

– Odpowiem ci, ale musicie obiecać, że zabierzecie to ze sobą do grobu – powiedział Alfred – czyjegokolwiek.

– Przysięgam na mój czajnik. – Padło.

Alfred zmierzył Ottona wzrokiem. Potem rzucił Lidii pytające spojrzenie.

– To jest bardzo ważny czajnik – podsunęła – To trochę tak, jakby oferował ci życie swojego pierworodnego dziecka.

– Tyle, to się domyśliłem – powiedział – Nie o to mi chodziło.

Zorientowała się, że wcale nie traktował tej rozmowy poważnie. Miał ten szczególny wyraz twarzy, który rezerwował na słowne potyczki z Kier. Cień uśmiechu.

– Twoja kolej – rzucił sucho.

Faktycznie nie potrzebował wyjaśnień. Chciał usłyszeć, co było jej ekwiwalentem czajnika. Do niczego nie było mu to potrzebne. Dziwne poczucie humoru.

– Myślę, że ja nie muszę na nic przysięgać – stwierdziła – Jak wiemy, utrzymywanie informacji w sekrecie idzie mi całkiem nieźle.

Obaj uznali tę odpowiedź. Choć niektóre z sekretów, nie z jej winy, przestały już być tajemnicą. Choćby druga natura Alfreda. I historia Otto. I jej własne pochodzenie. Nie wszystkie detale ujrzały światło dzienne, ale wiedzieli teraz o sobie dość, żeby móc swobodnie rozmawiać. W końcu.

Jedyną niedoinformowaną była jednak Kier. Otto jakoś nie mógł się przemóc, żeby opowiedzieć jej o swoim wygnaniu. Cenił sobie jej zdanie, ale momentami bywało dla niego zbyt mocne. A tutaj akurat nie potrzebował mocnych zdań.

– No więc? – ponaglił Alfreda.

Alfred założył ręce za plecami i zapatrzył się w dół. W rytmie jego kroków było coś szczególnego. Lidia obserwowała. Szli teraz chodnikiem wyłożonym szarymi kamiennymi płytami. Uświadomiła sobie, że wymierzał kroki tak, żeby nie nastąpić na krawędzie płyt. Nie podejrzewała go o przesądność.

– Skręcił kark – oznajmił nagle.

Otto przyswajał informację.

Powszechna, najmniej pokręcona wersja była taka, że młody król zginął na polu bitwy. To, co mówił Alfred brzmiało raczej jak wypadek. A może nie. Lidii przeszło przez myśl kilka heroicznych rozwiązań. Może spadł z konia, dokonując jakiegoś bohaterskiego czynu? Może to wrogowie tak go sponiewierali?

– A można wiedzieć, jak do tego doszło? – zapytał Otto.

– Za dużo mielił językiem o swoich planach – stwierdził Alfred – Rozmawiałem z nim dzień wcześniej. Coś mu się odwidziało i nagle zaczął mówić jak własny ojciec. Nierozsądne.

– A jak to się ma do skręcenia karku? – zainteresowała się Lidia.

– Tak, że nie obraża się Shagot, kiedy Argo słucha – wyjaśnił – Nie było mnie przy tym, ale zdążyłem załapać się na końcówkę negocjacji o ciało – westchnął. Brzmiał prawie sentymentalnie. – Głowa była ułożona pod ciekawym kątem.

Argo. To było zaskakujące. Corneliusowie nie popierali królowej. Widocznie w ich szeregach znalazł się taki osobnik, który miał inne zdanie. Radykalne zdanie.

– Kto jeszcze tam był? – dopytał Otto. Chłonął każdy detal.

Alfred potarł czoło w zamyśleniu.

– Głównie wojskowi. Farrenbard, Belent – wymieniał, przechodząc niespiesznie na drugą stronę ulicy – ten jego sekretarz... Kilku szeregowych od brudnej roboty... – Zmarszczył brwi. – Dowódcy wirydażan – dodał, zerkając znacząco na Otto – w sumie z dwudziestu ludzi. No i Argo. Dobrze, że tylko tyle się w tym namiocie zmieściło...

– A ten drugi bóg? Mówiłeś, że bogów było dwóch – zauważył Otto.

– Rovenin – powiedział Alfred – bóg z Twierdzy. Ale to akurat tylko moje podejrzenie, bo nie było go przy rozmowach. Ktoś po prostu patrzył z murów. Ktoś bardzo wysoki.

Otto wyjął ręce z kieszeni i pozwolił im opaść w lekkiej frustracji.

– Tyle tygodni gdybania, rozmów, wywiadów i nikt się nie zająknął, że to było morderstwo. Nikt. Jakieś bohaterskie bzdety...

Alfred przystanął na skrzyżowaniu ulic.

– Nie powiedziałem, że to było morderstwo.

– Ale przecież...

Alfred wszedł mu spokojnie w słowo:

– Powiedziałem, że skręcił kark. I że za dużo mówił. – Ruszył dalej. – To, że całe miasto wymyślało jakieś legendy oznacza, że wszyscy, którzy byli w tamtym namiocie potraktowali umowę dużo poważniej niż ja. I dobrze. – Zmrużył oczy. – Z moich ust nigdy nie padło słowo morderstwo i wy też go dzisiaj nie użyliście – zakończył pogodnie.

Lidia pokiwała głową. Przekaz dotarł.

Przez dłuższą chwilę szli w milczeniu. Lidia zorientowała się, że chyba jednak nie zmierzali w kierunku domu Any. W pewnym momencie zeszli z trasy. Alfred pokierował ich bliżej centrum. Zanim się obejrzała stanęli pod siedzibą gazety.

– Wiecie, jaki był najciekawszy warunek zwrotu? – zagadnął Alfred. Pod względem cierpliwości do odpowiadania na pytania był trochę jak Horace. A nawet bardziej, bo nigdy nie mówił rzeczy wprost. Zawsze dochodził do nich okrężnymi drogami. Czasami sprawiał wrażenie, jakby lubił szokować ich losowymi strzępami swojej wiedzy.

Otto przerzucił leniwie ciężar ciała z nogi na nogę. Miał stawić się w pracy o pełnej godzinie, ale najwyraźniej zupełnie mu się nie spieszyło.

– To musiało być coś przedziwnego – powiedział, krzywiąc się i uśmiechając jednocześnie – Jonne mówił, że Argo ma chore serce, ale u nas nikt w to za bardzo nie wierzył. A babka powtarzała nam, że ona swoje wie i że on nie jest normalny. – Pokręcił głową. – Nigdy bym nie pomyślał, że przyjdzie taki dzień, w którym się z nią zgodzę.

– Skoro mówił o Shagot coś, co się Argo nie spodobało, to może jakoś się zemścił – zasugerowała Lidia – Bo ja wiem...uciął mu język? Ale to chyba nie jest takie znowu ciekawe. Skoro już nie żył...

Otto rzucił jej szybkie spojrzenie:

– Te twoje bajki dobrze cię wytrenowały. Ja myślałem o czymś... Typu... – podrapał się po karku – No nie wiem, o czym myślałem, ale na pewno nie o odcinaniu części ciała.

– Wirydaska wyobraźnia – stwierdziła – czasami się zastanawiam, jak to możliwe, że tak dobrze piszesz.

Znowu wpakował ręce do kieszeni marynarki.

– Bo na pisanie mam osobną szufladkę w mózgu. Pisanie to pisanie, a życie to życie...

– A ty przypadkiem nie żyjesz z pisania? – zagadnęła zaczepnie – I czasem żyjesz pisaniem.

– To po prostu dużo różnych szufladek – stwierdził.

Rozległo się skrzypienie. Poderwali głowy. Okno kamienicy otworzyło się, uderzając lekko o fasadę. Pojawiła się w nim rozczochrana głowa jakiegoś bruneta.

– Dortand, na wszystkich bogów – zawołał młody mężczyzna. Miał lekko spuchnięte powieki i zupełnie wymiętą koszulę. Oparł się niedbale o parapet. – Czemu tak sterczysz na tym chodniku?! Sprawozdania o krawężnikach ci się zachciało, czy jak?

Nie brzmiał na poirytowanego. To był pewien typ udawanej złości, podszytej szorstką sympatią. Czyjaś ręka próbowała wciągnąć go z powrotem do środka kamienicy, ale odgonił natręta i wyjął z kieszeni paczkę papierosów.

– Nie śmiałbym – odkrzyknął Otto – krawężniki to raczej twoja działka! Ostał się jeszcze jakiś, na którym nie leżałeś?

Mężczyzna pokiwał głową. To była aprobata. Nagle coś zauważył i natychmiast się wyprostował. Wykonał jakiś dziwny ruch ręką, jakby chciał uchylić kapelusza, ale zorientował się, że żadnego na sobie nie miał. Dopiero co zapalony papieros prawie wypadł mu z dłoni.

– Williams – wykrzyknął. Ton lekko mu się zmienił. Zaskoczenie. Niecierpliwość. Przejęcie. – Proszę chwileczkę... – zawołał, ale nigdy nie dowiedzieli się, na co Alfred miał tę „chwileczkę" poświęcić, bo mężczyzna po prostu zniknął w oknie.

Alfred spojrzał gdzieś w dal. Wyglądał jakby żadna myśl nie przebiegała mu przez głowę.

– Nie dzisiaj – zarządził nagle. Pociągnął Lidię lekko za rękaw i ruszyli w dół ulicy. Energicznie. Dostosowała się.

– Kupię wam trochę czasu – rzucił Otto – Do... kiedyś! – zawołał jeszcze, wchodząc do kamienicy. Zanim zamknął drzwi, dało się słyszeć wątłe echo szybkich kroków. Najwyraźniej ktoś zbiegał po schodach.

– Oby się biedak nie połamał – zauważyła Lidia – znasz tego człowieka?

Szare oczy Alfreda rozszerzyły się ze zdziwienia.

– Nie. Ale to dziennikarz. Najgorszy sort.

– No wiesz? Otto też jest dziennikarzem.

– I to tylko jedna z jego licznych wad – stwierdził. Przyjrzała mu się. Nie mówił poważnie. Chyba.

Uświadomiła sobie jednak ze zdumieniem, że trochę go z Ottonem zignorowali. I że wcale nie zwrócił im na to uwagi. Potrafił czasami... zniknąć.

– To nie był odcięty język, prawda? – wznowiła przesłuchanie.

Nie miała pojęcia, dokąd teraz szli, ale odnotowała, że ulice były tego dnia prawie zupełnie wyludnione. Widmo nadchodzącej zarazy rozciągało swoje macki. Wielu mieszkańców poszło w ślady rodziny Olgi. Ludzie chcieli przeczekać chorobę poza miastem. Lidia nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić.

Jakoś nie bała się samej choroby. Bardziej tego, co mogło nastąpić po niej. Bunt byłby katastrofalny. Ludzie szemrali o nieskuteczności działań pałacu. Dlatego Lidia posłuchała rady Kier. Miała pod łóżkiem strategiczny plecak.

– Nie – zgodził się – to nie był odcięty język.

– To może coś innego – mruknęła – jakaś inna... część ciała?

– Czasami naprawdę podoba mi się twój tok myślenia – zauważył – ale nie. To była kokarda.

– Ale w jakim sensie kokarda?

– Argo chciał, żebyśmy zaprezentowali ciało w kokardzie – wyjaśnił – Jak prezent na Noc Życzeń. Ale że nie lubię przyjmować na siebie konsekwencji skandalu obyczajowego, to wynegocjowałem bardziej stonowaną wersję.

Westchnęła delikatnie. Z jednej strony to wszystko brzmiało makabrycznie. Z drugiej komicznie. Z trzeciej – Alfred dzielił się tymi swoimi opowieściami jakby to był zwykły dzień roboczy. Jeden z wielu identycznych. Zastanawiała się, jak bardzo ta praca go znieczuliła.

Miała wrażenie, że ten spokojny, konwersacyjny ton narzucał jej podobne podejście, ilekroć z Alfredem rozmawiała. Albo to paranoja miasta zdążyła osłabić jej wrażliwość. Albo spadające znienacka ostrza. Albo fakt, że po tej stronie istnieli bogowie, demony i magia. Miała wiele powodów.

– I na czym ta wersja polegała? – zapytała. Ciekawość. Zawsze ciekawość.

– Bilecik – wyjaśnił pogodnie – Ale nie wiem, co jej tam nabazgrał. Nie chciała mi przeczytać. Powiedziała tylko, że źle postawił przecinek.

Znowu mu się przyjrzała. Wyglądał na zadowolonego.

– Ty to wszystko pochwalasz – stwierdziła, przechylając głowę – ten bilecik i to... – zawahała się. Nie mogła powiedzieć „morderstwo" – to zupełnie niefortunne i niemożliwe do wyjaśnienia, ale na pewno heroiczne, skręcenie karku – wypowiedziała na jednym oddechu – Ty to po prostu pochwalasz – podkreśliła.

– Ja nie pochwalam – mruknął – ja Argo kibicuję. Kiedyś mu się uda.

– Uda? – podłapała – Co konkretnie?

– Shagot.

Lidia zamilkła. Na to nie miała gotowego pytania. Jeszcze.

Nie sądziła, żeby reputacja Argo pozwalała na poważne myślenie o królowej. W jakimkolwiek sensie. Bo na pewno nie miał szans na zostanie jej mężem. Pomijając makabryczne prezenty, Argo wciąż miał opinię szaleńca.

Tylko nazwisko było obiecujące. Może i politycznie stało po drugiej stronie barykady, ale Corneliusowie byli porządną, starą rodziną z tradycjami. W dodatku bogatą. Może Argo był przystojny? To by pewnie pomogło. Tak mniej formalnie. Zamyśliła się.

Pan Cornelius był raczej tęgi i w jego dobrotliwych rysach nie dało się doszukać choćby śladu jakiejś szczególnej urody. Jonne był w gruncie rzeczy bardzo przeciętny. Przypominał szczuplejszą wersję swojego ojca. Nie wróżyło to dobrze dla Argo, a zwłaszcza dla linii jego włosów.

Najwyraźniej nie wygrywał ani umysłem ani anatomią. Choć oczywiście Lidia nie miała pewności. W końcu nie miała pojęcia, jak Argo wyglądał. Rodzina dobrze go ukrywała przed prasą. W ogóle go ukrywała. Czy on Shagot kiedykolwiek spotkał?

– Może i słabo się znam na tutejszej monarchii, ale jakoś tego nie widzę – zauważyła dyplomatycznie – Mówiłeś, że wolisz unikać skandali.

Westchnął.

– Nie dajesz pomarzyć.

– Nie wiedziałam, że taki z ciebie romantyk.

Zatrzymał się i po prostu zaśmiał się krótko. To był cierpki śmiech. Prawie gorzki.

– W żadnym wypadku – stwierdził bez humoru – kocham tę kobietę nad życie, ale zupełnie nie tak, jakby chciała. Ja muszę się od niej uwolnić. Ktoś mnie musi od niej uwolnić.

Zerknął przelotnie w górę. Minęła chwila zanim się odezwał.

– Wyciągasz strasznie dużo informacji i niewiele oferujesz w zamian, wiesz?

Rozejrzała się wśród kamienic.

– Ale za to za często daję się gdzieś ciągnąć – zauważyła – Czy mi się wydaje, czy my się wróciliśmy?

Okolica wyglądała bardzo znajomo. Lidia była prawie pewna, że do domu Kier została minuta szybkiego marszu. Może dwie. Po prostu okrążyli całą dzielnicę.

Alfred w gruncie rzeczy nie odpowiedział. Nie wprost.

– Bóg czy nie bóg – mruknął – nie podobało mi się to nasze wyjście. Zazwyczaj jedyną groźbą w budynku jestem ja. Wolałbym, żeby tak zostało.

Tym razem to Lidia ruszyła przed siebie. Zwykle puszczała te jego uwagi mimo uszu. Prawie. Nie do końca wiedziała, na czym to jego bycie groźbą polegało. Był ekscentryczny, to fakt. Czasem wyglądał jakby się nie wyspał. Też fakt. Ale w przeciwieństwie do tego charczącego osobnika z Widli jakoś nie przejawiał zainteresowania pożeraniem ludzkich dusz. Sprawiał wrażenie, jakby zaprzedał swoją własną pracy. O ile jakąś duszę do zaprzedania w ogóle posiadał.

– Co ci tak właściwie jest?

– Dość pytań – rzucił – osiągnęłaś swój limit na dziś.

– Jeszcze mi się to chyba nie zdarzyło – stwierdziła – znowu będę musiała grzebać w podręcznikach.

Żałowała, że nie miała już dostępu do książek ze swojej strony. W tutejszych jedyną powszechnie przyjętą informacją było to, że demony błyskawicznie się spalały. Nic o egzorcyzmach. Nic o opętaniach. Ani słowa o czarnych kulach dymu. No chyba, że w kontekście spalania.

– Ale masz jakieś życie poza książkami, prawda? – zainteresował się nagle Alfred.

Miała. Nawet dość towarzyskie.

Pani Ranlant zapoznała ją na przykład z grupą starszych pań, które spotykały się raz w tygodniu, żeby dyskutować nad robótkami. Nie miała do tego talentu, co zresztą od dawna doskonale wiedziała, i na tym pierwszym spotkaniu pewnie wszystko by się skończyło, gdyby nie to, że jedna z kobiet zainteresowała się tym, co Lidia próbowała wyszyć. Od słowa do słowa, Lidia dostała zaproszenie na herbatę do jej domu. Dobrego domu.

Na herbacie zapoznała się z dyrektorem popularnej pensji i jego uroczą córką. W ich domu z kolei poznała kilku profesorów stołecznego uniwersytetu. I ich dzieci. I żony.

Kilka bezcelowych przechadzek i herbat później wiedziała już bardzo wiele. Mieli na uniwersytecie ciekawą hierarchię nielubienia się. Wiedziała, kto był niedofinansowany, kogo się za takiego uważało i co najważniejsze, kto zdaniem tych sędziwych, ale pociesznych głów naprawdę powinien być niedofinansowany.

I było jeszcze flirtowanie z ich synami. Trochę groźny sport. Ale z tego dało się wyciągnąć nawet więcej. Aluzje do ludzi i miejsc bywały przydatne. Choćby po to, żeby wiedzieć, do których części miasta naprawdę nie warto było zaglądać.

Lidia przebiegła w myślach wszystkie swoje poczynania ostatnich miesięcy i uświadomiła sobie, że Alfred miał rację. Ludzie mówili jej ostatnio zaskakująco wiele rzeczy, o które wcale jakoś szczególnie nie zabiegała. Miała to po prostu we krwi. Teraz, niewiązana konwenansami, a przynajmniej nie tak sztywnymi, jak te po jej stronie, mogła w końcu pozwolić temu zabawnemu talentowi kwitnąć.

Chciała to wszystko Alfredowi opowiedzieć. Strzeliła nawet przygotowawczo palcami, bo historia jegomościa, który jednego dnia skończył zarówno w Bardaży jak i w Wirydzie była tak zabawna jak skomplikowana, ale nie zdążyła zacząć od zaplanowanego „A więc...", bo dotarli do domu Kier. I ktoś tu już na nich czekał. Wielu ktosiów.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro