Wieża

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


[pov: Lotta]

Wieża Arktura była jedną z najniższych wież pałacu, ale to wcale nie oznaczało, że na jej szczycie wiało słabiej niż na innych – wprost przeciwnie. Niektórzy mówili, że to była klątwa zesłana na Arktura za podbój Wirydaży.

Lotta wypluła kilka luźnych kosmyków, które razem z pędem wiatru co chwilę wciskały jej się do ust. Jak każde stworzenie morskie, nie lubiła powietrza. Znosiła jednak wszystko, nawet ludzką formę. Dawała więcej możliwości rozwoju kariery.

Lotta odwróciła twarz od wiatru i wbiła wzrok w kamienną posadzkę. Zegary w mieście kończyły właśnie wybijać południe. Została jeszcze godzina do zmiany warty.

Westchnęła, ale dźwięk utonął w zawodzeniu. Pomimo tego, że zajmowała teraz naczelną pozycję, zazdrościła pozostałym damom dworu. Oczami wyobraźni widziała je wszystkie – stare kwoki siedzące w saloniku i napychające się przekąskami. Pewnie właśnie gratulowały sobie taktycznego wycofania się w chwili, kiedy zaczęło robić się paskudnie.

Nowy reżim pałacowy im nie sprzyjał, bo w teorii musiały zacząć coś robić. Wcale nie miały na to ochoty. Lotta nienawidziła ich z całego serca. Prawie tak mocno jak królowej. Nienawiść nie była jednak w stanie zabić w niej ambicji. Czasami tego żałowała.

Za każdym razem było tak samo. Zwykły dzień, obowiązki. Chodzenie, chodzenie, chodzenie, a potem jakiś szczegół, detal. Bach! Uruchamiała się lawina. Lotta z początku starała się być empatyczna, ale tego dnia wszelkie ciepłe odruchy odparowały wraz z utraconym czuciem w stopach, zdrętwiałymi palcami i poczuciem kompletnej bezsilności. Lotta była jak ofiara tonącego okrętu: rzucono ją na przebłaganie bogom wiatru, tyle że żaden bóg nie słuchał. A okręt nie chciał zatonąć.

W takich chwilach miała ochotę złamać przysięgę i zaśpiewać. Jedna mała piosenka zapewniłaby kilka dni spokoju dla całego zamku. Lotta była pewna, że prawie nikt by nie zaprotestował. Niektórzy próbowali ją nawet przekupić. Dla Lotty nie było to jednak kwestią pieniędzy.

Był w tym mieście tylko jeden człowiek, który nie chciał, żeby śpiewała i była gotowa go słuchać, choćby setka małych fortun miała codzienne przechodzić jej koło nosa. Celowała wyżej.

Minuty mijały. Przekręciła się odrobinę, próbując zmienić pozycję, ale nie było to łatwe. Jej ręka od pół godziny była uwięziona w kurczowym uścisku. Policzyła w myślach do trzech:

1...2...3...

– Wasza wysokość... – podjęła ostrożnie, ale natychmiast urwała. Rozległ się przeciągły jęk, który przyprawił ją o koszmarny atak gęsiej skórki. Jeszcze parę miesięcy temu nie wiedziała, że ludzie mogą wydawać z siebie takie dźwięki. W sekundę pogodziła się z porażką. Zła na siebie i swoją nieskuteczność, przysięgła sobie po raz kolejny, że nie będzie śpiewać. Bez śpiewu nie zapowiadało się jednak na szybki koniec. Lotta zerknęła.

Nadzieja pokoleń, chluba państwa, ster narodu, słowem: królowa – siedziała na kamiennej posadzce, wstrząsana atakami płaczu, ściskając rękę Lotty i mamrocząc od czasu do czasu jakieś niezrozumiałe słowa.

Twarz królowej, na ogół całkiem przyjemna, chociaż może trochę za poważna, teraz była czerwona. Niezdrowy kolor wykwitał plamami w takt kolejnych ataków. Potok łez zdawał się nie mieć końca. To był rozhisteryzowany, rozczochrany, chimeryczny wrak.

Przez ostatnie dwa miesiące wszystko było w porządku. Prawie w porządku. W porządku, kiedy królowa nosiła swoją formalną twarz. Nie licząc kilku scen, kiedy nie była formalna. Ludzie w zamku szemrali i Lotta zastanawiała się, jak długo to szemranie utrzyma się w obrębie murów. Miała przeczucie, że jeśli nowy porządek się nie zreformuje – niezbyt długo.

Rozległo się głośne pukanie. Lotta poczuła, że uchwyt na jej ręce zupełnie się rozluźnił. Zdumiona, rozprostowała powoli zdrętwiałe palce. Głuchy dźwięk rozległ się ponownie. Ktoś pukał do drzwi.

Królowa nie przestawała szlochać. Dźwignęła się powoli, jakby czuła na plecach ciężar całej swojej instytucji. Chwyciła się pod boki i zaczęła krążyć po tarasie. Kilkanaście kroków w lewo, a potem kilkanaście w prawo. Jak duży tygrys na zamkniętym wybiegu. Oddychała ciężko. Lotta uświadomiła sobie, że zbierała na coś siły. Wolała nie wiedzieć, na co.

Pukanie rozległo się ponownie. Królowa machnęła chaotycznie ręką, co mogło oznaczać cokolwiek, ale strażnik odryglował ciężkie wrota. Po drugiej stronie znajdował się Alfred.

Na jego widok Lotta doznała mieszanych uczuć. Była dumna, bo dotrzymała słowa. Była zła, bo ktoś musiał go wezwać. Pewnie uważano, że nie poradzi sobie sama. I rzeczywiście tak było. Stary porządek jeszcze nie wygrał, ale na pewno zyskiwał cenne argumenty. Lotta najbardziej nienawidziła tego, że cały ten inwentarz po starym królu prawdopodobnie miał dziejową rację.

– Wietrznie dzisiaj – powiedziała, stając obok Alfreda – dobrze, że wziął pan płaszcz.

Uwaga była bezsensowna i Lotta dobrze o tym wiedziała. Na wieży Arktura zawsze wiało, a on zawsze nosił płaszcz. Po prostu oddała mu tę bitwę. Na razie przewyższał ją doświadczeniem.

Potwór z koroną na głowie przestał być chwilowo jej zmartwieniem, ale wcale nie odczuła przez to ulgi. Łudziła się, że może jeszcze mogła się tutaj na coś przydać.

– Nie śpiewałam – wyjaśniła z pewną wyższością w głosie.

– Widzę – odpowiedział – i jestem za to wdzięczny.

Lotta nie wiedziała, jak to zinterpretować. Alfred był uprzejmy, ale jego uprzejmość sprawiała, że miała ochotę wyleźć z własnej skóry.

– Co teraz? Jaki jest plan? – zapytała, nie poddając się tak łatwo.

Alfred przestąpił próg i wyszedł na wietrzny taras. Królowa nie zwróciła na niego uwagi. Ciągle coś mamrotała, krążąc.

– Pan jest chyba jedynym człowiekiem, który jeszcze wierzy, że to się uda – powiedziała Lotta – Pewne sprawy stoją jak stoją, bo jest na to dobry powód.

– Są dwa – powiedział, odwracając się do Lotty – Jeszcze nie jestem pewien...

Lotta mrugnęła, odtrącając kosmyki włosów, którymi targał wiatr. Uświadomiła sobie, że odpowiedź dotyczyła pierwszego pytania. Miał na myśli plany.

– Warto próbować nowych rozwiązań – dodał sucho. Nagle się uśmiechnął. Zmiana była diametralna. Wyraz jego twarzy był prawie przyjazny. Lotta nigdy wcześniej nie spotkała w pałacu większego manipulatora. A konkurencja w postaci królowej była zacięta. „Są siebie warci" – pomyślała.

– Co tam znowu? – rzucił, podchodząc do grubej kamiennej barierki. Lotta wiedziała, że nie mówił do niej. Ton był stanowczo za przyjazny.

Nastąpiło przesunięcie strategii i jej rola na dziś się skończyła. Przełknęła porażkę i wycofała się do wnętrza wieży, zaciskając pięści. Oddała pole. Dzisiaj zawiodła. Schodząc krętą klatką schodową obiecała sobie jednak, że nie wróci do domu. Jeszcze nie.

*

Alfred oparł się wygodnie o mur, ale nie usiadł na nim. Nie chciał poddawać się starym nawykom. Był ostatnią osobą, która życzyła sobie powrotu do poprzedniego porządku w jakiejkolwiek dziedzinie pałacowego życia. Przechylił się przez mur i spojrzał w dół. U stóp wieży znajdowała się fosa pełna brunatnej wody i zeschłych liści. Na powierzchni dryfował samotny czerwony but.

– No, chociaż to się wyjaśniło – mruknął. Po drodze na górę minął identyczny egzemplarz, ale w dwóch kawałkach. Obcas nadal leżał na parapecie, jakieś dwa piętra niżej. Zastanawiał się w kogo naprawdę wymierzono tę sprawiedliwość.

– Przeziębisz się – rzucił, nie odwracając się. Odpowiedziały mu jakieś jęki, ale był zbyt zajęty szacowaniem wysokości wieży, żeby się wsłuchiwać. Słowa zresztą same wpadały mu do głowy, niczym jakiś zapomniany język obcy. Wystarczyło sięgnąć po nie w odpowiedniej chwili.

Wiatr zawył. Alfred zastanawiał się, czy wziął ze sobą rękawiczki. Pogrzebał w kieszeni płaszcza. Były na miejscu. Nie tęsknił za nimi.

– Jak tam sobie chcesz – rzucił w przestrzeń – Moim zdaniem dobrze sobie radzisz – stwierdził w końcu, wspierając głowę na rękach – Pałac stoi, Stolica nie płonie, wojna praktycznie skończona, wszyscy szczęśliwi.

I naprawdę w to wierzył.

Szloch gwałtownie ustał. Coś zaszurało i zaczerwieniona twarz królowej pojawiła się tuż obok niego. Kątem oka widział, że zdziwienie walczyło na niej z oburzeniem. Odrobinę go to cieszyło. Jeśli umiała się na chwilę zatrzymać, to zmierzała w dobrym kierunku. Lubił tę wersję rzeczywistości i zamierzał w niej trwać tak długo, jak długo się dało.

– Czyś ty zwariował? – zapytała, walcząc z czkawką. – Oni mnie powieszą. Bogowie, ojciec miał rację – mruknęła, łapiąc się kurczowo za zmierzwione włosy. W bałaganie pomarańczowych pasm cudem trwała królewska tiara. Alfred ostrożnie dobierał słowa:

– Jak na kogoś z takim autorytetem jest zaskakująco martwy, nie uważasz?

W odpowiedzi zabrzmiał głośny śmiech, a zaraz potem szloch. Połączenie wprawiające w zdumienie, jeśli nie było się przyzwyczajonym. Niewiele miało jednak wspólnego z żałobą. A przynajmniej z żałobą po królu. Być może żywiła jakiś sentyment do brata. Znał ją od tylu lat i nadal nie był pewien.

Nastąpił potok urywanych krzyków:

– Wszędzie...i spisek...a ojciec... i już w ogóle sama...a oni mnie powieszą...ty sobie żartujesz...a potem wrócisz, i zobaczysz! Powieszą!

– Shagot, nikt cię nie powiesi – stwierdził Alfred – Nie ma żadnych spisków. Złościsz się i wrzeszczysz, bo chcesz, żebym tutaj został. Wiesz, że nie mogę. Podpiszą ten dokument i znikam.

Zapadła głucha cisza. To zbiło go z tropu. Przez sekundę myślał, że może jednak za bardzo narzuciły mu się uczuciowo-polityczne teorie Kier i nie patrzył na sytuację obiektywnie. Może królowa wcale nie chciała go zatrzymać. Zerknął w bok.

Shagot wpatrywała się w horyzont oczami okrągłymi ze zdziwienia, jakby widziała ląd po raz pierwszy w życiu. Podejrzewał, że w jakimś sensie tak było. Nikt nie trzymał jej pod kluczem. Pomarańczowe pasma włosów falowały na wietrze. Miała przed sobą setki otwartych drzwi. Mogła robić, co chciała.

Pociągnęła nosem i otarła gwałtownie łzy. W pierwszej chwili pomyślał, że miała zamiar usiąść na murze i zacząć mówić z sensem. Liczył na to. Bardzo.

Zagarnęła fałdy czerwonej sukienki i dość niezdarnie wdrapała się na murek. A potem wstała.

– Dajcie mi cierpliwość – mruknął Alfred. Odsunął się od muru, szykując się na to, co miało zaraz nastąpić.

Szloch wybuchł ze zdwojoną siłą.

– Ojciec miał rację! – wrzasnęła – Nic... tylko... i w końcu... i twoja wina...ja... wcale... nie! Zobaczysz!

Alfred odwrócił się od muru i wyjął z kieszeni zegarek. Chciał, żeby dożyła do końca dekady, z wielu powodów, ale nie miał czasu i ochoty wysłuchiwać tego wszystkiego od nowa. I tak był spóźniony.

– Ojciec miał rację, słyszysz? I oni wszyscy, WSZYSCY!

Schował zegarek i bardzo powoli włożył rękawiczki. „A więc plan numer dwa" – pomyślał, zaciskając szczękę. Pomysł nigdy nie brzmiał tak dobrze. Alfred był sfrustrowany. Czuł, że wisi nad nim decyzja, której jeszcze nie podjął, a której już miał serdecznie dość. Uświadomił sobie, że Kier będzie wściekła, kiedy się dowie, że znowu odłożył podróż.

Shagot wykrzykiwała coś bez sensu. Wiedział, że potrafiła przestać na zawołanie. Wiedział, że wystarczyłaby jedna krótka deklaracja, żeby zeszła z muru i zaczęła zachowywać się jak człowiek zdrowy na umyśle. Wiedział, wiedział, wiedział. I mógłby jej dać spokój, od razu przyznać, że jej się udało. Że znowu go sterroryzowała i że zostanie. Ale najpierw musiał coś sprawdzić. Dać sobie jedną szansę na odwrót.

Królowa była tak zajęta płaczem i wrzaskami, że nie zareagowała, kiedy stanął tuż za nią. Stanął zdecydowanie bliżej niż powinien. Zdecydowanie bliżej niż kiedykolwiek wcześniej. Ze zdecydowanie złymi intencjami. Bardzo się postarał, żeby było to widoczne.

I popchnął.

Nie zdążyła nawet się zdziwić.

Woda w dole chlusnęła strugami. Alfred obejrzał rękawiczki, a stwierdziwszy, że były całe, odwrócił się i zmierzył strażników wzrokiem. Plusk wody i głośny kaszel upewnił go, że jego ofiara nadal żyła.

Strażników było dwóch. Dał im pięć sekund. Długie pięć sekund. Bardzo długie pięć sekund, które z jego perspektywy rozciągało się w nieskończoność aż w końcu graniczyło z czasoprzestrzenną przyzwoitością. Nie drgnęli.

Stali tak, jak stali. Nie spodziewał się tego bezruchu. To była druga interesująca rzecz, która przydarzyła mu się w ciągu jednego dnia. Być może Shagot miała trochę racji.

Odczekał jeszcze sekundę, ale nic się nie wydarzyło – strażnicy patrzyli wprost przed siebie, wyczekując... na rozkazy. Alfred pokręcił głową. Decyzja, jak na złość, podejmowała się sama.

Odwrócił się gwałtownie, coś strzeliło i stał po pas zanurzony w wodzie, ciągnąc za kołnierz najbardziej rozkapryszony wykwit ludzki, jaki znał. Wiedział, że prędzej czy później sama dałaby sobie radę, ale zwyczajnie mu się spieszyło. Puścił sukienkę, gdy tylko Shagot znalazła się bezpiecznie na brzegu i stanął z boku, czekając. Obejrzał rękawiczkę. Materiał lekko się wytarł.

Shagot ociekała wodą. We włosach miała liście. Rozkaszlała się paskudnie, ale była cała i zdrowa. Pomyślał, że byłoby niezręcznie, gdyby się pomylił. Nie żałował jednak tego, co zrobił. Królowa podniosła się i zaczęła wyciskać wodę z włosów, patrząc już zupełnie przytomnie.

– Przepraszam za sukienkę – rzucił, zakładając ręce za plecami.

– Nie szkodzi – stwierdziła twardo – Jestem królową, mam pewnie dziesięć identycznych.

Podniosła się i zaczęła iść w kierunku pałacu. Nikt nie umiał tak maszerować. Zerkała na niego kątem oka. Prawdopodobnie zastanawiała się, czy już jej się udało, czy może powinna jeszcze trochę powrzeszczeć. Ruszył za nią.

– Wracam za tydzień – oznajmił, żeby uprzedzić ewentualny nawrót histerii.

Shagot pokiwała głową:

– Nie zamierzam krzyczeć.

– Wiem.

– I w ogóle będę już spokojna.

– Wiem.

Okrążyli wieżę i stanęli przy żwirowanej alejce. Shagot zmarszczyła brwi:

– Dlaczego nie mam butów? Chociaż... nie, nie chcę wiedzieć. To w ogóle nie jest teraz ważne. Mam dzisiaj masę roboty. Ty pewnie też.

Odgarnęła włosy z czoła i ruszyła trawnikiem.

– Wracam za tydzień – powtórzył na wszelki wypadek – Przywiozę ci porcelanę – dodał.

– Będę zobowiązana. Przekaż Kier, że jest mi przykro.

– Bardzo to dyplomatyczne, ale obawiam się, że ten statek już odpłynął. Albo odpłynie, kiedy się dowie, że zostaję.

– Słuchaj, jeśli znowu wygadywałam coś od rzeczy...

Alfred włożył ręce do kieszeni.

– Jak to było? Masz dzisiaj masę roboty – uciął. – Przede wszystkim dlatego, że miałaś rację. Trzeba tych ludzi utemperować. Straż wymienić. Najszybciej jak się da.

Shagot przeszła na drugą stronę trawnika, krzywiąc się z powodu kamyków, które wbijały jej się w bose stopy. Do mostu prowadzącego do bocznego wejścia zostało kilkadziesiąt kroków.

Rzuciła mu pytające spojrzenie.

– Właśnie zrzuciłem cię z wieży. I nikt nie próbował mnie zatrzymać. Gdybym się uparł, to byłbym czwartym monarchą w tym kwartale.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro