Agata

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Agata stała tuż przed progiem monstrualnego łuku, który prowadził do środka równie monstrualnej świątyni. Słońce zapiekło ją nieznośnie w czubek głowy. Jej dama do towarzystwa zniknęła gdzieś w ogromnym tłumie, płynącym nieprzerwanie przez jedną z głównych ulic Rathendal.

Było to bardzo kontrolowane zniknięcie. Dama zepsuła Agacie parasol i miała znaleźć w tym przeklętym mieście zamiennik, najszybciej jak się dało. Bez oglądania się na koszty.

Ojciec już tej roztrzepanej dziewczynie nagadał. Chwilę temu. Cicho, bez zbędnych scen. Chyba zrozumiała, że jeśli się nie uwinie, to zostanie na Południu. Bez szans na powrót. Chętnych na jej miejsce było aż za wiele. Każdy chciałby służyć w takim domu.

Agata stała i patrzyła na ciemne wnętrze przepastnej świątyni. Za jej plecami wrzał gwar miasta. Daleko przed nią majaczyła niewyraźna sylwetka jej ojca. Był umówiony z Najwyższym Kapłanem. Zawsze dbał o punktualność, więc nie zważał chwilowo na to, że obie jego córki stały jeszcze przed progiem. Mogły dołączyć trochę później. To było nawet wskazane.

Na piśmie Najwyższy Kapłan brzmiał miło, taktownie i przekonująco. Bardzo przekonująco. Bardzo, bardzo przekonująco. Agata wiedziała, że ojciec miał za sobą kilka miesięcy korespondencji, która spędzała mu sen z powiek. A na koniec dostał zaproszenie do świątyni. Było tak dobrze skomponowane, że ściągnęło aż trzech Gottentergów na południowe wybrzeże. Agata uznała to za wyczyn godny podziwu.

Ale nie było jasne, jak Kapłan prezentował się podczas rozmowy w cztery oczy. Ktoś inny mógł mu te niepokojąco piękne argumentacje przygotowywać. Może miał tutaj całe gniazdo szczurów gotowych służyć mu radą.

Być może Kapłan nie odbiegał obyczajami od ulicznych kuglarzy. A jeśli tak, to sam w sobie nie stanowił zagrożenia. I trzeba było szukać tego, kto się za nim chował. A potem go wyeliminować.

Ojciec Agaty minął już okrągłą kolumnadę, która otaczała równie okrągły wycinek posadzki złożonej z geometrycznej mozaiki, i zdecydowanym krokiem zmierzał w kierunku Najwyższego Kapłana. Ważne miejsce, ważna wizyta, ważna wymiana grzeczności. Trochę ryzykowna. Dla Kapłana.

Agata przestała śledzić ten marsz. Ojciec ją zaskoczył. Czytała zaproszenie Kapłana i rozumiała, dlaczego było tak kuszące, ale nie wiedziała, że jej elegancki, sztywny i taktowny rodziciel był w stanie przełamać swój religijny wstręt w imię odwiedzenia problemu osobiście. W dodatku w takim miejscu.

Świątynia wyglądała, jakby była antyczna, ale w gruncie rzeczy stanowiła nowinkę. Fanaberię. I przeżytek jednocześnie. Ale ludzie Południa chyba tak o miejscach kultu nie myśleli. Agata nie mogła tego pojąć. Kto w tych czasach budował jeszcze świątynie zamiast zainwestować w coś przydatnego? Zacofana dzicz.

– Wejdziesz? – usłyszała.

To był głos jej siostry. Pytanie, które zadała, brzmiało trochę bezsensowne. Agata nie mogła zostać na zewnątrz. Nie bez parasola.

Zacisnęła odrobinę szczękę i przygotowała się na to, co trzeba było zrobić. Raz, dwa. Odwróciła się do siostry. Błysnęły fasady białych budynków, które znajdowały się po drugiej stronie pięknej, brukowanej ulicy. Niemożliwie jasne światło zakłuło Agatę w oczy. Zabolało. Bez parasola słońce raziło ja tak bardzo, że ledwo mogła utrzymać głowę w górze. Ale wytrzymała. Atak migreny czy nie. Nie zamierzała patrzeć w podłogę. „Żaden Gottenterg nie gapi się na własne buty" – przywołała w myślach słowa matki.

Hana rozczytała jednak zacięty wyraz jej twarzy bez problemu. Za dobrze wiedziała, jak się sprawy miały. Chwyciła ją pod ramię i pociągnęła za próg. W mrok świątyni. Okropny budynek, ale rozsądny manewr.

– Jak się czujesz? – zagadnęła, rozglądając się po wnętrzu. Hanę interesowało to miejsce. Nie przestawała o nim mówić, odkąd tylko zawitali do Rathendal.

– Lepiej – skłamała Agata. W tym temacie zawsze kłamała. Nigdy nie było lepiej. Co najwyżej bywało znośnie. Budziła się rano i żałowała, że posiadała ciało, które mogła czuć. Umysł, który mógł myśleć. Bo myślał za dużo.

Zerknęła w bok. Policzki Hany były zaczerwienione od zwiedzania, ekscytacji i tego ciągłego słońca. Ona nie nosiła dziś parasola. Podobało jej się po tej stronie kontynentu. Gdyby nie to, że nie wypadało o tym mówić głośno, Hana zachwycałaby się bez przerwy. Hamowała jednak swój entuzjazm w przestrzeni publicznej. Wiedziała zresztą, że nikt inny go nie dzielił. Wróć. Że nikt inny z rodziny nie mógł go dzielić. Zwłaszcza Agata.

Kobieta postanowiła, że jak już się wygrzebie z własnego osłabienia i znajdą z Haną chociaż chwilę wolnego czasu, to będzie słuchać tych tłumionych zachwytów, ile tylko się da. Bo Hana zbierała ją rano z podłogi, w takt wrzasków pokojówek, które kompletnie potraciły głowy, kiedy Agata zaczęła mdleć. Nie pierwszy zresztą raz.

Przeklęta, przeklęta migrena. Przeklęte, przeklęte Południe. Ten radosny, tętniący życiem region miał pomóc z jej ciągłym, przywalającym smutkiem. Melancholię pewnie by się dało tutaj zwalczyć. Ale nie z tymi gonitwami myśli. Więc Południe nie pomogło. Pogorszyło jej się.

– Ale piękne kolory – wymruczała Hana.

Jej niebieskie oczy wodziły po mozaice, która znajdowała się w centralnym punkcie okrągłej świątyni. Zostało im do niej kilkadziesiąt kroków, a potem kilka schodków w dół. Krótki spacer, który był konieczny, żeby znaleźć się pod transparentną kopułą, w tym dziwnym, zalanym słońcem kręgu. Ale Agata już wiedziała, że za nic w świecie nie przekroczy granicy, którą wyznaczała zacieniona kolumnada.

Hana miała rację. Ta mozaika na posadzce była kolorowa. Mocna. Intensywna. Krwiste czerwienie kwiatów. Pomarańczowe tony plecionek i pnączy, jak w Kortudiańskich sadach. Żółć rozsianych gwiazd. Agacie na ten widok już z daleka robiło się niedobrze. Ale nawet nie to było najgorsze.

Obniżony krąg kolorowej posadzki oplatało coś więcej niż klasyczne kolumny. Wystawka ofiarnych wotów, które poskładali tu wdzięczni wyznawcy. Połyskująca biżuteria. Kielichy. Elementy zbroi. Metale i kamienie szlachetne. Świeciło. Błyskało. Raziło. Agata po prostu odwróciła wzrok i puściła ramię siostry.

– Idź sama – powiedziała.

Hana tylko pogładziła ją współczująco po ramieniu.

– To nie zajmie dużo czasu. Spróbuję...

Agata uniosła rękę. Zakrywała ją biała koronkowa rękawiczka. Północna moda.

– Mną się nie przejmuj. Wizyta to wizyta. Plan to plan – odnotowała. – Tylko powiedz ojcu, że dołączę, jak już z tego kręgu wyjdziecie. – Opuściła rękę. - Ciesz się widokami. Znajdę sobie jakieś pożyteczne zajęcie.

Hana wpatrywała się w nią przez chwilę.

– W to nie wątpię – stwierdziła, uśmiechając się delikatnie. Bezwiedna pogoda ducha.

Jej liliowa sukienka zaszurała po wypolerowanej posadzce. Hana ruszyła w kierunku ojca. Zebrała się tam już całkiem spora grupa ludzi. Paru ważniejszych arystokratów. I zdecydowanie więcej tych mniej ważnych. Pojedyncze jednostki i spacerujące po świątyni pary również zaczynały ciągnąć do tego oślepiającego centrum. Gottenterg na prowincji zawsze wywoływał sensację. Zwłaszcza w świątyni.

Agata też. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj nie miała ochoty. Została w cieniu i miała nadzieję, że choć raz życie oszczędzi jej obowiązków. Zwłaszcza, że miała naprawdę godne zastępstwo.

Hana, choć młodsza i ponoć nie tak piękna, była równie dobrze wykształcona i zaprawiona w towarzyskich bojach. Agata podejrzewała, że razem zjadłyby tę południową śmietankę na dzień dobry. Południe miało niższe standardy. W innych okolicznościach pewnie by je za to polubiła. Bardzo wiele rzeczy polubiłaby w innych okolicznościach. Kolory. Piękne przedmioty. Jasne budynki. Słońce. Nawet ludzi.

Ruszyła powoli wzdłuż ciemnej kolumnady. Krok za krokiem. Prosto, godnie i z taktem. Wpaść w rytm. Zapomnieć o tym pulsującym bólu w skroniach. Może nikt jej nie zatrzyma. Ojciec i Hana chyba zrobili swoje, bo obrzeża świątyni pustoszały. Perfekcyjnie. Jak zawsze.

Minęła kilka ciemnych wnęk, w których czaiły się mroczne obrazy. Wielkie płótna pełne stworów z bajek. Jaszczury palące grzeszników gdzieś pod mitycznym Runturn. Syreny zalewające Velendrach za śmierć ogromnego Mala. Szalona Maria pertraktująca o Kortudę z Darumą. I północnica.

Agata zatrzymała się przed obrazem. Ogromne bagniste widmo północnicy na środku równie bagnistego traktu. Niebo szare, bure i beznadziejne. W tle ręka topiącego się Podróżnika. Przygnębiający pejzaż.

– Prawie jak w domu – mruknęła Agata.

Przez chwilę nie była pewna, czy naprawdę to powiedziała, czy tylko jej się wydawało. Na pewno poruszyła ustami. Niedopatrzenie. Gadanie do siebie było jeszcze bardziej dyskusyjne niż szwendanie się po świątyni samopas.

Ale obraz jej się podobał. Nawet bardzo. Przedstawiał dwie postacie, o których lubiła czytać najbardziej. Tomik poezji z rymowanymi legendami o podróżniku zamówiła bez ilustracji. Sama je sobie wrysowała. Zajęło jej to wiele nieprzespanych nocy.

Wyprostowała się. A właściwie przypomniała sobie, żeby sprawdzić, czy była wyprostowana. Nikogo tu nie było, ale to nie oznaczało, że miała porzucać zasady dobrego wychowania. Prawdziwego dobrego wychowania.

– Agata? – usłyszała pewny siebie głos.

Znała go. Północny język, ale mocno kaleczony niewłaściwym akcentem. Coraz więcej ludzi w jej stronach zaczynało tak mówić. Przerażające. Choć ta osoba nie była z Północy. Można było jej wybaczyć.

Znajomy głos oznaczał jednak zobowiązania towarzyskie, których nie dało się ignorować. Ani teraz, ani nigdy. „Dasz radę – pomyślała Agata – przecież ją lubisz". Policzyła do dwóch. Raz, dwa. Odwróciła się i wyciągnęła dłoń. Pewny, zdecydowany ruch. Matka zawsze powtarzała, że trzeba znać swoje miejsce. „Nawet jeśli chętnie by się z niego zrezygnowało" – dodawała zawsze Agata. W myślach.

Jej ręka została ściśnięta w bardzo swobodny i niedbały sposób. Muśnięcie. Jak zwyczaj nakazywał. Północny zwyczaj. Kobieta pamiętała. Miło.

– Kier – zagadnęła uprzejmie Agata. – Dobrze cię widzieć.

Przeszła na południowy. Może i nie był perfekcyjny. Ale do perfekcji niewiele mu brakowało. Agata nigdy nie przestawała nad sobą pracować.

Posłała czerwonowłosej kobiecie promienny uśmiech. Byłby szczery, gdyby tak nie bolał.

Kier miała na sobie jeden z tych patriotycznych strojów. Elegancki czarny kaftan. A przy kołnierzu wstążeczkę przewiązaną typowo południową pętlą. I dość ciężkie buty. Trochę przypominały te, które nosili teraz wojskowi. Najwyraźniej Kier znowu bawiła się w cień swojego brata. I ledwo udało jej się przykryć zaskoczenie z powodu widoku Agaty.

- Nie spodziewałam się, że cię dzisiaj spotkam... – powiedziała.

Towarzyszyły jej cztery inne kobiety. Ubrane równie praktycznie. Trzymały się jednak na dystans. To przypomniało Agacie, że jej własna obyczajowa eskorta jeszcze nie wróciła.

Choć to określenie pasowało tylko do niej. W przypadku Kier nie miało większego sensu. Te kobiety nie były tu po to, żeby świadczyć o honorze Kier. One nie pilnowały jej cnoty i kultury osobistej. To była część jej małego sztabu. Zwyczajne pracownice. Miały ułatwiać jej życie. Agata żałowała, że jej nikt nie ułatwiał życia.

Odchyliła delikatnie głowę i uniosła podbródek.

– Chciałaś powiedzieć: „Nie spodziewałam się, że cię tutaj spotkam" – zauważyła lekko zaczepnie – z naciskiem na „tutaj". – Zatoczyła wymownym spojrzeniem od fantazmatycznego obrazu aż po monumentalną kolumnadę. Jej prawdziwe zdanie nie było ważne. Mogła kochać te groteskowe płótna do szaleństwa. Grunt, że otoczenie widziało na jej twarzy przepisowy, północny niesmak.

Ujęła Kier pod rękę zanim kobieta zdążyła ją z tym gestem uprzedzić. Z tak mocnym charakterem jak ten Kier nie wystarczała własna siła przebicia. Trzeba było jeszcze być szybkim. Agata poprowadziła znajomą wzdłuż kolumnady. Nie musiały obchodzić całego pomieszczenia, ale wypadało zrobić razem choć kilka kroków.

A właściwie Agacie wypadało. Kier była południowcem przesiąkniętym południową ziemią. Nie dbała o takie zasady, choć je szanowała. Ale ktoś mógł patrzeć. Ktoś zawsze mógł patrzeć. Północ była Północą, nawet jeśli akurat nie było się na Północy. Zobowiązania. Wizerunek. Status.

– Słyszałam wieści – odezwała się po chwili Kier. – Gratuluję... podboju.

Agata zerknęła na swój względnie nowy pierścionek zaręczynowy i posłała kobiecie kolejny wymierzony uśmiech.

– Dziękuję – powiedziała pogodnie. – Napracowałam się. Każdy ma swoje Helrinden, wiesz?

Kier wydała z siebie dziwny dźwięk. Chyba miała ochotę parsknąć. Ale się powstrzymała.

– Oby walka o to prawdziwe zakończyła się z takim samym sukcesem – odnotowała. Delikatna nutka ironii. Traktowała te wszystkie honorowe bitewki dużo poważniej niż jakiekolwiek inne wydarzenia. Zwłaszcza towarzyskie. To, że Agata upolowała najlepszą partię Północy nie było najważniejszą informacją tego sezonu. Nie dla Kier.

Agata zerknęła na czarny kapelusz, który kobieta ściskała w wolnej dłoni. Kier miała przy tasiemce broszkę z własnym herbem rodowym. Madragal też taką nosił. Urocza lojalność. Agata pomyślała, że w jej własnych stronach by to nie przeszło. Nie tyle broszka, co ten rodzaj współpracy.

Gdyby ona sama spróbowała wygryźć brata z pozycji na dworze, to... on wygryzłby ją. A gdyby nie ustąpiła, to wygryzienie objęłoby jej kark. Przeżarłoby go na wylot. Też mogła brata wspierać, nawet powinna była i to robiła. Ale w przeciwieństwie do Kier, nie wolno jej było mu dorównywać, ani tym bardziej przewyższać go. Nikt nie dałby jej chodzić w takim wojskowym stroju. Trochę szkoda. Tylko trochę.

– Madragal gdzieś tutaj jest? – zagadnęła, rozglądając się ostrożnie. Trudno go było przegapić, ale tego dnia ból w jej czaszce nie pomagał w skupieniu.

Kier pokręciła głową.

– Był w zeszłym tygodniu. Teraz... wspiera króla.

– Jak miło – rzuciła Agata.

To była bardzo sucha, bardzo poprawna uwaga. Ale Agata miała ochotę powiedzieć coś innego. Madragal marnował sobie karierę, zajęty odklejaniem monarchy od butelki. Nie powinno jej to obchodzić. Ale lubiła tych dwoje. Zwłaszcza Kier. Zarówno brat, jak i siostra wykorzystywali sporo swojego politycznego potencjału. Ale nie cały. Agata widziała możliwości. Dużo możliwości.

Powstrzymała się przed myśleniem o nich. Gdyby zaczęła, to planowanie szybko wymknęłoby się spod kontroli. Tak jak ostatnio. Ze ślubem.

Intensywne myślenie w takiej chwili, z tą nawracającą, chroniczną migreną, było ponad jej siły. A umiała odmierzać je tak, żeby wystarczało na cały dzień. Cały okropnie długi dzień, pełen zobowiązań, nieszczerych min i wyczerpujących rozmów.

– A więc... – podjęła Agata – co cię tu sprowadza?

Kier uniosła dłoń do czoła i zasunęła czerwony lok za ucho. Niezbyt szczęsny manewr. Zahaczyła kapeluszem o resztę upięcia i chyba zelektryzowała sobie włosy.

– Najwyższy Kapłan ma dla króla wiadomość – powiedziała, niewzruszona fryzurą. – Miał w nocy widzenie i jest przekonany, że król powinien je poznać.

Twarz Agaty nawet nie drgnęła. Lata praktyki w słuchaniu podobnych rewelacji. Niesłychane, że ludzie wierzyli jeszcze w takie rzeczy. Gdziekolwiek.

– Nie brzmisz na przejętą, więc pozwolę sobie założyć, że to nic... niepomyślnego – odrzekła dyplomatycznie.

Kier wymusiła zakręt. Zawróciły do punktu, z którego ten krótki spacer zaczęły. Towarzyszki Kier czekały cierpliwie, zajęte swoją własną, przyciszoną rozmową. Chyba komentowały obraz. Najwyraźniej dobrze się bawiły. Do czasu. Umilkły i odsunęły się, kiedy spacerujące arystokratki znalazły się w zasięgu słuchu. Może i te gadatliwe kobiety od Kier nie były służącymi we właściwym tego słowa znaczeniu. Ale też znały swoje miejsce.

- Mogę wiedzieć, jak ta kapłańska wróżba brzmi? – zapytała Agata. Spodziewała się rymowanych bredni.

– Tego jeszcze nie wiem – odpowiedziała Kier. – Dopiero tam zmierzam. – Wykonała nieznaczny ruch kapeluszem. Wskazywała na tłum, który otaczał Najwyższego Kapłana i rodzinę Agaty.

Agata uświadomiła sobie, że jej dama do towarzystwa zdążyła wrócić. Trzymała w ręku trzy eleganckie parasole. Każdy w innym kolorze. Wszystkie koronkowe. Ale nie szukała Agaty. Hana blokowała ją przy sobie. Delikatna interwencja. Skuteczna.

Agata odczuła przedziwną wdzięczność. To wrażenie sięgało dużo głębiej niż zwykle i obejmowało nie tylko Hanę, ale i przewrotność losu. Bo gdyby nie złamany parasol, to Agata musiałaby teraz tam stać. Perfekcyjna niczym świątynne marmury. Tutaj też była perfekcyjna. Ale podtrzymywała tylko jedną rozmowę. I miała wokół mrok. Tylko na tyle było ją dzisiaj stać.

– Odprowadzić cię? – zapytała Kier.

Do Agaty dotarło, że znajoma miała na myśli odstawienie jej pod ten tłum zebrany na mozaice. Momentalnie zrobiło jej się niedobrze. Ale trzymała się prosto. I była uśmiechnięta. Jak zawsze.

– Nie trzeba – stwierdziła, puszczając ramię kobiety. Odstąpiła na jeden, pewny krok. Władczy krok. – Zamierzam dokończyć tę pętlę. – Wskazała na kolumnadę. – Nie wiadomo, kiedy mi się znowu trafi tak intrygujący... spacer.

Święty spokój. Miała na myśli święty spokój. A przynajmniej jego namiastkę. Marną, nikłą obietnicę ciszy. Odpoczynku od własnych, uciążliwych przemyśleń. Tego ciągłego strumienia zmartwień i wrażeń. Bólu.

Kier potoczyła wzrokiem po wnękach i ścianach wypełnionych freskami.

– Nie wiedziałam, że jesteś taką miłośniczką sztuki.

– Głównie poezji – sprostowała Agata – choć obrazy też ujdą. Matka mówi, że szkicuję zadowalająco. Ale ponoć nie mam wyczucia perspektywy.

Nie wiedziała, dlaczego pozwoliła sobie na tę uwagę. Nie wypadało mówić takich rzeczy. To była słabość. Nawet jeśli tak mało znacząca. I prawdziwa.

Kier zapatrzyła się na płótno, które było za plecami Agaty. Chwilę tak stała, bez słowa, mrużąc oczy. Potem przeniosła wzrok z powrotem na rozmówczynię. Minę miała ciut niepewną.

– Tylko się nie zgub – rzuciła.

To Agatę rozbawiło. Jej się nie dało zgubić. Sama nie mogła się zgubić, choć parę razy niewiele brakowało, a prawie zaczęłaby brać próbę na poważnie. No właśnie, prawie. Była nieustraszona, ale do tego jednego rozwiązania nie mogła się jakoś przekonać. Szkoda. Zniknęłoby wiele problemów. Większość permanentnie.

– Do widzenia, Kier – powiedziała.

Sympatia sympatią. Pora odzyskać swój upragniony kwadrans ciszy. Być może jedyny, na jaki mogła liczyć przed zbliżającym się ślubem. Tyle obowiązków. I zostawiła z tym matkę. I prawie wszystkie kuzynki. I brata. I narzeczonego. I setkę innych ludzi, którzy byli w całe to zamieszanie zaangażowani. Ślub roku. Dekady. Nowa rodzina, prawie tak ważna jak jej własna. Głupia, przestań tyle myśleć. Bo znowu się rozchorujesz.

– Do zobaczenia. – Kier skinęła jej nieznacznie głową. A potem skinęła także obrazowi.

Południowe zabobony. Może i Kier była miła, ale przesiąknęła najwyraźniej tą dziwną religią. Kłanianie się przedmiotom. Idiotyzm.

Agata stała i patrzyła na odchodzącą kobietę. Kier wyminęła płynnie niewielką ławkę, jedną z wielu, które stały rozłożone tu i ówdzie, pomiędzy ogromnymi kolumnami, i ruszyła w kierunku tłumu. Jej towarzyszki pospieszyły za nią. Wciągnęły ją w przyciszoną rozmowę.

Agata patrzyła jeszcze przez moment. Kier też zawsze stawiała spokojne, miarowe kroki. Też chodziła wyprostowana. Też wytrzymywała nieustanne zainteresowanie innych. Dni pełne stania na świeczniku. Agata zastanawiała się, czy Kier w środku własnej czaszki mierzyła się z podobnym koszmarem. Pewnie nie. Pewnie miała jakiś zupełnie własny. Inny.

Kier odeszła na tyle, że śledzenie jej stało się niemożliwe. Była za blisko błyszczącego środka świątyni. Agata odwróciła się na pięcie, gotowa kontynuować swoją własną niezmordowaną przechadzkę. Ale stanęła jak wryta. Bo zdało jej się, że obraz północnicy drgnął. Dezorientacja nie trwała jednak długo. Jeszcze nie zwariowała. To nie obraz się ruszał.

To był ktoś, kto siedział tuż pod nim. A w zasadzie trochę na jego tle. Na ławce z wypolerowanego drewna. Ktoś ubrany w strój tak ciemny, że w tym gęstym mroku jej nieprzyzwyczajone, bolące oczy po prostu go przegapiły. Młody człowiek. Kapłan, po czarnej szacie oceniając. Pochylał się nad niewielką książką, którą trzymał na kolanach. Zlał się z obrazem. Ale nie na długo.

Już go wyłowiła z tej brei ponurych barw. Ciemnowłosy, ciemnooki. Cichy jak grobowiec. Zaskoczył ją. Uświadomiła sobie, że musiał tu być cały czas. Chyba.

Powinna była się odwrócić. Pójść dalej. Tak jak to sobie zaplanowała. Wszystko zawsze zgodnie z planem. Ale nie mogła. Bo ta południowa świątynia zaczynała działać na jej północne nerwy. Własna złośliwość zwyciężyła. Agata zadarła głowę.

– Ile trzeba wam zapłacić, żeby poznać słowa bogów? – odezwała się, stając w pewnej odległości od nieznajomego.

Kapłan przewracał powoli kartki w swoim dziwacznym, wąskim modlitewniku. W ciemności trudno było ocenić, co właściwie przeglądał. Zdawało jej się, że strony były czymś popisane.

– To zależy – powiedział.

Cichy głos. Poważny. Ale trochę nijaki.

– Od czego?

– Od tego, których masz na myśli – wyjaśnił, nie przerywając swojego zajęcia. - Za tych nieprawdziwych jego eminencja liczy dwa razy tyle, ile wypada – odnotował spokojnie. – A za prawdziwych nic nie trzeba płacić. Wystarczy podsłuchiwać na własną rękę. – Przewrócił kolejne kartki. – Choć ja uważam, że to trochę niemiłe. I że w ogóle bogami nie są. – Przesunął palcem wskazującym od góry strony na sam dół. – Ludzie jak ludzie. Ale to tylko moja teoria. Nie jest... perfekcyjna – dodał i skrzywił się lekko.

Agata zamrugała.

– Wariat – zawyrokowała sucho. To była jej fachowa opinia. Trochę się na tym znała. Bo znała się na wielu sprawach. Na szaleństwie też. Zwłaszcza własnym.

– Może – wzruszył ramionami.

Kartkował dalej. Ani razu nie podniósł głowy. Zastanawiała się, z czego to wynikało. To, że mieli tu jakieś pruderyjne zasady, było mało prawdopodobne. Uprzedzono by ją. A poza tym na Południu przyzwoitość była zaledwie sugestią. W Laveterber na przykład kapłani niższego szczebla mieli od kilku lat zakaz odzywania się do wiernych. Na wszelki wypadek. Jeszcze wyszliby poza bezpieczny kanon. Istniejące rytuały były wystarczająco groźne. Po co podrzucać ludziom kolejne potworne pomysły.

– Wolno ci ze mną rozmawiać? – zainteresowała się.

Może łamał jakąś regułę. To byłoby niesmaczne.

– Wolno – rzucił, zamykając powoli książkę. – Ale nie muszę. Jesteś potwornie głośna – zauważył, wpatrując się w oprawę – cały czas krzyczysz.

Tym razem uwaga była tak dziwna i tak nie na miejscu, że Agata nie mogła się powstrzymać i uniosła delikatnie brwi. Nie krzyczała. Była tego dotkliwie świadoma. To nieustanne opanowanie, które wpojono jej latami sztywnego wychowania, wiele ją kosztowało. Tak wiele, że żaden nieproszony krzyk nie wchodził w grę. Nie podnosiła głosu. Nigdy. Nawet teraz, cała ta rozmowa była perfekcyjnie cicha.

– Nonsens. Ja nie krzyczę – powiedziała.

Uniósł głowę. Może i brzmiał dotąd, jakby niewiele go obchodziło, ale nie był taki niewzruszony, jak jej się z początku wydawało. Bo widok go zaskoczył. Jak każdego Południowca, który patrzył na nią pierwszy raz w życiu. Oni tu tego typu urody nie mieli, a jej i tak była wyjątkowa, nawet jak na północne standardy. Przywykła.

Dobrze, że pod tymi kolumnami było ciemno, bo zdarzyło się parę razy, że ludzie prawie krztusili się własnymi językami, kiedy widzieli ją w pełnym świetle. Ten się nie krztusił, ale miał to zaskoczenie wypisane na twarzy. W tej chwili mogła śledzić tok jego myśli dokładniej niż swoje własne. Tyle, że obrał odwrotną kolejność. Najpierw zerknął na białe włosy. Przeskok. Niebieskie oczy. I na oczach utknął.

Stała i czekała cierpliwie aż przemyśli sobie to, co najwyraźniej do przemyślenia miał. Nagły brak zajęcia sprawił jednak, że do jej świadomości dotarło znowu, jak bardzo bolała ją głowa. Kolejne nasilenie. Więc raz i dwa – dwa sprawne kroki w bok. I usiadła na ławce, która znajdowała się naprzeciwko obrazu i zapatrzonego w nią kapłana. Wygładzić sukienkę, poprawić rękawiczki. Siedź prosto, głowa do góry. Dasz radę.

– Wyglądasz inaczej niż brzmisz – odnotował po chwili. Zaskoczenie minęło.

Zaśmiała się słabo, chwytając się za nasadę nosa. Wyjątkowo paskudny atak. Jeszcze trochę i zacznie się garbić. Niedopuszczalne.

– A jak brzmię?

O wygląd nie musiała pytać.

– Jakbyś była ciekawą osobą... – stwierdził – która strasznie cierpi. – Oparł się o obraz i zaczął stukać palcami w oprawę książki. Trochę bezrefleksyjnie. Zazdrościła mu tego.

– Może dałoby się coś na to poradzić – odezwał się po chwili. – Chociaż na moment.

– Szarlatańskie sztuczki? – zapytała sceptycznie.

Spojrzała wymownie na gabloty z wotami. Tutaj, na obrzeżach świątyni, wisiały na ścianach, pomiędzy groteskowymi obrazami. Na szczęście nie padało na nie światło i błysk był minimalny. Zastanawiała się, ilu ludzi zostawiało tu pieniądze za medykamenty, które nie działały.

– Na Północy też mamy znachorskie praktyki – podjęła - gdybym miała plan wbić sobie kołek w serce, to nie musiałabym jechać aż tutaj. W Burenturgu jest teraz dość chętnych do eksperymentów.

Zorientowała się, że zaczynała sobie pozwalać na zbyt wiele. To była prawie krytyka. Krytyka jej rodzinnej ziemi. W dodatku została podjęta przez nieznajomego.

– Zdziczała Północ – mruknął jej rozmówca. – Przydałoby się zrobić z nią porządek. Plan... – Skrzywił się. – Twoje rzeczy za dużo mówią – oznajmił natychmiast. Był teraz odrobinę poirytowany.

– Mówią? Na przykład?

– Perfekcja. Rodzina. Kołek. Światło – wymieniał. – Narzeczony. Siostra. Spacer. Parasol. Migrena. Listy. Matka. Dom. Jutro. Bal. Krawcowa... – urwał, kręcąc delikatnie głową.

Nie odpowiedziała, bo ta szybka litania sprawiła, że wszystkie te sprawy przebiegły jej znowu przez głowę, wywołując paskudny ból.

– Mógłbym tak ciągnąć i ciągnąć – podjął. – Czasami mówisz po dwie, trzy rzeczy na raz. W kółko. Na twoim miejscu uważałbym z tymi kołkami. Masz predyspozycje... Wiem, bo mam tak samo.

Zacisnęła palce u nasady nosa jeszcze mocniej niż wcześniej. Zdenerwowałoby ją to całe gadanie, gdyby miała siłę się denerwować. Wiedziała, że prawie wszystkie te fakty, które przedstawiał jej jako rewelacje na jej temat, dało się wydedukować. Bardzo prosto.

Bo pierścionek, który dźwigała od miesiąca na palcu miał tak ogromny i tak potwornie drogi kamień, że nie dało się go przegapić. Praktycznie konkurował z jej oczami o prestiż.

Rodzina była znana. Tutaj może mniej, ale nadal. Osobnik, który przed nią siedział, musiał doskonale wiedzieć kim była, bo przyjechali tu przecież na zaproszenie jego przełożonego. Ot próba przekupienia ich, żeby nie zwalczali u siebie religii w południowym wydaniu. „Południe nie jest takie złe. Kochajcie nas. Bądźmy jednym państwem". Może nie dosłownie tak to brzmiało, ale taki był sens tych doskonałych listów, które dostawali. Północ i Południe razem. Uznała, że taki wariant był możliwy tylko po trupie jej ojca, brata i wszystkich przyszłych pokoleń.

A całą resztę odgadniętych przez kapłana przemyśleń dało się łatwo uzupełnić. Krawcowa. Bal. Siostra. Bezpieczne banały. Chociaż ta ostatnia uwaga o kołkach była zwyczajnie bezczelna. I trochę niepokojąca.

– Co to znaczy, że mam „predyspozycje"? – zagadnęła, imitując ten lekko zdegustowany ton.

Wzruszył ramionami:

– Że jak spróbujesz się zabić, to możesz tutaj zostać. Na długo. Bardzo długo.

Wariat. Wariat jak nic. Może oni ich tutaj specjalnie szkolili. Żeby imponowali wiernym tymi swoimi sztuczkami. Żeby naiwni ludzie byli pod wrażeniem mglistych obietnic wieczności, odklejonych od rzeczywistości. Obrzydliwe praktyki. Czemu ojciec w ogóle tutaj przyszedł?

– Musiałabym mieć niesamowitego pecha – mruknęła.

Uznała, że zwykłe życie w tym stanie, który ją dręczył, było nie do wytrzymania. A co dopiero jakieś nieokreślone „długo".

– Dziękuję, ale wolę umrzeć raz i porządnie. Najlepiej szybko – zauważyła cierpko. – A potem święty spokój. Niech inni się męczą.

– Mówisz szczerze? – dopytał, odkładając swoją książkę na bok. – Nie zostałabyś tutaj po śmierci, gdybyś miała wybór?

Nie skomentowała. W innych okolicznościach byłaby zaintrygowana. Ale teraz miała w głowie pogrzebacz. I dziesiątki pędzących myśli. Dość tej absurdalnej rozmowy.

Przypatrywał się jej dłuższą chwilę. Ni to zaciekawiony, ni zmartwiony. Mimo całego swojego dziwactwa miał całkiem miły wyraz twarzy. Wzbudzał zaufanie. Uznała, że to dlatego mówiła dziś takie absolutne, kompletne bzdury. I słuchała absolutnych, kompletnych bzdur.

– Jeszcze wyjdziesz na ludzi – rzucił i podniósł się ze swojego miejsca. – Oby tylko na ludzi. I na nic innego.

Minął jej ławkę. Koniec rozmowy. Poszedł sobie. Kroki miał tak ciche, że w ogóle nie było ich słychać.

Agata puściła nasadę własnego nosa i zapatrzyła się tępo w ciemny obraz. Teraz, kiedy kapłan nie zajmował swojego miejsca pod ścianą, o wiele łatwiej było jej patrzeć przed siebie. Nie miała pojęcia, aż do tej pory, że to było takie trudne. Zwykle w takich sytuacjach znajdowała się po drugiej stronie barykady. To jej oczu nie dało się znieść bez solidnej wprawy.

Uświadomiła sobie, że nie miała pojęcia, jak ten człowiek się nazywał. Ogarnęło ją zaniepokojenie. Im dłużej myślała, tym bardziej się bała. Z kim ona właściwie rozmawiała? I to jeszcze tak długo. Bez towarzystwa. Nie wypadało.

Co by powiedziała matka? A ojciec? Zorientował się w ogóle, co jego perfekcyjne dziecko właśnie robi? Że unika swoich obowiązków? Jaki przykład dawała młodszej siostrze? Ilu ludzi widziało ją tutaj z tym podejrzanym człowiekiem? Jej zaręczyny. Pozycja. Status. Zagapiła się.

Kto to był? A co, jeśli ktoś nieodpowiedni? Zupełnie nieodpowiedni. Może najgorszy męt. Jakaś świątynna przybłęda. Okropny Południowiec. Plotkarz. Nagada na nią ludziom. Poniżej godności. Hańba dla rodziny. Kier go widziała. I jej świta. Jej świta też. Cały czas tutaj siedział. Kto to był. Imię. Nie znała imienia. Jak ona to teraz sprawdzi. Skąd się dowie. Ktoś musi jej powiedzieć. Trzeba kogoś znaleźć. Zapytać. Za dużo myśli. Imię. Kto to był. Imię.

– Alexander – padło. Cichy głos. Trochę rozbawiony. Trochę współczujący. Miły. Dobiegł gdzieś zza jej lewego ramienia. Z bardzo bliska.

Coś musnęło jej skronie. Palce. Ledwo. Pasma jej prostych włosów znalazły się za uszami. Zaczęła panikować.

– Nie wrzeszcz tyle – usłyszała. – Spokojnie. Jesteś bezpieczna.

I to był ostatni dźwięk, jaki do niej dotarł. Bo potem te obce ręce zakryły jej uszy.

Zapadła cisza. Absolutna, idealna cisza. Przestało boleć. I po raz pierwszy w całym swoim życiu Agata nie myślała kompletnie nic.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro