Druga fala

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


1044 r.

[Margo]

Ta wizyta była radykalnie inna niż poprzednie. Zwykle Margo zastanawiała się, czemu to sobie robiła. Nie tym razem. To było coś nowego. Nie mogła się doczekać aż zda raport Roveninowi. Już wiedziała, że będzie go zbierała z podłogi. Bo padnie ze śmiechu.

Siedziała przy czarnym, topornym stole. Mebel miał specyficzny zapach. Całe Runturn miało specyficzny zapach. Wszystko było ciemne, zimne i wiekowe – to się akurat nie zmieniło. Margo właśnie tak wyobrażała sobie umocnienia z czasów Wielkiego Terroru. Tylko w takim monstrum, z murami grubymi na dwa metry, można było przeżyć koniec świata. I jeszcze przechować literaturę.

Ale teraz było inaczej niż ostatnim razem. Baragan nie krążył wśród swoich pedantycznie zaaranżowanych półek i pulpitów. Siedział przy stole. Sztywny jak manekin. Końcówki jego czerwonych skrzydeł zalegały na kamiennej posadzce.

Teraz w Runturn grasowało coś groźniejszego niż tysiącletni smok. I miało całe naręcze słoneczników. Samo też wyglądało jak wielki słonecznik. Graffo. Melodyjno-śpiewne dziwadło z upodobaniem do pierścionków.

Huknęło, kiedy postawił zakurzony wazon na blacie stołu. Dźwięk rozszedł się błyskawicznie po przepastnym skryptorium. Graffo wepchnął do wazonu część słoneczników, rzucając Margo przepraszające spojrzenie. Wręczył jej jeden z kwiatów.

– Proszę – stwierdził śpiewnie – żółty i czarny ładnie razem wyglądają.

Przyjęła słonecznik, zaskoczona. Resztę kwiatów rzucił niedbale na blat. Zaczął je przebierać. – Gdzie mamy nożyce? – zapytał, odrywając kawałki grubych łodyg. Baragan zamrugał.

– Nożyce? – zapytał, lekko zdegustowany. Ostrza zagrażały jego porządkom.

Kilka płatków i liści opadło mu na czerwoną szatę, ale chyba tego nie zauważył. Leonard wynurzył się gdzieś zza regału i ogarnął całą scenę szybkim spojrzeniem. Minę miał szczególną.

– Ja się tym zajmę – rzucił, podchodząc do stołu. Graffo sprawiał wrażenie, jakby chciał zaprotestować, ale coś w tym jego sprzeciwie Margo nie pasowało. Był trochę teatralny.

Leonard zignorował protest, zgarniając szybko słoneczniki, które leżały na stole. To z kolei była oczywista interwencja. Chłopak po prostu usunął część problemu sprzed oczu Baragana.

– Na zewnątrz jest lepsze światło. Będą równiej przycięte – wyjaśnił Leonard.

Kąciki ust drgały mu nieznacznie. Margo prawie mu zazdrościła. Ona siedziała tu zaledwie kwadrans, a on tę dwuosobową komedię obserwował od zeszłego roku. Pisał, że miał ubaw. Runturn i ubaw. Margo nie dowierzała. Aż do teraz.

Graffo opadł na krzesło w powodzi swojej złotej szaty. Przypominała trochę to, co nosił Baragan. Inspiracja była oczywista, bo nikt, kto urodził się w aktualnym wieku nie wpadłby sam z siebie na noszenie czegoś takiego. Może kapłani. Kapłani, którzy naoglądali się za dużo tysiącletnich rycin.

Graffo oparł łokcie na blacie i ułożył podbródek na splecionych dłoniach. Jego palce były ledwo widoczne. Zakrywały je ogromne, błyszczące pierścienie i obrączki. Odprowadził Leonarda wzrokiem.

– Ależ ten chłopak jest miły. Nie przestaje mnie zaskakiwać – skomentował – Tyle inicjatywy.

Margo nie mogła się na niego napatrzeć. Na tle czarnych ścian klasztoru Graffo wyglądał jak roziskrzona anomalia. Jakby spadła tu jakaś zbłąkana, dwukolorowa gwiazda, która nie miała pojęcia, jak wrócić do właściwej galaktyki. Jedno oko miał brązowe, drugie jakby złotawe. To samo działo się na jego włosach. Połowa była brązowa, druga połowa – blond. Nie mieszały się, były wydzielone jak od linijki. Sięgały mu do podbródka. Były pofalowane.

– Margaret – zaczął, prostując się – czy Margo?

– Zdecydowanie Margo – rzuciła. Nadal trzymała w ręku słonecznik. Nie miała pojęcia, co z nim zrobić.

– Miło cię poznać, „Zdecydowanie Margo" – powiedział zaczepnie Graffo. Zmrużył oczy.

To było dziwne spojrzenie. Zupełnie inne niż przyjazny wzrok Rovenina.

– Poczytałem sobie o tobie – powiedział poważnie. Margo prawie się skrzywiła. Graffo trącił palcem środek słonecznika, który wychylał się z wazonu. – Nie podobało mi się – rzucił – brzydka historia.

– To, co piszą o Margo nie jest prawdą – odezwał się nieoczekiwanie Baragan.

Nie potrzebowała, żeby bronił jej honoru, ale mimo wszystko doceniła. Minimalnie. Bo wiedziała, że nie wynikało to z żadnych sentymentów. To była faktograficzna skrupulatność.

– O! – Graffo nachylił się nagle tak bardzo, że jego głowa znalazła się tuż nad blatem stołu. Prawie szorował po nim podbródkiem. Ręce zacisnął kurczowo na kancie. Łokcie uniósł do góry. Wyglądał jak drapieżne zwierzę, które szykuje się do skoku. Jego usta rozciągnęły się w leniwym uśmiechu.

Zmiana była tak porażająca, że Margo nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Bronić się przed jakimś atakiem? Zacząć się śmiać z wrażenia?

– Nieprawda? W książkach? – zapytał Graffo. Jego brwi poszybowały w górę, a głos ociekał złośliwym zdziwieniem. Przeciągał ironicznie słowa, patrząc wprost na Baragana. – W twoich książkach napisali nieprawdę?

Margo w kilka sekund zrozumiała, co Leonard miał na myśli, kiedy mówił, że pozory mylą. Ten roztańczony lunatyk w złocie nie był taki milutki i głupiutki, jak się na pierwszy rzut oka wydawało. To był wytrawny gracz.

Wyprostował się nagle, przybierając zupełnie neutralny wyraz twarzy.

– Niemożliwe – zawyrokował śpiewnie – Książki Baragana są nieomylne – wyjaśnił spokojnie, zwracając się do Margo – Tak bardzo, że wystarczają mu za ten cały piękny świat za oknami. Ma bogate życie wewnętrzne. Ponoć.

Baragan nie drgnął. Siedział jak siedział. Margo nie miała pojęcia, dlaczego w ogóle tkwił przy tym stole. Zwykle miał jej wizyty w nosie. Zostawiał ją samą sobie albo narzekał, że zajmowała czas Leonardowi. Mógł ją po prostu rzucić na pożarcie temu dziwnemu zjawisku, które tu teraz rezydowało, i zająć się swoimi porządkami. Ale tego nie zrobił.

– No – mruknęła – Bez urazy, ale z mojego doświadczenia wynika, że pięknie to sobie tylko bywa. Dość mnie sponiewierało w ciągu pięciu wieków – stwierdziła, odkładając słonecznik.

Jej słowa były celowe i zostały rozczytane prawidłowo. Ale nie zadziałały tak, jak sobie tego życzyła.

Napotkała zmrużone, zaczepne oczy.

– Obrażam tysiącletniego nudziarza – powiedział przyjaźnie – twoje pięćset lat nie robi na mnie żadnego wrażenia, Margo.

Westchnęła.

– Właśnie widzę. Pyskaty jesteś, co?

Uśmiechnął się. To nie był ten ironiczny grymas z wcześniej. Ten uśmiech był prawdziwy. Wstał, ustawił się za krzesłem Baragana, ręce złożył na jego ramionach.

– Zmanierowany – wyjaśnił, potrząsając Baraganem – Bezczelny. Narcystyczny. – Nachylił się lekko. – Co tam jeszcze mówiłeś?

– Piekielna zaraza – powiedział spokojnie Baragan – dopust starych bogów.

Odparł atak, zdejmując z siebie inwazyjne ręce. Graffo przygładził czubek jego skrzydła.

– Ale do wytrzymania? – upewnił się.

– Ledwo. – Padło.

Graffo pokiwał głową.

– No to jak to z tobą jest, Margo? – zapytał. – Piszą prawdę, czy nieprawdę?

Ten błyskawiczny powrót do poprzedniego tematu ją zaskoczył.

Graffo zaczął porządkować beztrosko czerwone pióra. Baragan mu na to pozwalał, co doskonale potwierdzało teorię Rovenina. Jeśli książki nie były zagrożone, nic Baragana nie obchodziło. Dosłownie nic. Można było zrobić z nim wszystko. Był pusty jak bezdroża i zimny jak ściany tego klasztoru. Miał tego roziskrzonego wariata głęboko gdzieś. Nawet się nie złościł.

Margo założyła ręce na piersi i obserwowała.

– Pytasz o stos, czy...?

– Stos jest przykry – stwierdził Graffo – ale to byli Ganiniści, więc odpowiedź jest jasna. Naprawdę bym się zdziwił, gdybyś biegała po piwnicach, wbijając ludziom kołki w serca – przygładził jeszcze jedno pióro i w końcu dał Baraganowi spokój. Wrócił na swoje miejsce.

– To gorsze – rzucił – chodzi mi o to gorsze. Ale stos też jest ciekawy. Za co cię chcieli spalić?

- Za poglądy – wyjaśniła – Za to, że je głośno wyrażałam. Najwyraźniej proponowałam za dużo edukacji o zjawiskach nadprzyrodzonych.

Dotarło do niej, że zaczynało to brzmieć jak przesłuchanie.

- Dlaczego mam wrażenie, że jestem oceniana?

- Nie jesteś – powiedział, kręcąc głową. Po chwili kręcenie zmieniło się w potakiwanie:

- No – podjął - może trochę jednak jesteś. Bo widzisz – zawiesił na chwilę głos – ten tu – wskazał na Baragana – sprzedałby chłopaka za kieszonkowy modlitewnik. Ja natomiast jeszcze ci nie ufam i próbuję się upewnić, że ta sierotka dożyje swojego dyplomu.

Mówił o Leonardzie. Chłopak w końcu zdecydował się spróbować szczęścia na uniwersytecie. Margo podejrzewała, że ktoś maczał w tym palce. Palce tonące w pierścionkach. W każdym razie obiecała zabrać Leonarda aż do Burenturga. Potem był już zdany na siebie, bo Margo do tak wielkich miast nie zaglądała.

- Ta sierotka to kawał dorosłego chłopa – mruknęła – wie, na co się porywa. A poza tym – poprawiła się odrobinę na twardym krześle – moje stosy i inne takie to nic w porównaniu z rzekomym jedzeniem ludzi.

Wiedziała, że to nie była prawda. Baragan ludzi nie krzywdził. Nie było żadnych dowodów na całą tę głupią legendę o czerwonym smoku. Oprócz skrzydeł. I tej jednej książki, którą definitywnie Margo kiedyś widziała. Tomiszcze miało okładkę z bardzo szczególnego materiału. Ale to ponoć było osobiste. Margo nie wnikała.

Zastanawiała się, czy ta uwaga o zjadaniu ludzi nie była z jej strony niemiła. Jedno spojrzenie wyleczyło ją jednak z obaw. Baragana zupełnie to nie obchodziło. Graffo bawił się za to świetnie.

- Nikt tu ludzi nie je – zauważył – bo smakują jak proch. Ale trzeba ich próbować co jakiś czas. Kontrolnie. W przeciwieństwie do Baragana, ludzie jeszcze mają szansę na zmianę.

Ależ to było złośliwe stworzenie.

- A u ciebie, Margo? – zagadnął znowu – Jak z tymi zmianami? Pozmieniali ci ten twój życiorys, czy nie bardzo?

Nie odpuszczał.

– Jeśli chodzi o mojego brata, to możesz być pewien, że to brednie – powiedziała spokojnie – każde słowo.

– I co zrobiłaś z tymi bredniami? – zapytał, opierając głowę na splecionych rękach.

Chciał szczegółów, ale nie zamierzała mu ich dać. Podobała jej się ta jego drapieżna ciekawość. Trochę tu tego brakowało. Leonard bywał za potulny, a Baraganem trzeba było od czasu do czasu wstrząsnąć, żeby w ogóle się dobudził.

Tyle że Graffo ewidentnie nie znał swojego miejsca. A może nawet gorzej. W boskim wymiarze był smarkaczem, a mimo to roztaczał tak silną aurę autorytetu, że nawet jej się to teraz udzielało. Gdyby nie wiedziała kto ile miał lat, bez wahania uznałaby go za starego boga.

– Wycięłam je – stwierdziła – dosłownie. Powiedzmy, że w moim domu bredni nie ma. A pewnym książkom brakuje paru stron.

Zerknęła na Baragana. Zero reakcji. No tak. Nie chodziło o jego zbiory. Swoje mogła masakrować do woli. Było mu wszystko jedno.

– Podoba mi się twój tok myślenia – powiedział Graffo – Uciszyłaś kłamliwe książki. Też bym tak zrobił. W moim domu – przeciągnął całe zdanie.

Baragan drgnął nieznacznie. Margo się zlitowała:

– Milczenie czasami się przydaje, wiesz, Graffo?

– Święta racja – zawyrokował – racja święta.

Kiwał głową. Zaskoczyła ją ta jego ochocza zgoda. To chyba znowu było ironiczne.

– Czyli nie było żadnej zdrady? – zapytał, poważniejąc.

– Była. Ale to nie ja okazałam się skurwysynem bez kręgosłupa moralnego.

Posłał jej ciepły uśmiech:

– No to się wyjaśniło – zawyrokował – teraz już mogę cię lubić. Zdrajców nie znoszę – wyjaśnił.

– Czy ty tak... poważnie? – zapytała, mrużąc oczy. Obserwowanie, jak dręczył Baragana było całkiem zabawne, ale odnosiła wrażenie, że w tej rozmowie cierpiała też jej własna duma.

– Poważnie. Dla mnie liczy się bardziej to, co mówią żywi – stwierdził – Słowami mówionymi. Na głos – dodał śpiewnie, patrząc na niewzruszonego Baragana. Baragan nie skomentował.

– Wybacz, Margo – powiedział po chwili Graffo – Na co dzień nie jestem taki paskudny dla gości. Trochę cię dzisiaj wykorzystuję, bo przegrywam kłótnię – powiedział, odgarniając włosy za uszy. Zauważyła jakąś zmianę. Faktycznie, jego ton momentalnie zrobił się życzliwszy. Podobnie to dwukolorowe spojrzenie.

Rozejrzał się.

– Gdzie jest Leonard? – zagadnął – Margo potrzebuje więcej słoneczników. Jeden to za mało. Muszę odpokutować bycie piekielną zarazą.

- Możesz dać jej te – zasugerował Baragan. Wskazywał na wazon.

Graffo podniósł się z krzesła i potrząsnął znowu ramionami Baragana:

– Nie. Leonard pozabierał te najlepsze – powiedział, po czym ruszył przez ciemne skryptorium, włócząc za sobą żółtą szatę. – Gdzie on przycina te łodygi? – mówił śpiewnie – Na drugim końcu kraju?

Zniknął w ciemnym korytarzu. Wrażenie było takie, jakby skryptorium opuściło oślepiające słońce.

Margo pokręciła delikatnie głową.

– Nie nudzicie się tutaj, co? – zagadnęła.

Baragan oderwał wzrok od wazonu. Margo zmarszczyła brwi. To wyglądało, jakby Baraganowi przestawił się nagle jakiś trybik. Jakby ktoś go włączył. Bez terroryzującego go Graffo znowu sprawiał piorunujące wrażenie. Blady, wysoki, poważny. Jak wiekowa tergeńska inkwizycja. Wlepił granatowe oczy w Margo.

– Mam ci coś ważnego do pokazania – oznajmił.

Zmroziło ją. Ta tysiącletnia wydmuszka chowała we łbie mnóstwo sekretów, ale raczej się nimi nie dzieliła. Jeśli postanowił puścić parę z ust, to musiało być poważnie.

– Musisz to zobaczyć, bo nie jesteś taka jak ja – powiedział, prostując się – a przyjdzie taki czas, że ci się to przyda. Doświadczenie to potęga. Idzie druga fala.

– O czym ty do cholery trujesz? – rzuciła, zdziwiona.

– Mogłem sobie pójść, ale tego nie zrobiłem – kontynuował niezrażony.

Zastanawiało ją to. To, że tu tkwił. Cały czas. Całą tę rozmowę.

– Czasem trzeba wytrzymać – ciągnął – chociaż wcale się nie chce.

– Wiesz, że możesz go po prostu spławić? – zauważyła Margo – Nie musisz wcale tego wszystkiego tolerować. Szczeniak włazi ci na głowę.

– Muszę go tolerować, Margo – mówił dalej – I ty też teraz będziesz musiała.

Wprawiał ją w zdumienie. Z każdym kolejnym zdaniem coraz bardziej.

– Zostaniesz tu i będziesz go znosiła. Do przyszłego tygodnia.

Analizowała jego słowa. To było polecenie. Polecenie, którego wolała nie ignorować. Zastanawiała się, z czego właściwie wynikało. Co takiego Baragan planował?

– Idziesz gdzieś? – zapytała po chwili. To byłoby coś. On stąd prawie nigdy nie wyłaził. Dotrzymywał tej swojej przysięgi, mimo że wszyscy, których mogło to obchodzić nie żyli od jakichś dziesięciu wieków.

Pokręcił głową.

– Nie. Będziemy tutaj. – Dźwignął się z krzesła. – Będziemy chodzić po ogrodach. I nosić słoneczniki. I będziemy bardzo cierpliwi.

Stanął przy oknie. Machnął ręką, żeby ją do siebie przywołać. Margo zgarnęła swój kwiat ze stołu i dołączyła.

Palcem wskazującym dźgnął szybę. Wyjrzała. Graffo pochylał się nad rozsypanymi na dziedzińcu słonecznikami.

– Do przyszłego tygodnia – powtórzył powoli Baragan.

– Czemu do przyszłego tygodnia? – zapytała.

Odwrócił się od okna i posłał Margo poważne spojrzenie.

– Bo on nie dożyje przyszłego tygodnia.

Margo zerknęła na boga, który tkwił nadal nad słonecznikami. I nagle zrobiło jej się niedobrze. Nie poruszał się. Zastygł.

– Może to zniosę – rzucił obojętnie Baragan – A może nie.

Odszedł od okna i ruszył pomiędzy swoje półki:

– Przekonamy się. W przyszłym tygodniu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro